32. IV - Naseratun


Rozdział IV

Naseratun

Płaskowyż Naseratun był raczej przyjaznym miejscem. Nieprzyjaźni mogli być ludzie, których mogły tu spotkać. Irin uważnie przestudiowała wszystkie dane i notatki królowej oraz to, co zdążyła zebrać z dostępnych rzeczy w Delgadzie. Dla swoich celów szkoleniowych wybrała zachodnią część płaskowyżu. Część ta była bardziej urozmaicona, a rzeźba terenu często się zmieniała. Od łąk i pastwisk, przez lasy gęste i nieprzeniknione, po nagie skały sięgające gdzieś daleko. Nie chciała zanadto zbliżać się do samego miasta.

Od teleportu znajdującego się w północno-zachodniej części, miały, więc kawał dogi do przebycia. Szły uważnie. W razie wypadku zagrożone było ich życie, bo Basfa, jak sama przekonała się, nie znała litości. Dlatego nie chciała zabierać Salo. W razie niepowodzenia jej los byłby przesądzony. Salo jednak użyła wszelkich sposobów, aby pozostać w tej drużynie. Maria również chciała jechać, ale wolałaby, aby Vanessa i Molly jej przyjaciółki z gwardii królewskiej, zostały w Delgadzie. Tak się jednak nie stało. Każda z nich bała się o tę drugą. Wyprawę tę potraktowały, jak jedną wielką przygodę z finałem w Madiun. Były tak podekscytowane, że Irin nie mogła im odmówić, gdyż sama nie mogła doczekać się wizyty w tym mieście, które kiedyś w przyszłości, chciała uczynić swoim domem.

Berta, Julia i Jani zdecydowały się natychmiast, gdy usłyszały, co się święci. Jednak Irin najbardziej ucieszyła się, gdy w drzwiach jej mieszkania stanęła Rubina i oznajmiła, że też chce jechać. Znała ją od czasu wyprawy do Assos i była nią zachwycona. Dziewczyna była z nimi krótko, ale była doskonałym zwiadowcą i żołnierzem.

Oczywiście Liz nie mogła być gorsza. Taka wyprawa bez niej nie mogła się obyć. Przy pomocy Lindy i jej podopiecznych przygotowały cały sprzęt na wyprawę. Musiały zabrać sporo rzeczy, ale jednocześnie ograniczyć wszystko tak, aby zmieściło się w ich plecakach.

Każda z nich była wyjątkowa i szczególnie dobra w tym, co robi. Szczerze powiedziawszy Irin nie spodziewała się, że zabierze z sobą do Naseratun tak dużą grupę. Liczyła może na dwie, może trzy osoby.

Zyta wpadła na śniadanie i z oburzeniem oświadczyła, że nie puści Berty samej na taką wyprawę i się stąd nie ruszy, dopóki Irin nie zabierze jej z sobą. Nie miała wyjścia i zabrała ją również. Potrzebowała tak dobrze wyszkolonych ludzi. Dopiero po pewnym czasie zrozumiała, że Berta o kasztanowych włosach i dynamiczna Zyta to para. Pomyślała, że przynajmniej im się poszczęściło.

Dzień przed wyjazdem pojawiła się w Białym Miecie Tamara z córkami. Przybyła z Padomy po zaopatrzenie, broń i oczywiście musiała spotkać się z Karen. Natomiast Łucja i Blanka od razu pobiegły przywitać się z Salo i Irin, a gdy zobaczyły, co się dzieje, zameldowały, że również jadą.

Irin zdecydowanie odrzuciła tę propozycję. Siostry były wspaniałe, ale trochę nieokrzesane i zbyt młode, aby narażać je na taką wyprawę. Wprawdzie, gdy ruszała w nieznany świat ze swojej wioski za górami, była w ich wieku, ale chyba była bardziej rozważna. Nie wyobrażała sobie samowoli w swoim oddziale, na nieznanym obcym terenie, a po bliźniaczkach właśnie tego się spodziewała i przed tym ostrzegała ją zawsze Tamara. 

 Wiedziała, że coś knują, ale nie spodziewała się ich powrotu. Zjawiły się parę godzin później w towarzystwie Tamary, która roniła wielkie łzy i Karen, która przyniosła wiadomości od królowej. Rozkaz był jednoznaczny. Irin miała wcielić Łucję i Blankę do swojego oddziału. Załamała dłonie i powiedziała do Tamary:

– Nie dam rady ich upilnować. Zrób coś i nie pozwól im jechać! – Tamara rozłożyła bezradnie ręce.

– Oliwia to ich ulubiona ciocia. Nie jestem w stanie nic zrobić. Mogę dołożyć ci tylko jeszcze jednego żołnierza by je pilnował. Przydzielę ci Helenę, jeżeli się zgodzisz? 

Zgodziła się i tak właśnie wyglądała jej drużyna.

Wędrowały na północny zachód w czternastoosobowym składzie. Płaskowyż był piękny i bardzo różnorodny. Odrobinę cieplejszy i bardziej wilgotny klimat niż w Delgadzie pozwalał rozkwitnąć niebywale licznym i pięknym roślinom. Czuły się wśród bujnej roślinności jak małe, niepozorne robaczki. Zachwycały się wielkimi pniami drzew we wnętrzu, których mogły się ukryć, mchami, które kwitły intensywnie i były grube jak najlepsze luksusowe dywany, czy światłem, które migotało w koronach drzew, kwiatami i ich zapachem, a przecież musiały iść ostrożnie dalej, przed siebie. Irin upominała je, co jakiś czas, aby zwracały uwagę, gdzie stąpają. Nie znały terenu, specyfiki walki i polowania ludzi tu żyjących. Na dodatek mogły napotkać nieproszonych gości, z którymi walczyło Madiun – Basfę.

Najmniej zainteresowane podziwianiem otoczenia były bliźniaczki. Z ciekawością węszyły w każdym zakamarku lasu i z tego, co zauważyła, wiedziały jak to robić. Sprawdzały wszystko, rozglądały się i konsultowały coś między sobą. Spojrzała na Helenę, a ta wzruszyła tylko ramionami, jakby chciała powiedzieć: Nie wiedziałaś, że takie właście są? Cóż, chyba nie wiedziała do końca jakie były Łucja i Blanka. – Oby tak dalej, a może to przeżyją – pomyślała z drżeniem serca. W końcu Blanka podbiegła do niej, spojrzała i powiedziała ściszonym głosem:

– Oczywiście wiesz, że kto nas śledzi?

– Wiem. – odpowiedziała i wyminąwszy ją ruszyła dalej przed siebie, zastanawiając się, jak się tego domyśliły. Blanka ruszyła za nią nie dając za wygraną.

– Pozwolimy im na to? A jeżeli nas zaatakują?

– Idą za nami od teleportu – oświadczyła spokojnie Irin. – To ludzie z Madiun. Jest ich czterech i zachowują się tak nieostrożnie, jak reszta naszej drużyny. Poznamy ich prędzej, czy później, chyba ... – zawiesiła na moment głos, a Blanka zniecierpliwiona ponagliła ją, aby mówiła dalej – Chyba, że sami odpuszczą.

– A jeżeli nie odpuszczą...? – dopytywała się Blanka.

– Zobaczymy – odparła Irin i pogoniła je, aby dołączyły do reszty. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Instynkt jej nie zawiódł. Wyczuwała czterech i właśnie tylu ich było. Jej zmysły się nie myliły.  Nie dziwiło jej, że Madiun przysłało pod teleport swoich ludzi. Chcieli wiedzieć, kogo wpuszczają na swój teren.

Zaplanowała, że zadomowią się, jaki dzień drogi od teleportu. Jednak, gdy w życie grupy wtargnęły Łucja i Blanka, postanowiła, że na początek osiedlą się trochę dalej, przy skałkach. Chciała, aby dziewczyny same zobaczyły, co potrafią te smarkule i może również one zapragną się wspinać. Po prostu to, co robiły było niezwykłe. Ona i Salo od dłuższego czasu, a w zasadzie od chwili powrotu z Padomy, ciężko trenowały wspinaczkę, zdobywając po kolei piaskowce Delgady. Podstawy dały im wycieczki z bliźniaczkami, a w Białym Mieście uważnie słuchały wykładów Towarzystwa Wspinaczkowego i chodziły z nim na wyprawy. Tam uczyły się asekuracji, zabezpieczania ściany i wejścia przy pomocy lin i haków. Daleko im było do Łucji i Blanki. Teraz miała nadzieję, że przy siostrach się podszkoli i że w końcu będzie poruszać się na ścianach tak, jak one.

Podeszły pod skałki i tylko ona, bliźniaczki i Salo zwróciły uwagę na ich drapieżne, zębate granie, sterczące liczne szczyty i wszystkie zagłębienia i trudności piętrzące się przed nimi w czasie wspinaczki. U ich podstawy od wschodniej strony była duża polana i przejście między skałami prowadzące do sporych zagłębień. Znajdowały się na różnej wysokości od gruntu, ale to im nie przeszkadzało. Jedne zagłębienia były małe inne dosyć głębokie, spokojnie mogły zamieszkać w tych niewielkich jaskiniach. Cały dzień marszu dały im się we znak i wieczorem z przyjemnością usiadły przy ognisku, aby omówić plany na kolejne dni. Oczywiście bliźniaczki nie usiedziały i mimo zachodzącego już słońca postanowiły się wspiąć na najbliższą skałę. Cała drużyna patrzyła, jak w błyskawicznym tempie wspinały się w górę. Przy okazji zainstalowały tam czujnik ruchu, który swym zasięgiem obejmował znaczną część okolicy.

– Jak można tak tańczyć na pionowej ścianie? – powiedziała Rubina siedząca obok Irin i wpatrująca się z zaciekawieniem w bliźniaczki. – Nie boisz się, że spadną?

– Boję się, ale one są jak mrówki i pająki – wyjaśniła Irin wiedząc, o czym mówi i wpatrując się w płomienie ogniska – Nikt im nie przeszkodzi i nic ich nie ściągnie z tych skał. Włażą wszędzie, gdzie się da, jak wszędobylski piasek i mają z tego tyle radości ile dzieci na widok lodów lub czekolady. Szkoda, że tej radości nie da się przelać i podzielić się nią.

– Dlaczego sądzisz, że się nie da? – zapytała Rubina.

Irin spojrzała na jej zadowoloną i rozbawioną twarz i zrozumiała, że wszystko jest możliwe. Miała, zatem dużo do przemyślenia i w głowie kiełkował jej plan działania. Wolała snucie nowych planów i zajmowanie się swoim zespołem. Nie musiała wtedy rozpamiętywać nieprzyjemnych chwil i ostatnich wydarzeń, których była bohaterką.

Rano zwołała zebranie. Rozłożyła i wyświetliła mapy. Musiała omówić z nimi rozmieszczenie czujników ruchu. Musiały nauczy się chodzić tak, aby nie zakłócać ich działania i aby nie zostawiać zbyt wielu śladów. Powiedziała im, na co mają zwracać uwagę i jakich dźwięków nasłuchiwać.

– Dzień jest spokojny – powiedziała na koniec – nauczcie się, więc jego melodii, wsłuchajcie się w nią, abyście miały porównanie, jeżeli się zmieni. Jest w miarę bezpiecznie, więc zabieramy się do pracy. Zapasów mamy na jakieś dwa dni, więc musimy postarać się o jedzenie, bo woda jest nieopodal i nie musimy się o nią martwić.

Salo wiedziała jak Irin pracuje i porusza się w terenie. Dla Łucji i Blanki nie było to nic nadzwyczajnego. One żyły tak każdego dnia. Miały to we krwi. Berta, Zyta, Jani, Julia i Rubina były przyzwyczajone do żołnierskiego życia, niedoli i ciężkiej pracy i słuchania rozkazów, ale tekst o melodii i słuchaniu odgłosów okolicy, gdy miały super sprzęt, był trochę dziwny.

– Polowanie? – zdziwiła się Berta. – Mam biegać za zwierzętami?

– Jeżeli chcesz jeść, będziesz musiała za nimi biegać – odparła Irin.

– A więc na serio będziemy walczyły ze sobą i z przeciwnościami tej krainy? – Odezwała się tym razem Maria.

– Zgadza się – odpowiedziała i spojrzała na Marię, która od dłuższego czasu siedziała z boku i była bardzo zaniepokojona. – I widzę, że coś cię przeraża – stwierdziła Irin.

– Jest fajnie – odparła bez entuzjazmu. – Ale czy damy rade przeżyć tutaj przez miesiąc.

– Jeżeli będziecie mnie słuchały – powiedziała wyraźnie i powoli. – Przeżyjemy i wiem, że doświadczenia nic nie zastąpi, ale nauczę was wszystkiego. Mam tu przecież wielu zdolnych ludzi i każda z nas potrafi coś, czego może nauczyć resztę. – Spojrzała na Helenę. Pochodziła z Padomy, rolniczo-leśnego regionu. Ciekawe, co potrafiła oprócz pilnowania bliźniaczek?

Przez kilka pierwszych dni było naprawdę ciężko. Czuły się zmęczone, czasem zniechęcone. Głodne, gdy okazywało się, że na kolację jest coś obrzydliwego, bo tylko to udało się upolować.

Na początku Maria denerwowała się i mówiła: 

– Irin umie zdobyć coś lepszego do jedzenia, ale pastwi się nad nami. 

Niewiele się myliła. Irin śmiała się z oburzenia Marii, ale w duchu przyznawała jej rację. Chciała zmusić je do działania i myślenia. Jej też nie było łatwo. Na bieżąco rozwiązywała wszystkie problemy od tych związanych z budową obozu i ze zdobywaniem jedzenia, po te zwykłe osobiste, wspomnienia z Delgady, które ją gnębiły. Była tak zmęczona, że tylko przed zaśnięciem zastanawiała się, czy będzie miała, gdzie wracać, czy dowództwo jej kiedyś odpuści i przebaczy?

W ciągu dnia nie oszczędzała się i codziennie szła w teren z kolejną grupą. Uczyła je tylu rzeczy, prostych potrzebnych i ciekawych. Uczyła je inaczej patrzeć na świat, poruszać i słuchać. 

Szybko pokochały wspinaczkę. Każda z nich ćwiczyła zawzięcie i chciała być lepsza od innych. Było im ciągle mało. Irin poniekąd zazdrościła im tych dni spędzonych na skałach, bo sama ćwiczyła niewiele. Wiedziała, że Salo jest w tej chwili dużo lepsza od niej. Mając jednak wcześniejsze doświadczenia, szybko nabywała wprawy pod okiem bliźniaczek. Była nimi mile zaskoczona. 

Dlatego po dziesięciu ciężkich dniach zrobiły sobie małe święto. Dzień lenistwa nad odkrytym niedaleko oczkiem wodnym, do którego woda wpadała przelewając się przez niewysokie, ale szerokie stopnie skalne.

Zabezpieczyły teren wokół oczka i napawały się ciszą i spokojem. Dzień był piękny i upalny. Okolica kolorowa i radosna. Cały płaskowyż Naseratun był zachwycający – a dla nich egzotyczny i zjawiskowy. Ciepły i pełen zadziwiającej roślinności i zwierząt, które w końcu zaczęły dostrzegać wokół siebie. Wszystko to, co je otaczało było rekompensatą za trud, jaki ponosiły w czasie tej wyprawy.

Blanka i Łucja nie siedziały z nimi. Zniknęły chcąc pochodzić po lesie. Irin była spokojna. Widziała je na swojej mapie wyświetlanej przez bransoletę. Ciepło ją rozleniwiało. Do tej pory tyko przyglądała się jak, dziewczyny pływają i odpoczywają. Wstała i podeszła do brzegu. Błękitna woda zalśniła. Nie czekała więcej i wskoczyła, nurkując od razu do samego dna i rozglądając się dookoła. Liz i Berta zanurkowały za nią. Bawiły się i śmiały chlapiąc się wodą. Rozkoszowały się tym, że nic nie miały na sobie i ciepłe promienie słońca ogrzewały i przyjemnie łaskotały ich ciała. Kombinezony były wspaniałe. Chroniły je, ale odczuwanie świata przez własną skórę, było czymś cudownym. Wyszła z wody i położyła się przy Salo.

– Życie może być jednak piękne – usłyszała z ust przyjaciółki.

– Cieszę się, że ci się tu podoba.

– Więc nie żałujesz, że mnie wtedy uratowałaś? – zapytała niespodziewanie Salo i otwarła przymknięte oczy, bacznie przyglądając się Irin.

– Nigdy nie żałowałam i nigdy jeszcze tak o tym nie myślałam – wyjaśniła Irin uśmiechając się delikatnie.  – Jesteś tu i zaczynasz znowu cieszyć się życiem. To jest dla mnie najpiękniejsze. Bo wiem, że zrobiłam wtedy coś pożytecznego. Chyba niczego lepszego od tej pory nie udało mi się zrobić i ... – znowu urwała – I tylko ty jesteś dla mnie łącznikiem ze starym życiem, kimś, kto potrafi mnie zrozumieć i tolerować mnie. – Uśmiechnęły się do siebie. Doskonale się rozumiały. Po chwili Irin dodała jeszcze: – Szkoda tylko, że wspinasz się lepiej ode mnie. 

Salo się zaśmiała.

– W czymś muszę być od ciebie lepsza.

Zbliżało się południe, gdy z lasu wyszły Łucja i Blanka. Już z daleka krzyczały, aby ktoś im pomógł. Dźwigały wielki plecak, pełen różnych owoców i jakąś zdobycz, którą rzuciły na ziemię.

Zwierzę, a może ptak, było bardzo dziwne. Widywały to coś w tych lasach, ale było na tyle brzydkie i dziwne, że na nie nie polowały.

– Co to? – pytały jedna drugą.

– To zwierzulec – odparła Łucja dziwiąc się ich niewiedzy. – Zaraz go upieczemy! – dodała i wyciągnęła nóż i swój miecz. Irin przyglądałac się wraz z innymi, jak Łucja radzi sobie ze zwierzulcem.

– Chyba nie miałam pojęcia, z kim się zadaję – stwierdziła Irin, widząc jak Łucja szybko i doskonale radzi sobie ze sprawianiem zwierzulca. – Dzięki wam to nasze małe święto nabiera kolorów i będzie ucztą na część naszego pobytu w Naseratun.

Już po chwili zapanował krzyk i harmider. Wszystkie cieszyły się i mówiły jedna przed drugą. Znalazły sobie, coś do roboty. Pomogły w oporządzaniu zwierzulca, nazbierały drewna i przygotowały porządne palenisko. Gotowały i zupę i danie główne. Z boku ogniska przygotowały miejsce w cieniu, gdzie poukładały umyte i przygotowane do jedzenia owoce i jarzyny. Irin spoglądała na to i zastanawiała się, jak znalazły to wszystko. Dzień był długi, ciepły i cudowny. Jedzenia mnóstwo. Wszystko było idealne, a przynajmniej takie się wydawało do chwili, gdy wieczorem od południa zaczęły gromadzić się wielkie burzowe chmury.

Irin z niepokojem spoglądała w tamtym kierunku i miała przeczucie, że nie będzie to zwykła burza, która przejdzie bokiem. To miało być coś, co skomplikuje ich pobyt w płaskowyżu.


*

Gdzieś znikł niezwykły koloryt płaskowyżu Naseratun. Słońce zakryły dziwne, grube warstwy szarych chmur. Trzy dni temu zaczęło padać. Chronione przez kombinezony nie odczuwały przykrości związanej z deszczem. Pogorszyła się tylko widoczność, więc intensywniej zaczęły używać penetratorów i danych, które wyświetlały bransolety na przedramionach i ich kaski.

Na początku suche twarde podłoże powoli wpijało wodę. Spływała ona szybko po pochyłości terenu, wypełniając zagłębienia. Nie zanosiło się, że deszcz szybko przestanie padać, więc przy pierwszej okazji, wspięły się trochę wyżej i ulokowały w dwóch długich jaskiniach. Zajęły ich wyloty, a tyły zabezpieczyły siatką przechwytującą na wypadek, gdyby jaskinie miały jednak swoich mieszkańców.

Salo podeszła do Irin stojącej u wylotu jednej z jaskiń. Był dzień, ale tak bury, że trudno było określić, czy to wczesny ranek, czy południe.

– Paskudna pogoda – zagadnęła patrząc na krainę zalaną strugami deszczu.

– Żal wygonić psa, a co dopiero wędrować w taką pogodę – stwierdziła Irin i dodała spoglądając na przyjaciółkę. – Chyba zostaniemy tutaj dopóki się nie przejaśni.

– Będzie chwila, aby zastanowić się nad tym, co dalej? Co będzie, gdy miną dni w Naseratun i dni w Madiun? Jak wrócimy do Białego Miasta?

– Nasza podróż nie dotarła nawet do połowy drogi – odpowiedziała Irin. – Nie wiem, co będzie jutro i nie wiem, co nas czeka w Madiun. Mimo to czekam niecierpliwie na dzień, w którym tam się znajdę. Dlatego na razie nie myślę o Białym Mieście, chociaż za nim tęsknie i każdego dnia zastanawiam się, co się tam dzieje?

Nie spodziewały się tylko, że zostaną w jaskiniach tak długo. Po paru kolejnych dniach zaczynało im brakować żywności, ale nie chciały się rozdzielać. Postanowiły wyruszyć na polowanie razem. Ziemia była grząska i zalana strugami deszczu. Wszystko było mokre i nieprzyjemne. Nie miały złudzeń. Wyprawa w taki dzień nie miała sensu. Jednak nosiło je. Nie chciały siedzieć i obserwować okolicy z daleka. Liz wyciągnęła z wąskiej metalowej tuby szablon, który rozłożył się. Wyprostowała go. Podniosła go na wysokość oczu, a ten zawisł w powietrzu. Teraz mogły patrzeć przez niego na okolicę. Obraz był czysty, ostry, jakby niedowidzący zobaczył wszystko w żywych, pięknych i ostrych kolorach. Mapa doskonale wszystko pokazywała.

Pół godziny drogi przed nimi w kierunku, w którym nigdy by się nie udały, dostrzegły wodospad. Ruszyły w tamtym kierunku, ale w połowie drogi chciały zawrócić, gdyż miejscami woda sięgała im do kolan, pędziła i spływała w dól. To nie była bezpieczna wyprawa, ale Liz stwierdziła, że są już prawie na miejscu. 

Gdy stanęłam nad brzegiem urwiska, były bardzo zmęczone drogą w błocie, strugach deszczu i brodzeniem w wodzie po kolana. Stały i po prostu patrzyły, jak w oddali po ich prawej stronie masy wody spadają z impetem w dół, tworząc mgłę nad doliną. W dole rozciągała się wielka i szeroka dolina. Niewiele było widać w szarości deszczowego dnia, ale Blanka i Łucja ruszyły w dół. Helena oczywiście za nimi. Jani, Zyta i Berta też nie czekały tylko pobiegły w dół doliny dołączając po chwili do reszty grupy.

– Ale nie oddalajcie się za bardzo! – poleciła im Irin, gdyż grunt był niepewny. Po takich deszczach mógł się osuwać. Ona została na górze i wędrowała z resztą grupy wzdłuż krawędzi i przyglądała się temu, co było widoczne w okolicy. Rozmiar wodospadu powalał.

Liz zawzięcie studiowała zawieszoną przed swymi oczami mapę. Miała przy sobie Rubinę i Salo i głośno się naradzały, gdyż wszystkim spodobała się wisząca w powietrzu zabawka Liz. Widziały wszystko dobrze i dokładnie. Powiększały i oddalały obrazy. Liz tłumaczyła im jak działa mapa, demonstrowała im jej możliwości i zastosowania.

Irin zastanawiała się jak długo może potrwać jeszcze ta ulewa i czego mogą się po niej spodziewać. Pamiętała, że gdy mieszkała za górami i gdy na wiosnę topniały śniegi, rzeka Cyrbak nie raz zagrażała ich osadzie. Troszczyli się więc o swoja rzekę, jak najlepiej umieli. Jednak teraz wiedziała, że zabiegi te były niczym w porównaniu z tym, co faktycznie mogliby zrobić, mając sprzęt i wiedzę Delgady. 

Usłyszała, że ktoś ją woła. Oprzytomniała. Odwróciła się i zobaczyła, że wszystkie kobiety stojące przy krawędzi ją wołają. Podbiegła ponaglana ich gestami.

– Co się stało? – zapytała.

– Spójrz, co zauważyłyśmy! – powiedziała pospiesznie Liz przyciągając ją pod mapę. – Woda z wodospadu spada w dół, ale zobacz gdzie – mówiła i naciskała i przesuwała palcami po powierzchni mapy zmieniając obrazy – do zbiornika, który stworzyła natura, a podwyższył człowiek. Zbiornik cały czas się napełnia – podkreśliła, a Irin wraz z resztą grupy, która stała przy niej, zobaczyły na zbliżeniu wyłaniającą się z mgły piękna budowlę. Tama była dziełem natury, a gdzieniegdzie ściany były zaklejone przez człowieka materiałem budulcowym. Tworzyła się w ten sposób potężna zapora biegnąca od jednego krańca doliny do drugiego i wznosiła się wysoko w górę. Irin spojrzała na tafle zbiornika.

– Niewiele zostało miejsca, aby się wypełnił.

– Nawet gdyby się wypełnił, przelewająca się woda nie zrobiłaby krzywdy dolinie – mówiła szybko Liz – Spójrz jednak tutaj – wskazała palcem i powiększyła obraz. – To nie wygląda dobrze – skomentowała, wskazują palcem na duże powiększenie struktury skalnej, z której powstała tama. 

Serce Irin zabiło mocniej, gdy zdała sobie sprawę, że tama nasiąknęła wodą tak bardzo, że ledwo wytrzymuje jej napór.

– Tu jest niby dobrze – oświadczyła Liz, ale gdy przesunęła widok trochę w prawo, zobaczyły kilka tryskających wężyków wody. Znów przesunęła i wtedy widziały, że zbiornik niewiele wytrzyma. Połączenia skały z fragmentami uzupełnionymi przez człowieka pękały i puszczały wodę. Irin czuła jak rośnie w niej przerażenie. 

– Bliźniaczki! – krzyknęła nagle – Zeszły z innymi do doliny! Gdzie one są? Szybko! Wywołajcie je niech wracają! – Wydawała polecenia biegnąc ze wszystkimi do zejścia, którym poszły. – Szybko! Odezwały się?

– Nie!– padła odpowiedź.

– Liny! Mamy jakieś liny? – dopytywała, gdy w panice czuła jaka jest bezradna. 

– Zaczekaj Irin – krzyknęła Liz, próbując połączyć się z grupą na dole. – Jeżeli pójdziemy na oślep możemy się minąć. Mapa je znajdzie, nie włączajcie penetratorów, a jedynie bransolety. – Potem skierowała mapę na dolinę. – Tędy! Schodzimy! Biegiem! – wołała, gdy znalazła ich ślady. Musza być tu gdzieś niedaleko! 

 Irin chwyciła podane jej przez Salo liny i razem ruszyły za pozostałymi. Ucieszyła się, gdy po jakimś czasie usłyszała:

– Są! Mam je, ale... Co one robią? – mówiła Liz.

Irin wpadła na nią i pozostałych ludzi, gdy Liz powiększyła obraz. 

– Podchodzą w górę z jakąś grupą wieśniaków! – skomentowała Salo, gdy zerknęła jako pierwsza na obraz z mapy.

Irin nie czekała. 

– Mario! Zabierz Molly i wyjdźcie im na przeciw. Niech stamtąd uciekają, czym prędzej! – rozkazała.

Maria i Molly zbiegły do doliny, a ona już ciszej zapytała Liz: 

– Możesz mi pokazać, dokąd sięgnie woda, gdy tama runie? 

– Cholerą, chyba mogę. – Jakoś nie było to dla Liz problemem i szybko przystąpiła do sprawdzania. Już po chwili wyświetliła na mapie poziom wody w dolinie po pęknięciu tamy.

– Zdążą? – zapytała Irin.

– Trudno powiedzieć – odparła Liz. – wyliczenia to coś innego, a natura i tak robi swoje.

– Jednak gdyby zdążyły się tutaj ulokować... – powiedziała Rubina i wskazała wystające skały w kształcie tarasów, zbudowane z tej samej skały, co tama.

– Doskonale! – krzyknęła Irin i poleciła szybko – Biegiem, musimy im pomóc. Wprawdzie półki są małe, ale będziemy miały jakąś szansę – mówiła pospiesznie Irin, gdy zbiegały już w dół. Bransolety wskazywały im drogę, aby nie minęły się w tej deszczowej szarówce. Irin jako pierwsza zobaczyła sporą grupę ludzi, która taszczyła do góry swój dobytek.

– Jesteście całe? – dopytywała przelatując wzrokiem po gromadzie ludzi w różnym wieku.

– Całe – odparła Berta.

– A bliźniaczki i reszta?

– Są wszyscy – potwierdziła kobieta.

– Co to za ludzie? – zapytała skupiając tym razem wzrok na Helenie. Skoro ona tu była, jej podopieczne tez musiały tu być.

– Ostrzegli nas przed niebezpieczeństwem – wyjaśniła. – Opuścili swoją wioskę w dolinie i uciekają, gdzieś wyżej. Pomagamy im.

– Wiedzą o zagrożeniu? To dlaczego się tak wloką? W tym tempie nie zdążymy i woda zaleje nas wszystkich. Ściany tamy ledwie stoją! Jesteśmy zbyt nisko! – mówiła z zaangażowaniem Irin. Bała się, że ten marsz jest za wolny. Był za wolny, a niebezpieczeństwo nadciągało w szybkim tępie.

– To, co robimy? – zaniepokoiła się Berta. Pozostałe słyszące ją przez komunikator i skupiły się w krótkim czasie dookoła nich. Widok bliźniaczek uspokoił trochę Irin.

– Musimy ich pogonić. Nich zostawią to, co niosą i biegiem w górę! – Zarządziła Irin, a Salo krzyknęła do ludzi idących przy nich.

– Tama pęka! Szybko w górę! Szybko! – Krzyczała co sił w płucach i  zaczęła poganiać ludzi. Chciała, aby poczuli strach, aby spanikowali i ruszali się szybciej, aby porzucili w zamieszaniu swoje rzeczy. Usłyszały krzyki i przerażenie. Wiele osób oderwała się od grupy i zaczęło biec w górę. One szybko i sprawnie spięły się trzema linami, których używały do wspinaczki i pierwsze osoby w szeregu, Jani, Liz i Blanka pobiegły z ludźmi w górę, aby przymocować je i zabezpieczyć na wyższych pozycjach. Pozostała część ludzi ociągała się z decyzją, wahała i nie potrafiła rozstać się ze swoim dobytkiem. Poganiały ich jak mogły. Wtedy pewien mężczyzna położył rękę na ramieniu Irin. Odskoczyła, przyglądając mu się uważnie.

– Wezwaliśmy na pomoc Madiun. Pomogą nam, zobaczysz – powiedział spokojnie.

– Niby, jakim cudem! – zawołała Irin. – Nie zdążą! Tama zaraz puści... – dodała w chwili, gdy poczuli silne tąpnięcie i ruch podłoża tak silny, że nogi im zadrżały. Spojrzała na swoje dziewczyny. One też to poczuły. Komputer kombinezonu wstrzął wewnętrzny alarm.

– Woda!!! – Krzyknęły i pędem ruszyły w górę, a reszta ludzi za nimi. Kierowały się namiarem z bransolet i kierunkiem naciągniętych lin, które teraz działały jak poręcze schodów. Musiały trafić na tarasy. Już je widziały jak wynurzały się z mgły. Ludzie z pierwszej grupy mając nad nimi chwile przewagi już na nich byli i wspinali się na najwyższy. Julia, Liz i Blanka zwijały nadmiar lin. Rzuciły to i pomogły im wejść. Potem szybko ustawiły się między tarasami, aby pomagać ludziom we wspinaczce. One były zabezpieczone linami, a kombinezony szczelne i zamknięte mogły je ochronić nawet w wodzie i pod nią. Miały spore szanse na przeżycie, ale ci biedacy...

Błyskawicznie wciągały ludzi w górę na tarasy i pchały ich wyżej. Irin i inni spoglądali panicznie w stronę tamy. 

– Scalić kombinezony! – Rozkazała głośno, gdy przez deszcz zobaczyła jakby pędzącą ścianę wody. – Zmyje nas! – krzyknęła wciągając ostatnich ludzi na tarasy i oplatając ich ramionami, jakby to miało ich ochronić. – Trzymajcie się!!! – zawołała strwożonym głosem, licząc na to, że liny wytrzymają. Nie miała wątpliwości, że najniższy taras, na którym stoją, zostanie za chwilę zalany.

Coś ciemnego zawisło nad nimi. Deszcz ustał. Irin spojrzała w górę z ciekawości, co się stało i czy to już ta wielka fala? Ściana wody była jednak tuż przed nimi. Serce Irin wpadło w zastraszający galop, a żołądek wykręcił się boleśnie na widok szalejącego żywiołu. Instynktownie podniosła rękę, jakby chciała osłonić się przed przeciwnikiem. Słyszała paniczne krzyki, ludzi wśród których gubił się i jej krzyk.

– Nie! – wydawało jej się, że woła. Zacisnęła oczy i z całych sił trzymała się drugą ręką kogoś z grupy. Ryk spienionej wody uderzył i przetaczał się, ale nie zmiótł ich, jakby coś ich chroniło. Rozbłysło jasne światło, a gdy Irin otworzyła oczy blask poraził ją. Zauważyła, że jej bransoleta generuje potężną tarczę obronną, która osłania cały dolny taras przez skłębionymi masami wody. Światło stało się intensywniejsze i poczuła się dziwnie, jakby coś oderwało ją od rzeczywistości i nie potrafiła kontrolować swojego ciała.

Wszyscy ludzie stojący na dwóch dolnych tarasach zniknęli. Spienione masy wody uderzył i oderwała najniższy z nich, pozbawiony już osłony z tarczy, a ten po środku zalała. Pozostali przy życiu ludzie z najwyższego tarasu również zniknęli pod wpływem jasnego światła. 

Tarasy opustoszały. 

Woda zalała dolinę.


----------------------

W następnym rozdziale poznacie świat Madiun, żołnierzy 

i ich dowódców, a wszytko na skrzydłach wielkich 

latających Colosów i pędzących mas wody.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top