45. Nowe kierunki
Gdy teleport za plecami Irin zgasł, zauważyła, że w Delgadzie jest najwyższy stopień gotowości bojowej. Paliły się wszędzie czerwone światła. Ludzi było niewielu i wszyscy zgodnie z procedurami, wykonywali swoje zadania. Pełna mobilizacja. Jej czujność momentalnie się wzmogła.
– Co się tutaj dzieje? – zapytała matkę, która na nią czekała.
– Już po wszystkim, nie ma czym się martwić – uspokoiła ją Karen z mizernym uśmiechem na twarzy. – Mamy eskortę i myślę, że najlepiej porozmawiać w domu.
Irin od razu zrozumiała, że to nie jest miejsce na takie rozmowy i rozglądając się uważnie dookoła, szła z matką w wiadomym kierunku. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły od razu zapytała:
– To jakaś katastrofa?
– Niestety nie – odparła Karen i usiadła wygodnie za swoim biurkiem w gabinecie, gdzie odbywały tylko bardzo poważne rozmowy.
– Więc co?
– Trzy dni temu nad ranem Białe Miasto zostało zaatakowane od strony piaskowców – wyrecytowała.
Irin wręcz przestała oddychać. Ledwie siedziała na swoim krześle i nie potrafiła uwierzyć, że ktoś mógł uderzyć na delgadę na ich miasto. Karen uniosła lekko dłoń, aby się uspokoiła i kontynuowała:
– Wojska nieprzyjaciela pojawiły się nagle i zajęły część miasta.
– Jak to możliwe!? – Irin prawie krzyknęła. – Zabezpieczenia by ich nie przepuściły. Same je instalowałyśmy. – Wszystkie zabezpieczenia działały, gdy wyjeżdżałyśmy, a dodatkowe modyfikacje dokładnie sprawdzały otoczenie i przybyszy. To niemożliwe, aby przeszli przez nasze tereny do miasta.
– Nie przeszli, ale przelecieli – wyjaśniła szybko matka.
Kto mógł w tym świecie latać i atakować innych? Znała odpowiedź: Monte Ro, Madiun i Kantabria prowadziły na codzień takie działania. Nie sądziła, aby Adra miała takie zapędy, a inne królestwa nie posiadały statków powietrznych, aby do nich dolecieć.
– Coś mi tu śmierdzi – szepnęła. Wiedziała, że załatała wszystkie dziury, które uniemożliwiłyby taki atak. Nawet z góry. Jej system ostrzegał i to dużo wcześniej. – Kto nas zaatakował? – dopytała.
– Tak jak wspomniałam, statki nadleciały od strony piaskowców i wylądowały w okolicach pałacu. Jak się okazało były to regularne jednostki Monte Ro...
– Wiedziałam! – wykrzyknęła i aż wstała z nerwów ze swojego miejsca, krążąc nerwowo po gabinecie. Informacja ta zszokowała ją kompletnie. – Cholerą, wiedziałam! Po co? Po jaką cholerę! Mało im, że rządzą już prawie całym światem! Mamo? – z wyrzutem spojrzała na rodzicielkę. – Byłaś tu i nie broniliście się?
– Irin – westchnęła tylko Karen – miasto błyskawicznie zostało opanowane przez ich jednostki specjalne, jak się później okazało dzięki atakowi na nasze centrum logistyczne...
– Atak z powietrza? Przecież go przewidziałam i zabezpieczyłam miasto przed taką ewentualnością – wtrąciła, słysząc słowa matki. – Szybkie wejście do miasta i opanowanie centrum logistyki? Może jeszcze zamknęli wszystkie budynki w mieście i uwięzili w nich ludzi? A obrona nie mogła wydostać się na zewnątrz i wszystkie jej działania były spóźnione – wymieniała po kolei możliwe scenariusze. – Mówiłam o tym i dlatego zmieniłam program i zabezpieczyłam przed taką ewentualnością budynki o znaczeniu strategicznym. One otrzymały osobny system blokad i kody awaryjnego otwarcia.
– Niestety – ciągnęła Karen – budynki w mieście zostały zamknięte, a szczególnie ucierpiały koszary, gdzie obrona miasta została uwięziona wewnątrz bez możliwości manewru, a tym samym bez możliwości obrony miasta.
– Co z moim zabezpieczeniami, które wprowadziłam? Musiały zadziałać!
– Nie zadziałały – poinformowała ją Karen.
Zdumienie malujące się na twarzy Irin było tak wielkie, że Karen od razu dodała. To nie było możliwe!
– Zostały wyłączone. Wszystkie.
W Irin po prostu się gotowało. Obcy odkryli to i wykorzystali dziury, które ona znalazła i tak starannie łatała przy użyciu najlepszych ludzi, sprzętu i całej swojej przebiegłości. Poświęciła temu dwa lata życia i co się stało? Czyżby nie zadziałało? Niekończące się godziny i dni poświęcone naprawie systemu poszły na marne! Pamiętały, jakie boje toczyły o budowę drugiej sali dla centrum informacji. Liz sama rysowała siatki połączeń i argumentowała przydatność drugiej, zapasowej sali, jak tylko potrafiła najlepiej. Jakimś cudem stworzono rezerwową salę łączności. Małą, skromną, ale posiadającą wszystko, czego chciała Liz i zabezpieczającą potrzeby Delgady.
Serce podchodziło jej do gardła i chciało jej się krzyczeć, ale instynkt kazał milczeć. Wichura myśli, która przeleciała przez jej umysł podpowiadała, że ktoś musi za to wziąć odpowiedzialność.
– Nie rozumiem tego. Dlaczego, ktoś wyłączył zabezpieczenia? Co na to królowa? Czy była w pałacu podczas ataku? – wypowiadała pytania stworzonym głosem.
– Pałac został zajęty w pierwszej kolejności po centrum informacji – wyjaśniła Karen. – Po tych jednodniowych walkach w mieście, przeszukiwałyśmy pałac skanerami na odległość i tropiliśmy sygnał królowej i reszty świty. Królowa i jej dwór odnaleźli się wczoraj – dokończyła z ledwością, bo widziała jak te wiadomości potęgują wzburzenie Irin.
– Jak... jak to możliwe! Kto pozwolił wyłączyć zabezpieczenia?!
– Proszę, uspokój się. – Karen wstała ze swojego miejsca.
– Przeklęte Monte Ro... I przylecieli tu, jakby dokładnie wiedzieli o naszych słabościach – mówiła Irin chodząc po gabinecie. – Zobacz jak to wygląda! Ktoś musiał zdradzić! Mamo, a jak ty myślisz, kto zdradził?
– Nie wiem, to nie takie proste jak ci się wydaje.
– To powiedz mi wszystko. Wyjaśnij po kolej! – podeszła do niej dynamicznie, patrząc na matkę intensywnie, jakby chciała to na niej wymusić. Oparła dłonie o brzeg jej biurka, a w tym momencie wszystkie zgromadzone na blacie przedmioty uniosły się w powietrza.
– Co to?! – Karen odsunęła się o parę kroków i spojrzała na córkę.
Z pomieszczeniu zapadła nagła cisza. Patrzyły przez dłuższą chwilę na siebie i żadna z nich nie wypowiedziała nawet słowa.
Irin oderwała dłonie od biurka, ale przedmioty nadal lawirowały swobodnie w powietrzu.
– Już tak mam... – wyjaśniła cicho i po kolei chwytała poszczególne rzeczy i układała je na biurku.
– Co to? – Karen powtórzyła pytanie tym razem szeptem.
– W chwilach wielkiego wzburzenia, pod wpływem emocji... Dzieją się wokół mnie różne rzeczy... Takie właśnie. Niewyjaśnione...
– Od kiedy to sięz tobą dzieje? – zainteresowała się matka.
Obie teraz szeptały, jakby nie chciały wzbudzić nadmiaru emocji.
– Od zawsze, ale uczę się nad tym panować.
– Panować?
– Tu w Delgadzie idzie mi bardzo dobrze, lepiej niż w tamtym życiu poza nią. Tu ja władam tymi mocami, a nie one mną.
– Nie zawsze...
– Właśnie, nie zawsze, jak widać.
Karen podeszła do niej i ufnie spojrzała w oczy córki.
– Tak mi przykro, że ze wszystkim musiałaś i ... nadal musisz radzić sobie sama. Jak chcesz, to zbadamy to co jest w tobie – zaproponowała z troską.
Irin gwałtownie potrząsnęła głową.
– Widziałam już nasze laboratoria. Nie chcę być królikiem doświadczalnym, chce to mieć w sobie i wykorzystywać dla dobra Delgady. Nikt w królestwie by się do mnie nie odzywał i uznaliby, że jestem szalona, a ja mam tylko coś więcej niż inni ludzie.
– Myślisz, że to coś powoduje, że potrafisz tak wiele?
– Nie wiem, ale nie chciałabym tego stracić i nie chciałabym, abyś ty miała przeze mnie kolejne kłopoty. Najlepiej jak sama pójdę do miasta i zobaczę wszystko i porozmawiam ze znajomymi. Ściągnę w międzyczasie z Madiun dziewczyny.
– I przy okazji wytłumaczysz mi dlaczego wróciłaś przed czasem.
– Zapytaj księcia Monte Ro, dlaczego do mnie strzelali – odpowiedziała jej Irin.
– Marco nigdy nie... – przerwała nagle.
– Nie wiem jak ma na imię, może Marco – wtrąciła Irin nie dostrzegając zdziwienia matki. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale skoro go znasz... Może warto zapytać. Niech wyjaśni wszystko.
Karen była przekonana, że kłopoty związane z atakiem Monte Ro na Białe Miasto, i koszary, kilka toczących się w różnych cześciach świata walk i intensywnie działający wywiad, to nadmiar kłopotów i niesamowity ogrom pracy do wykonania. Jednak wraz z powrotem córki wszystko to wydało jej się małe i mizerne, bo wiedziała, że musi chronić przed całym światem jeszcze mocniej to co już posiada - własne dziecko.
*
W różnych częściach Białego Miasta panował różny nastrój. Atmosfera, jaka tu panowała nie była budująca. Ludzie snuli się i sprzątali bałagan, jaki powstał w ciągu tych dwóch dni zamieszania w mieście. Nie chodziło do końca o zniszczenia. Tych było niewiele. Bardziej o to, że ktoś śmiał przechytrzyć Delgadę i zaatakować ją na własnym terytorium. Mieli wrażenie, jakby przeleciał tędy szalony, silny wiatr, który zburzył spokój i pewność miasta i jego mieszkańców.
Straty materialne nie były duże, gdyż ucierpiała niewielka część miasta. Centrum, ogrody i pałac królewski oraz sąsiednia dzielnica Stojak, gdzie znajdowało się centrum logistyczne i inne instytucje zarządzające. Wróg tak szybko jak się zjawił, tak szybko zniknął. Parogodzinne walki na ulicach miasta i błyskawiczne zepchniecie ich w stronę ogrodów i pałacu spowodowały, że straty materialne nie były duże. Największe ślady walki były w Ogrodzie Centralnym i Królewskim. Pałac ucierpiał w stopniu minimalnym.
Jedne domy były przypalone, inne miały popękane elewacje i były poobijane. Meble na tarasach były poprzewracane lub zniszczone. Na ulicach leżała masa stłuczonego szkła, fruwał papier i wiele szczątków niewiadomego pochodzenia.
Niektóre okna i witryny były powybijane. Zniszczone przez siłę strzałów lub przez samych mieszkańców. W czasie blokady systemu centralnego, gdy nie umieli wydostać się przez drzwi, wybijali szyby w oknach.
Służby cywilne i wojsko szybko radziło sobie z porządkami tak, że pod koniec drugiego dnia miasto było czyste i schludne, a nawet większość budynków wyglądała zdecydowanie lepiej. Niektórzy czekali już tylko na dostawę szyb, których chwilowo zabrakło w mieście, inni kończyli sprzątać swe obejścia.
Najwięcej pracy było w ogrodach, przez które przetoczyło się jednak najwięcej ludzi i sprzętu. Wielkie drzewa szumiały spokojnie swoją melodię rozłożystymi konarami. Tam wysoko wiatr rozczesywał ich liście lekkimi podmuchami powietrza, ale u ich stóp leżała zdeptana ziemia. Momentami trawa znikała przykryta świeżą ziemią. Niektóre klomby też się nie ostały lub w połowie tylko istniały. Malownicze ściany drzew i krzewów były dziurawe. Tu była wyrwa mniejsza, a tam większa i jeszcze jedna i jeszcze jedna. Złamane, a tu wyrwane.
Irin przeniosła się z miasta do ogrodów. Wolała pracować niż wracać do koszar. Ogród mimo zniszczeń koił jej zmysły i pozwalał się skoncentrować. Uspokoić ten chaos. Mogła tu spokojnie rozmyślać. Dlatego, aby odreagować pracowała tutaj i cieszyła się tą pracą.
Późnym popołudniem w towarzystwie dużej grupy znajomych jadła upragniony podwieczorek. Była już głodna. Od śniadania nic nie miała w ustach. Na obiad nie miała czasu, a teraz w szybkim tempie pochłaniała brzoskwinie w syropie czekoladowym, które przywieziono z koszar, aby zregenerowały siły. Praca w ogrodzie wbrew pozorom była ciężka i mozolna.
Podobało jej się sadzenie nowych kwiatów i tworzenie klombów, ale stwierdziła, że bardziej jest potrzebna przy wycince i usuwaniu zniszczonych drzew. Nie umiała patrzeć, jak pobliski zespół męczy się i nie wie, jak się zabrać do pracy, więc przeniosła się do nich i zaczęła najpierw pokazywać i podpowiadać, a po jakimś czasie zarządzać ich pracą.
– Jeszcze by się pozabijały – mówiła do Salo, która podchodziła czasami z butelką wody, aby zapytać, czy nie ma zamiaru wrócić do sadzenia. Nie chciała. Tutaj czuła się potrzebna. Zwykła logika oraz stare doświadczenie z lasu, bardzo się jej przydały. Poza tym okazało się, że ludzie chętnie poddają się jej rozkazom i wyraźnie okazują swe zadowolenie z jej obecności.
Zapłaciła jednak słono za swe zaangażowanie. Była głodna i zbyt mocno się opaliła. Piekły ją plecy, kark i ramiona. Ból opalonych nóg poczuła dopiero, jak usiadła na ławce przed stołem z podwieczorkiem. Do sadzenia kwiatów nie chciała ubierać kombinezonu, a ten niestety bardzo by się przydał przy wycince. Nie martwiła się zbytnio oparzeniami. Wiedziała, że Milford jej pomoże. Właśnie kończyła drugą porcję brzoskwiń, gdy nadeszła niespodziewana wiadomość od Karen. Odczytała ją:
„Przygotuj się. Idziemy na kolację do królowej"
Długo wpatrywała się w słowa wiadomości, a później wyłączyła bransoletę, pożegnała się ze znajomymi i pobiegła szukać Marii.
Tak jak się spodziewała Maria była całkiem niedaleko. Sprzątały i pakowały już wszystko. Kończyła na dzisiaj pracę. Gdy zobaczyła Irin, bardzo się ucieszyła. Nimi w takich okolicznościach nie musiała kierować. One wiedziały, jak i co należy robić. Znały swoje miejsce i swoje zadania. Same potrafiły pracować, organizować się, czytać mapy i zalecenia i przede wszystkim myśleć. We wszystkim w mig się orientowały.
Podeszła do Mari i postarała się, aby zabrzmiało to w miarę radośnie.
– Idę z Karen na kolację do pałacu królowej – powiedziała jednym tchem i poczuła, że trochę jej ulżyło. Nie wiedziała, czy stresuje się z powodu królowej, czy z powodu kolejnej konfrontacji z Karen. Nie wiedziała, jak będzie wyglądała ta kolacja, ilu będzie ludzi i po co Karen ją tam ciągnie.
– O! To cudownie – ucieszyła się Maria, a jej twarz aż promieniała.
– Jesteś jedyną znaną mi osobą, która zna się na pałacowej etykiecie – mówiła dalej, aby w miarę szybko załatwić tą sprawę. – Nie wiem, po co tam idę, jak się zachować i przede wszystkim, jak się ubrać.
Przez sekundę Maria patrzyła na nią swoimi szaro–niebieskimi oczami, które były niewielkie, skośne i radosne. Roześmiała się cicho i elegancko. Tak, jak tylko to ona potrafiła.
– I właśnie to cię martwi?– zapytała spokojnie, a gdy Irin skinęła głową dodała. – Byłaś w pałacu, widziałaś już królową i jej zastępy generałów i rozmawiałaś z nimi. Czy to było trudne? Idziesz na kolację, ale jesteś żołnierzem. Zapewne to spotkanie robocze, więc... Myślę, że twój kombinezon to właściwy strój.
– Tak uważasz? – Ucieszyła się. Jakież to proste – pomyślała Irin i wszystko stało się oczywiste. Kombinezon był odpowiedzią na wszystko. Pasował do wszystkiego i wszędzie. Już chciała podziękować i pożegnać się, gdy Maria wtrąciła.
– Ubranie to chyba nasze najmniejsze zmartwienie. Dowiedziałam się czegoś dziwnego. Gdybyś nie wybierała się do pałacu, pewnie bym milczała, ale w tych okolicznościach... – rozejrzała się dookoła i przybliżyła się do niej na pół kroku. Mówiła spokojnie dalej widząc skupienie na twarzy Irin. Podeszła na odległość szeptu i powiedziała tak, aby nikt poza Irin nie usłyszał. – W dzień ataku na miasto, królowa odesłała z pałacu prawie całą swoją obstawę. Zostały dwie osoby. Te najbardziej zaufane. Obsługa pałacu już dzień wcześniej została ograniczona do minimum.
– Czyżby królowa o wszystkim wiedziała?
– Nie wiem, ale wolę, wolę ci o tym wspomnieć. Weź to pod uwagę. Ani ja, a tym bardziej ty, nie powinnyśmy o tym wiedzieć, ale wiemy. Uważaj na siebie i pozdrów Jej Wysokość ode mnie. – dodała i położyła jej rękę na ramieniu. Uśmiechnęła się i odeszła zostawiając za sobą zszokowaną Irin.
--------------
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top