Zbieraczka cz. 1
Druga Era rok 3486
Po trawiastej równinie usianej gdzieniegdzie wielkimi głazami, jakby ciśniętymi tu przez skalne olbrzymy, toczył się wóz zaprzężony w gniadego perszerona. Trakt był mało uczęszczany i może właśnie przez to wyboisty. Co rusz jedno z czterech drewnianych, okutych metalem kół najeżdżało na kamień, sprawiając, że podróż była jeszcze mniej przyjemna. Na koźle siedziała młoda z wyglądu kobieta, jej kanciaste, nieproporcjonalnie duże dłonie zaciskały się na wodzach niezbyt mocno; tylko tak, żeby skórzane pasy nie wysunęły się spomiędzy przypominających kołki palców. Te dłonie i umięśniona sylwetka to wszystko, co odziedziczyła po ojcu, krasnoludzie z Morii. Brie nie znała historii swojego poczęcia, bo i nie było nikogo, kto mógłby jej ją przekazać. Ojciec ponoć wrócił do królestwa krasnoludków, nim się okazało, że matka Brie spodziewa się dziecka, a ta uciekła z jakimś żołdakiem do Gondoru, gdy kobieta była jeszcze malutka. Ponoć po niej odziedziczyła jasny, wręcz słomiany kolor włosów, a ich bujność zawdzięczała domieszce krasnoludzkiej krwi, sterczały więc nastroszone kosmyki w każdą stronę, sprawiając, że kobieta wyglądała, jakby dopiero z łóżka wstała.
Dziadek Brie, kowal z zabitej dechami wioski o bajecznej nazwie Osada Pod Skałą, niezbyt się na ojca nadawał. Rękę miał ciężką, a gardło przepite. Szybko się jednak zorientował, że Brie różni się od innych ludzkich dzieci, nie tylko urodą ale i siłą. W tym pierwszym nie miała się zbytnio czym szczycić: blada cera, piegi na całej twarzy i jasnoniebieskie oczy osłonięte białymi rzęsami i takimiż samymi brwiami sprawiały, że twarz Brie wydawała się płaska. Natomiast siłę miała jak chłop. I to właśnie ta siła sprawiła, że dziadek, Hugon, do zawodu kowala ją przyuczył.
Brie była sprytna i miała do tego talent, a metal w jej rękach w prawdziwe cuda się zamieniał. Wiodło im się całkiem dobrze, choć Brie, jak każda kobieta, marzyła, że kiedyś zamieszka w ładniejszym miejscu i, zamiast wiecznie brudnej koszuli i skórzanego fartucha, założy zdobną suknię z miękkiego materiału.
— Ho, stój! — Ściągnęła wodze, by zatrzymać gniadosza.
Kawałek dalej, skubiąc trawę, przechadzał się osiodłany koń. Nie był to grubo ciosany perszeron, jak ten, który ciągnął jej wóz, ale smukły i zapewne szybki koń do jazdy wierzchem. Takiego zwierzęcia Brie jeszcze nie widziała; jego sierść błyszczała w słońcu jak złoto, chrapy miał jasne, a nogi długie. Brie zeskoczyła z kozła i pobiegła, by schwytać zwierzę. W myślach już liczyła, ile może za niego dostać? Podeszła całkiem blisko i wyciągnęła dłoń, by złapać za wodze. Konik parsknął zdenerwowany i machnął łbem tak, że Brie omal nie dostała w zęby.
— Spokojnie — szepnęła, starając się uspokoić zwierzę. Już miała chwycić za uzdę, gdy koń się spłoszył i pognał na pobliskie wzniesienie, po to by zaraz za nim zniknąć.
Brie była uparta, jak raz sobie coś wbiła do głowy, to nie odpuszczała. Poszła za zwierzęciem, ze szczytu wzniesienia dostrzegła pobojowisko. Musiała się tu niedawno stoczyć zacięta walka. Do Mordoru było blisko, a orki i gobliny, pomimo przegranej ich pana, wciąż wyłaziły siać zament. Tym razem jednak pośród ciał tych szkaradnych dzieci zła, dostrzec można było też liczne, połyskujące w słońcu pancerze elfich wojowników.
Brie zeszła ze wzniesienia, na widok misternie rzeźbionych napierśników i ostrych jak brzytwa mieczy
oczy jej zapłonęły. Po raz kolejny utwierdziła się w przeświadczeniu, że jest w czepku urodzona. Na miejsce, gdzie stoczyła się wielka bitwa, było jeszcze kawał drogi, a tu miała wszystko to, po co się tam wybrała.
Kobieta przykucnęła nad najbliższym ciałem elfa. Biedaczyna nie miał twarzy i musiał zginąć niedawno. Krótkim, zakrzywionym jak hak nożykiem zaczęła rozcinać rzemienie przytrzymujące zbroję. W myślach już planowała, na co przetopi tę piękną, błyszczącą stał. Zabrała wszystkie metalowe części i poczęła się nawet zastanawiać, czy nie zabrać też ładnie zdobionego kaftana, który miał na sobie elf. Zrezygnowała jednak z tej myśli, nie była wszak złodziejką tylko zbieraczką. Ułożyła ciało elfa równo i nakryła go jego własną peleryną.
Osiodłany koń zarżał, przykuwając tym samym uwagę Brie. Kobieta pomyślała, że to ciekawe, że wszystkie konie uciekły, a ten jeden stoi nad ciałem swojego pana, jakby liczył na to, że elf wstanie i razem wrócą do domu. Podeszła do ciała zwróconego twarzą do ziemi i odwróciła je na plecy. Liczyła na podobny widok co wcześniej, ale tym razem twarz elfa była cała, nie naruszona, idealna i piękna; wyrażała tylko ból. Brie skrzywiła się z obrzydzeniem, zdając sobie sprawę, że elf jeszcze żyje. Zostawiła go tak; nie jej rzeczą było ratowanie go. To nie jej sprawa, niech się nim zajmą inni, a najlepiej jego pobratymcy. Żal jej tylko serce ścisnął zbroję zostawiać, bo widać było, że cenną być musi. Zdobienia na niej znacznie misterniejsze były niż na tych, które już pozbierać zdążyła, bała się jednak, że elf się ocknie, a spostrzegłszy, że go ze zbroi odziera, mógłby ją zabić.
Wróciła do pracy. Po pewnym czasie miała już całkiem sporo metalu, gwizdnęła wtedy przeciągle, a zza wzniesienia odezwał się gniadosz; wiedział, że pani go woła. Przyciągnął wóz w pobliże, a Brie załadowała wszystko, co znalazła. Była zadowolona. Musiała jeszcze tylko złapać konia i mogli ruszać w drogę powrotną.
Zwierzę nadal stało nad elfem i skubało jego ciemne włosy swoimi miękkimi wargami. Brie złapała uzdę i odciągnęła łeb konia, wtedy spostrzegła, że elf przygląda się jej. Zamarła, czekając na jego reakcję. Powszechnie było wiadomo, że elfy są szybkie, zwinne i bezlitosne dla tych, którzy im się narażą. Mężczyzna jednak westchnął tylko i zamknął ponownie brązowe oczy.
Brie pociągnęła konia za sobą, chciała jak najszybciej opuścić to miejsce. Przywiązała zwierzę do wozu i, wskoczywszy na kozła, popędziła gniadosza.
Dziwnym trafem droga zdawała jej się ciągnąć niemiłosiernie, a sumienie nie dawało spokoju. Co rusz wracała myślami do rannego i dumała na tym, co będzie, jeśli ktoś inny uratuje tego elfa? Przecież on widział jej twarz? Oczywiście był ledwo przytomny i mógł jej nie zapamiętać, ale z drugiej strony, elfy mają doskonałą pamięć, a ona specyficzną urodę. Co jeśli zechce ją ukarać? Roześmiała się na tę myśl – była wszak absurdalna. Kto miałby go znaleźć za tym pagórkiem na trakcie prowadzącym na pola wielkiej bitwy? Tylko sępy lub wargowie.
— Niech to szlag — przeklęła, zatrzymując konia. — Będę tego żałowała.
***
— Prrr! Stój! Gdzie leziesz, cholero! Trzeba wpierw wyprząc. — Pociągnęła lejce mocno do siebie, by przywołać konia do porządku. Zmęczone zwierzę chciało pić i po wjeździe na dziedziniec zagrody kowala od razu do żłoba ruszyło.
Hugon wyszedł przed dom, był już stary i nie pracował w kuźni, zadanie to piętnaście lat temu przejęła Brie, która starzała się znacznie wolniej niż ludzie.
— Coś tak szybko nazad wróciła? — zapytał, wiedział przecież, że taka wyprawa dwa dni zajmuje.
— A, bom na pola nawet nie dotarła, po drodze znalazłam co trzeba — tłumaczyła kobieta, chomonto zdejmując z końskiej szyi.
— A konia... skąd masz? — dopytywał Hugon, gładząc po grzbiecie wysokie zwierzę o pięknej karmelowej sierści.
— Łaził luzem, to wzięłam.
— Co chcesz z nim zrobić?
— Sprzedam na targu, piękny jest, to trochę za niego wezmę.
— Nic nie weźmiesz, głupia babo, toć on znaczony jest. Na zadzie ma wypalony znak jakiś.
Brie podeszła do dziadka zobaczyć, o czym on mówi. Faktycznie, na zadzie konia był jakiś skomplikowany znak, którego sensu ona nie znała, może gdyby czytać umiała...
— A co to przeszkadza? Wypali się inny, zrobiony przez nas.
— Tyś jest na prawdę głupia, toż wszyscy nas znają, nikt tu od ciebie takiego konia nie kupi, bo się będzie zastanawiał, skąd go masz?
— Tyś sam głupi, dziadu jeden! Sołtysowi go sprzedam, weźmie go dla swojej leniwej córki, której się szlachcic za męża marzy. Będzie miała na czym do miasta jeździć.
Hugon zasępił się nieznacznie i w duchu rozważał słowa wnuczki.
— Może i rację masz. On tak samo pazerny na miedziaki jak i ty. Jak mu dasz dobrą, znaczy niską cenę, weźmie i nie będzie pytał. Tylko nie zapomnij znaku przepalić i zaczekaj aż się zagoi! — wykrzyczał ostatnie zdanie, bo mu się zdawało, że Brie, która konie do stajni już prowadzić poczęła, nie słyszy, co do niej mówi. Kobieta odkrzyknęła tylko krótkie „ajk” na znak, że dosłyszała.
Hugon wsparł się na wozie. Tyle metalu dziewka dawno nie przywiozła. Odrzucił derkę, którą ładunek był nakryty i zawołał do wracającej właśnie kobiety:
— Jego też chcesz sprzedać?!
— Jak się znajdzie kupiec — zażartowała Brie, wycierając podeszwy butów o trawę. W tym czasie Hugon obejrzał już głowę elfa.
— Guza ma jak śliwka wielkiego i w takim samym kolorze.
— No, może być. Pewnikiem tak mocno w łeb oberwał, że przytomność stracił. Otwórz drzwi, to go do chałupy zaniosę, tylko trzymaj skrzydło, żeby się nie zamknęło jak ostatnio, bom w pysk dostała. Jeszcze mnie nos boli. — Złapała elfa pod pachy i ściągnęła z wozu, a że mężczyzna był od niej sporo wyższy, to nogami po ziemi szorował, gdy go Brie do środka wciągała.
— Gdzie go damy? — dopytywał Hugon przezornie zastawiając drogę do pieca, na którego szczycie miał posłanie zrobione. Była już jesień i noce zimne się zdarzały, a jemu, z racji wieku, często zimno doskwierało.
— Na moje posłanie. Chwyć za nogi. — Ułożyli elfa na miękkiej pościeli i oboje poczęli wzrokiem pożerać pancerz złocony i misternie zdobiony, który chronił pierś rannego.
Pierwszy z uroku otrząsnął się Hugon.
— Musi być wielkim panem, że takie złocone cudo do walki zakłada.
— A co to za różnica? Jak w łeb dostaniesz, to nie ma znaczenia czyś pan czy chłop. Jednako cię sępy obedrą z mięsa. Zostań tu z nim, ja po zielarza pójdę, niech no obejrzy tę ranę.
— Czekaj, wpierw trzeba go rozebrać. Jak Jerem zobaczy takiego pana, zaraz policzy nam dwukrotnie. — Pobiegł do skrzyni i wyciągnął z niej swoją koszulę i kalesony. — Masz, to mu ubierz.
Brie prychnęła z pogardą.
— Widziałeś ty kiedy elfa w takich łachach? Przecież od razu pozna, że coś kombinujemy.
— Oj tam, zakładaj. Powie się, że go okradli i gołego porzucili.
— Kto?
Hugon przewrócił oczami.
— Zbóje ma się rozumieć.
Tym razem Brie przemyślała słowa swojego dziadka i doszła do wniosku, że może mieć rację. Pochyliła się nad elfem i jak poprzednio rozcięła paski zbroi zakrzywionym nożykiem. Hugon odbierał od niej elementy i układał je na pelerynie, by potem ukryć wszystko na stryszku kuźni.
Brie nie obce były uroki męskiego ciała, a mimo to, rozbierając elfa, podnieciła się jak locha w rui. Żaden ze znanych jej chłopów, z którym miała przyjemność obcować (mniejszą lub większą, a czasami żadną) nie pachniał tak jak ten. Do tej pory znane jej były tylko zapachy potu, stęchlizny, końskiego zada i lawendy, którą baby ze wsi do skrzyń z ubraniami upychały, żeby mole odstraszyć. Ten natomiast pachniał tak, że Brie nabrała ochoty zrzucić z siebie te nędzne łachy i ocierać się o niego tak długo, aż poczuje ulgę w kroczu. Gdyby tylko nie było Hugona, może i skorzystałaby z okazji.
— Coś się taka czerwona na gębie zrobiła? — zapytał kowal, widząc minę z jaką wnuczka naciągała kalesony na szczupły tyłek elfa.
— Gorąco mi — odparła Brie i wyszła, przeklinając w myślach chwilę słabości, w której zawróciła konia, żeby po elfa wrócić.
***
Zielarz był człowiekiem interesu i wszyscy o tym wiedzieli, nawet jeśli pomógł i nie wziął za to zapłaty od razu, to zgłosił się po nią po czasie. Gdy więc tylko dostrzegł, że chory, do którego został wezwany, jest elfem, zarządzał potrójnej stawki. Brie już chciała wykopać go z domu, bo sama miała na widoku niezły interes, ale na szczęście Hugon wykazał się rozsądkiem.
— Jerem, czyś ty z byka spadł? Toż widzisz, że on grosza nie ma.
Zielarz podrapał się po wydatnym brzuchu i uśmiechnął szeroko, ukazując poczerniałe od żucia ziela zęby.
— Toć przecież ja nie od niego chcę zapłaty, a od ciebie, Hugonie. Kto jak kto, ale ty masz pieniądze.
— Ja? A skąd u mnie pieniądze? Widzisz jak skromnie żyjemy — wskazał obejście.
Jerem pochylił się nad elfem, żeby się ranie na głowie przyjrzeć.
— Skromnie żyjesz, boś sknera. Jak kowal nie ma pieniędzy, to kto ma je mieć? Chłop małorolny? A teraz połóż srebrniki na stole, a ja się głową tego pięknisia zajmę, a widzę, że tu się grubsza sprawa szykuje. Jak nic będę musiał czaszkę mu otworzyć, bo kości wgniecione i mózg uciskają.
— Ale dasz radę? — zmartwiła się Brie i już nie była pewna, czy nadal chce elfowi pomagać, bo co innego jakby sam umarł, a co innego jak na jej łóżku zejdzie.
— Dać, dam. Ale nie wiem, czy wyżyje.
— Jak nie wyżyje, to nie zapłacę! — huknął stanowczo Hugon.
W tym momencie Brie nie wytrzymała, złapała starca za koszulkę i wypchnęła za drzwi, a usadowiwszy go na ławce przed domem, rzekła:
— Siedź tu, póki nie skończymy. — I wróciła do środka.
Dłużył się czas Hugonowi, którego bardzo ciekawiło, co też w chacie się działo? Och, jakżeby chciał zobaczyć całe to otwieranie czaszki! Aż mu się wierzyć nie chciało, że zielarz aż takie ma umiejętności. W końcu nie było wiadomo, skąd pochodził i gdzie nabył swoją wiedzę, jakoś nie bardzo się tym chwalił. Nie to co medyk z miasteczka, który się przechwalał, że wiedzę o ziołach i ich leczniczych właściwości od elfów z Lothlorien posiadł. Czy miał na to jakieś dowody? Hugon tego nie wiedział. Wiedział za to jedno – do miasteczka było daleko, więc okoliczne wioski korzystały z pomocy Jerema. Czasem się zdarzało, że chory umarł, owszem, ale przecież nic w tym dziwnego nie było.
W końcu drzwi chaty się otworzyły i Brie wyprowadziła zielarza. Wszystko miało się wyjaśnić w ciągu kilku najbliższych dni, bo jak twierdził Jerem: „Elfy mają końskie zdrowie i szybko dochodzą do siebie”.
***
Król Eryn Galen z niepokojem wypatrywał przyjazdu pana Imladris, któremu raczej nie zdarzało się nie dotrzymywać danego słowa, a obiecał, że w drodze powrotnej znowu odwiedzi Leśne Królestwo.
Chyba nie złamał obietnicy i nie popędził drużyny na drugą stronę Gór Mglistych?
Z żalem wspomniał ostatnią wizytę, jakże miło było by posłuchać opowieści, którymi Lord z Imladris zawsze chętnie się dzielił i samemu opowiedzieć mu to i owo. Poczęstowałby go też winem, które właśnie dostarczono; a zacny to był trunek, mocny, wyrazisty w smaku, w którym dało się wyczuć słońce południa; kolor zaś miał piękny, rubinowy i głęboki. Sączyliby ten trunek, rozprawiając o urodzie panien służebnych, ludzkiej głupocie i szpetocie wszystkiego, co z ręki Morgotha wyszło, a potem, kto wie? Może ruszyliby razem na łowy. Najchętniej władca Leśnego Królestwa zatrzymałby gościa na dłużej, ale obowiązki nie pozwalały na to.
Nie mogąc się doczekać, w towarzystwie eskorty opuścił pałac i wyruszył na skraj lasu. Tu, przymknąwszy oczy, wsłuchał się w szum wiatru i spośród wieści, które ten boski posłaniec niósł, wyłowił tę jedną, która go interesowała. Zaraz kazał też dowódcy straży przybocznej zebrać oddział i niezwłocznie wyruszyć na równinę Dagorlad. Czas naglił – to było pewne.
***
Żar bijący od pieca palił ją w twarz, gdy młody pomocnik pompował mięchem powietrze. Podsycone płomienie biły do góry i rozgrzewały metal do czerwoności. Brie chwyciła obcęgami kawałek stali i zanurzyła go głębiej w żarze. Potem otarła pot z czoła dłonią odzianą w grubą rękawicę i zerknęła w stronę w domu. Minęło parę dni, ale elf nie odzyskał przytomności i kobieta zaczynała się martwić. Nie w smak jej było opiekowanie się nim i Hugonem jednocześnie. Poczęła się nawet zastanawiać, jak wykończyć spiczastouchego? I choć nigdy nie zrobiła nikomu krzywdy, to wizja stałej opieki nad pogrążonym we śnie mężczyzną sprawiała, że rodziły się w niej instynkty, o których nie miała pojęcia.
Na podwórzu zadudniły końskie kopyta. Brie wyszła z kuźni, by sprawdzić, kogo licho niesie. Nie spodziewała się wizyty, więc tym większe było jej zdziwienie, gdy w przybyszu rozpoznała przyjaciela sprzed lat.
Dagobor zeskoczył z konia i, nie przejmując się tym, że lata temu porzucił Brie, by robić karierę wśród zbójców, oprychów, złodziei i oszustów, podbiegł do zaskoczonej kobiety, chwycił ją w pasie i, uniósłszy nieznacznie do góry, okręcił się z nią wokół własnej osi.
— Brie, kochanie, jakże cudnie wyglądasz! — wykrzyknął, szczerze udając radość ze spotkania. Faktem bowiem było, że Brie niewiele się zmieniła. Dagobor zaś z rozczochranego, chudego chłopca zamienił się w mężczyznę. Rude loki, które niegdyś sterczały w każdą stronę, teraz przyprószone gdzieniegdzie siwizną spływały łagodnymi krętymi kaskadami wzdłuż przystojnej, ogorzałej twarzy; jej rysy kryły się pod zadbaną, równo przystrzyżoną, krótką brodą. Oczy w kolorze jasnego piwa błyszczały, gdy Dagobor taksował wzrokiem postać Brie, a potem obejście kuźni. — Nic się nie zmieniłaś — dodał, uśmiechając się.
Nic nie umknęło uwadze Brie, ani piękny uśmiech Daga, ani dobrze skrojone odzienie i zapach perfum, może nie tak wykwintnych jak te, którymi pachniał elf, ale na pewno nie tanimi śmierdzidłami z targu. Jako żywe stanęły jej przed oczami chwile spędzone z nim, gdy jako podlotek pierwszy raz się zakochała. Pamiętała jeszcze dobrze to przyśpieszone bicie serca, kiedy usta Dagobora dotknęły jej własnych. Ach, jakże była wówczas szczęśliwa. Gdyby tylko powiedział – chodź ze mną, porzuciłaby Hugona, kuźnię i cały ten niewielki znany jej kawałek Śródziemia, by razem z nim przeżywać przygody. Ale Dagobor nie poprosił jej o to. Oczarował ją opowieściami o przepychu wielkiego Gondoru, skradł dziewictwo i następnego dnia wyjechał, nie pożegnawszy się nawet. O, tego Brie mu nie wybaczyła.
— Czego chcesz? — zapytała oschle, odsuwając się od mężczyzny.
Dagobor zdębiał na początku, jednak po chwili odzyskał animusz, wszak spodziewał się, że Brie zła na niego będzie.
— Przejeżdżałem tędy i pomyślałem, że cię odwiedzę. Chyba nie jesteś na mnie zła po tylu latach?
— A to dobre! Nie. Oczywiście, że nie jestem zła — odparła Brie, podpierając się pod boki. Dagobor odetchnął z ulgą. — Jakże mogłabym być zła na człowieka, który mnie wykorzystał i porzucił?! — dodała po chwili, robiąc krok do przodu. — Nie, w ogóle nie jestem zła. Dzięki tobie nie zaufam już żadnemu chłopu, boście nie godni zaufania! A teraz precz z zagrody, bo widłami poczęstuję!
— Brie, kochanie, daj spokój. Przecież to dawno było. — Bronił się Dagobor, któremu nie w smak był taki obrót sytuacji. Liczył raczej na to, że po pierwszym szoku i niewielkich dąsach Brie da się udobruchać. A gdy ją zobaczył, prawie taką samą jak w dniu, w którym opuścił Osadę Pod Skałą, pomyślał nawet o tym, że chętnie by jej pokazał, jakich sztuczek nauczyły go kobiety w wielkim mieście.
— O, ja ci dam „daj spokój”! Popamiętasz ty mnie jeszcze! — Chwyciła za widły i już w kierunku Dagobora ruszyła, gdy Hugon wychynął zza drzwi chaty.
— Brie, cholero jedna! Czego się tak drzesz? — A zobaczywszy gościa na podwórzu, wyszedł, by lepiej mu się przyjrzeć.
— Witajcie, Hugonie — przywitał się Dagobor, kłaniając się nisko.
Stary kowal mile połechtany takim szacunkiem, którego na co dzień nie doświadczał, podszedł bliżej.
— Jakbym skądś znał tę gębę... — powiedział ni to do siebie, ni do nich.
— Jakżeby nie! — wykrzyknął radośnie przybysz. — Znacie mnie, kowalu. Jestem Dagobor, syn Dagbora.
Hugon wydobył z czeluści pamięci wspomnienie o rudym chłopcu, który zabierał Brie za sobą na łąki, gdy krowy szedł wypasać.
— Nie może to być! Na prawdę wyście to, panie?
— A jakże. — Dagobor pierś dumnie wypiął, a trzeba przyznać, że miał się czym pochwalić i zaraz dodał. — Ale nie mówcie mi „panie”, bo to nie uchodzi, żebyście wy, kowal, tak do syna chłopa się zwracali.
Hugon pokiwał głową, a szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy.
— Chodź, chodź do środka. Napijemy się, powspominamy stare czasy. Brie zajmie się twoim koniem.
— O nie, Hugonie. Nie wypada żeby dama zajmowała się koniem mężczyzny. — Puścił oko do zdębiałej Brie. — Sam go rozsiodłam i do stajni zaprowadzę.
— A, rób jak chcesz. — Machnął ręką Hugon i wrócił do domu.
Kobieta wciąż wzburzona wyciągnęła rękę by za uzdę złapać, lecz Dagobor powstrzymał ją, wskazując stajnię.
— Zdaje się, że jeszcze pamiętam — powiedział, ciągnąć konia za sobą. Zwierzę oporu nie stawiało i już po chwili stało w zagrodzie tuż obok złocistej klaczy elfa. — A skądże u was taki koń piękny? — zapytał przybysz, tym razem szczerze zachwycony.
Brie burknęła coś niezrozumiale; nie miała ochoty tłumaczyć nic Dagowi, w ogóle nie miała ochoty z nim rozmawiać.
— Z elfickiej hodowli — kontynuował mężczyzna, klepiąc lekko konia po zadzie. — Musiał być drogi. Że też stać was na taki luksus. A może w inny sposób weszliście w jego posiadanie?
Brie zrobiła się czerwona jak burak. Klacz co prawda stała jeszcze w jej stajni, ale już ją obiecała Viśce, córce sołtysa, której oczy omal na wierzch nie wyszły, gdy konia zobaczyła. Na domiar złego w chacie wciąż leżał nieprzytomny elf, jak Dagobor go zobaczy, od razu powiąże fakty. Parsknęła jak klacz, obok której stała.
— Nie interesuj się nie swoimi sprawami — odparła opryskliwie. Dagobor wyczuł, że na grząskie tematy schodzi rozmowa, będzie się musiał coś więcej od Hugona dowiedzieć. Uśmiechnął się znowu, a twarz jego przybrała tego zawadiackiego wyglądu, który lata temu oczarował młodą Brie.
— Nie musisz być taka nieuprzejma — powiedział, usiłując złapać jeden ze sterczących kosmyków Brie. Kobieta odsunęła głowę, charknęła jak największy pijaczyna z karczmy Pod Kurzym Udkiem i splunęła flegmą wprost na wypastowane buty mężczyzny. Znaczyć to miało tyle, że szczy na jego komplementy i umizgi. Po czym odwróciwszy się, wrzasnęła na całe gardło do pomocnika w kuźni, że ma wolne na resztę dnia. Chłopakowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, nim doszli do drzwi chaty, on już wychodził za bramę kowalowego obejścia.
W chacie Hugon już stół zdążył zastawić; nie brakowało na nim sera z delikatną pleśniową skórką, ryby wędzonej na zimno, gotowanego boczku i świeżo wypieczonego chleba. Kula solonego masła leżała w drewnianej, rzeźbionej maselniczce, a w niewielkim glinianym garnuszku słodki miód czekał by go skosztowano. Oczy Dagobora zalśniły na ten widok, bo głodny był jak wilk. Nie pytając o pozwolenie, zasiadł na ławce przy stole i, przysunąwszy sobie półmisek, począł kroić boczek i ser na spore kawały. Hugon mu też zaraz nalał do kubka piwa jasnego, przenicznego; Dagobor wypił je jednym haustem, napchał jadła do ust i z uśmiechem zaczął je przeżuwać. Kowal zaraz znowu chciał mu kubek napełnić, ale Dagobor zakrył go dłonią, a gdy przełknął to, co miał w ustach, zapytał:
— A czego mocniejszego nie macie?
Hugon kiwnął głową.
— Mamy — odparł i już się z miejsca zaczął podnosić, gdy Brie za rękę go chwyciła i syknęła:
— Siadaj. Dość już na stole nastawiałeś. Niech no lepiej powie, czego chce od nas.
Dagobor otarł usta, palce z okruszków otrzepał i spojrzał na nią.
— Powiem, jak coś mocniejszego na stół postawisz, bo chciałbym toast wznieść za zdrowie Hugona.
— Ty o jego zdrowie się nie martw — syknęła Brie, stwierdzając, że w tym oświetleniu Dag wygląda jeszcze lepiej.
— A nich cię Brie — wtrącił się Hugon, któremu nie podobały się słowne przepychanki wnuczki. — Gorzały chłopu żałujesz? Dajże garniec i przestań biadolić.
Brie zacisnęła pięści, lecz poszła po gliniane naczynie, w którym przechowywali gorzałkę. Polała obficie Dagoborowi, Hugonowi i sobie na koniec; wznieśli toast, który ich gość zaproponował i poczęli rozprawić o starych dziejach. Najwięcej do powiedzenia miał Hugon, choć Brie ciekawiło tylko to, co udało się wtrącić Dagoborowi – a ciekawe to były historie, bo opowiadały o tym, co się w świecie działo.
Wypili już jeden garniec i za drugi się zabrali, gdy Hugon przy stole zasnął z twarzą w talerzu. Dagobor wiedząc, jak niewygodne jest takie spanie, przeniósł kowala na posłanie na piecu, które mu Brie wskazała. Potem usiadł z powrotem za stołem, polał sobie i jej i uśmiechnął się wymownie.
— Na prawdę, Brie, nic się nie zmieniłaś.
— Nie gadaj głupot.
— Prawdę mówię. — Przysiadł się do niej. — Nie było dnia, żebym o tobie nie myślał. O ustach twoich różowych, piegach złocistych i jędrnych piersiach. — Przysunął się bliżej, ramieniem objął jej plecy, pod brodę ujął i pocałował delikatnie, sprawdzając, na ile mu pozwoli.
Brie już pół roku chłopa nie miała, bo ten, co jej ostatnio dobrze zrobił, przejazdem był tylko i konia chciał podkuć, a że groszem nie śmierdział i gębę miał raczej przystojną, to Brie w naturze wzięła zapłatę. Teraz z myślami się biła, bo chęć miała wielką na Dagobora, ale oczywiście chciała mu pokazać, że wciąż zła jest na niego, choć, po prawdziwe, ta złość już jej dawno przeszła.
— Pamiętasz jak na sianie, na polu starego Sama, pierwszy raz nago legliśmy? — zapytał, pieszcząc ustami jej szyję tuż przy uchu. Brie już zaczęła odpływać; zamknąwszy oczy, cieszyła się z tej pieszczoty. Dagobor zaś nie usłyszawszy sprzeciwu z jej strony, śmielej zaczął sobie poczynać. Jego dłonie wędrowały najpierw po plecach, a potem po piersiach kobiety, usta zaś do jej warg przywarły. Nim się Brie zorientowała, w samym gieźle siedziała okrakiem na Dagoborze i zachłannie go całowała.
Mężczyzna nie był w ciemię bity i już wcześniej zauważył, że za przepierzeniem z zasłony łóżko Brie się znajduje. Dźwigniął się więc z ławy i, niosąc kobietę na rękach, tam się skierował. Zasłonę w nogach łóżka odsunął, Brie w poprzek ułożył i już spodnie opuścił, gdy zauważył, że nie są tu sami. W pierwszej chwili odskoczył jak opatrzony, widząc śpiącego mężczyznę, którego głowa aż po sam nos owinięta była bandażem.
— Matko, alem się zląkł. Myślałem w pierwszej chwili, że masz tu nieboszczyka.
Brie z zaróżowionymi policzkami i ustami od pocałunków Dagobora usiadła na łóżku i, uśmiechając się niewinnie, złapała go za koszulę, by z powrotem do siebie przyciągnąć.
— On żyw jest, tylko nieprzytomny. Życie mu uratowałam — powiedziała, podciągając mu koszulę do góry i całując po brzuchu.
Dagobor nacisnął lekko jej głowę, by dać jej do zrozumienia, że chce, by ten zabieg trochę niżej uskuteczniała. I gdy Brie posłusznie wykonywała to, czego od niej oczekiwał, on wpatrywał się w śpiącego, bo nie mógł spuścić wzroku ze szczupłego ciała.
— Czemu jest rozebrany? — zapytał, przyglądając się nagiej piersi mężczyzny?
— Bo go umyć musiałam i pranie zrobić — wyjaśniła Brie.
— Nie przerywaj. — Pogładził ją po włosach, a gdy kobieta powróciła do przerwanej czynności, on nadal przyglądał się śpiącemu. — Zdaje mi się, czy to elf?
Tym razem Brie nie wytrzymała, podniosła się z klęczek i spojrzała w oczy kochanka.
— Chcesz się pieprzyć ze mną czy z nim?
— A ty? Kochałaś się kiedyś z elfem?
— Zwariowałeś?
— A chciałabyś? — dopytywał, uśmiechając się przy tym szelmowsko.
— Nawet jeśli, to tu nie ma takiego, który by mnie chciał. Przestań wciskać mi te kocopoły i chodź... — nie skończyła, bo Dagobor zaczął ją całować, a potem odwrócił tyłem do siebie i szepnął do ucha.
— Właź na niego!
— Co?
— No, dalej. — Odrzucił pierzynę, którą elf był nakryty. — Ściągaj giezło i wlaź! — rozkazał, a widząc, że kobieta nie może się zdecydować, sam ją rozebrał i zaciągnął na łóżko. Tam kazał jej klęknąć nad elfem i wypiąć tyłek, sam zaś za nią uklęknął. Dagobor nie jedno już widział i nie jedno robił, zdarzało mu się też, że mężczyznami sypiał, więc nie miał oporów przed taką zabawą.
Brie nie mogła się z szoku otrząsnąć, takie coś w życiu jej nie spotkało. Przylgnęła twarzą do miękkich i wciąż pachnących perfumami włosów elfa i oddala się rozkoszy, nie zastanawiając się nawet, że to, co z Dagoborem robią, może być niestosowne.
Dagobor zaś przydusił Brie tak mocno do ciała elfa, że pod koniec już nie był pewien czy ją penetruje czy jego; różnicy mu to jednak żadnej nie robiło, a widząc, że kobieta pod nim oddycha coraz szybciej, nakręcił się jeszcze bardziej i przywarł ustami do ust elfa.
— Co robisz? — stęknęła, nie wiedząc, co o tym myśleć.
Dagobor natomiast nabrał ochoty, by na piękną twarz elfa patrzeć, gdy będzie dochodził. Złapał więc za bandaż i podciągnął go do góry.
— W dupę chędożony, to Erlond! — wykrzyknął, rozpoznając w nieprzytomnym mężczyźnie pana Rivendell.
— Ja myślę, że to robisz i nie przestaniesz jeszcze przez chwilę — jęknęła Brie, czując jak przyjemność rozlewa się po całym jej ciele.
Chwilę później oboje leżeli przytulając się do ciepłego ciała elfa i spoglądali na siebie.
— Ty wiesz, kto to jest? — zapytał Dagobor.
— Nie, ale coś mi się zdaje, że ty wiesz i że to jakaś ważna persona.
Dagobor pogładził ją po twarzy. Biedna, mała Brie, całe życie mieszkała w Osadzie Pod Skałą, to skąd mogła wiedzieć, że jej się taki drogocenny kąsek trafił. Niestety, niechcący Dagobor zdradził się ze swoją wiedzą, więc będzie musiał jakoś tak to rozegrać, żeby jak najwięcej złota dla siebie wyciągnąć. Nic więcej jej nie powiedział, bo też o nic więcej nie zapytała. Zamknęła oczy i zasnęła.
Elrond odzyskał przytomność tuż po świcie. Rozchylił powieki na chwilę i zaraz przymknął je z powrotem. W życiu nie czuł się tak źle. W głowie mu szumiało i ból dotkliwy rozlewał się od skroni aż po całej czaszce. W ustach mu zaschło i do tego czuł nieprzyjemny zapach alkoholu. Leżąc, zastanawiał się, ile musiał wypić, żeby być w takim stanie.
Coś lub raczej ktoś obok niego głośno zaciągnął powietrze. Elrond uśmiechnął się nieznacznie; świadomość, że nie pił sam i zaraz ktoś będzie cierpiał tak samo jak on, poprawiała mu humor. Spróbował przypomnieć sobie, w czyim towarzyskie zabalował, ale doszedł do wniosku, że nie pamięta. Cóż nie byłby to pierwszy raz i zapewne nie ostatni, gdy wciąż jeszcze młody władca Imladris oddał się tej uciesze. W wyborowym towarzystwie i przy dobrym winie zapomniał o przykrych wydarzeniach i tych wszystkich bitwach, w których dane było mu wziąć udział.
Spróbował podnieść się z posłania, ale gdy tylko uniósł głowę, ból nasilił się i dołączyły do niego zawroty. Położył się więc z powrotem – nie mógł wstać, to pewne, jeszcze nie teraz. Było też coś, co go zaniepokoiło – był zupełnie nagi. Z doświadczenia wiedział, że nie należał do tych, którzy upiwszy się, zaczynali ściągać z siebie ubranie. Znał takich, owszem, ale sam tego nie robił. Alkohol poprawiał mu humor, ale nie rozpalał w nim pożądania ani nie sprawiał, że Elrond traciłby głowę w ten czy inny sposób. Czemu więc jest nagi i (przesunął dłoń w kierunku ciała, które leżało obok niego, by dotknąć nagiego! pośladka) leży obok kogoś, kto też jest nagi? Jeśli sądzicie, że władca Rivendell stronił od uciech cielesnych, nim poślubił córkę Galadrieli, to jesteście w błędzie. Jego łagodne oblicze i dobroć, którą okazywał wszystkim sprawiała, że płeć piękna lgnęła do niego jak pszczoły do ula. Zdarzało się więc niejednokrotnie, że Elrond przyjmował te kobiece awanse, jakby nie potrafił odmówić wpatrzonej w niego białogłowe.
Tym razem jednak fakt, że leżał nago w towarzystwie kogoś, z kim musiał opróżnić nie jednen garniec wina (a musicie wiedzieć, że elfy głowę mają mocną) sprawił, że poczuł strach. Przyczyną tego strachu było to, że Elrond nigdy nie pił w towarzystwie kobiet, a przynajmniej nie tak, żeby się upić. A skoro nie pił z kobietą, to musiał tu leżeć z jednym ze swych kompanów. Gdy tylko zdał sobie z tego sprawę, począł się zastanawiać, czyją twarz najchętniej chciałby zobaczyć i czyją może zobaczyć. W końcu doszedł do wniosku, że wielce prawdopodobne jest, że może to być Lindir. Młody bard niewiele wiedział o świecie poza twierdzą Imladris i zawsze z otwartymi ustami chłonął opowieści swego pana. Nie raz też Elrond pochwycił pełne uwielbienia spojrzenie, którym go chłopak obdarzał, tłumaczył sobie jednak, że to wiedza, dokonania i moc, które posiadał, budzą w młodym elfie taki zachwyt.
No nic — pomyślał Elrond — trzeba się zmierzyć z prawdą.
Ponownie otworzył oczy i omiótł wzrokiem sufit nad sobą i to, co mógł dostrzec, nie ruszając się. Z całą pewnością nie był w Imladris, nie był też w żadnym ze znanych sobie miejsc.
Może to jakaś karczma? — pomyślał. — Raczej podła, wnioskując po brudnych od sadzy ścianach.
Z tym odkryciem wizja ujrzenia pięknej i zachwyconej twarzy Lindira odeszła w zapomnienie. Postanowił nie głowić się nad tym dłużej, tylko sprawdzić. Odwrócił głowę na bok, co spotkało się z protestem sztywnych mięśni i zobaczył istną szopę słomianych, falowanych i skołtunionych włosów. Z całą pewnością nie należały do elfa, żaden elf nie doprowadziłby swoich włosów do takiego stanu. A skoro nie elf, to...
Na Iluvatara, chyba nie zaległem z krasnoludem? — Przeraził się na poważnie. Jeszcze tego by brakowało, żeby inni wytykali go palcami. Już i tak znany był ze swej miłości do wszystkich dobrych stworzeń Ardy. Z wysiłkiem przewrócił się na bok i, odrzuciwszy pierzynę, przyjrzał się plecom i pośladkom chrapiącego delikwenta.
Kobieta — odetchnął z ulgą, widząc szerokie biodra, choć nie wiem, czy można to nazwać ulgą, wciąż bowiem nie wiedział, gdzie jest ani z kim. Nakrył ją z powrotem pierzyną i szturchnął lekko. Bez efektu. Powtórzył więc tę czynność, a w zamian usłyszał tylko: „Czego?” i „Daj mi spokój, dziadu.”
Zdębiał. „Dziadu”? Nazwała do dziadem? Tego jeszcze było. Różnie go kobiety nazywały: panem, władcą, skarbem, misiem, króliczkiem, ogierem nawet, ale dziadem?... nigdy. Znaczy, że co? Kiepski był? Nie spisał się? Skończył pierwszy i poszedł spać? Czym, do diaska, zasłużył sobie na takie przezwisko?
Szturchnął ją ponownie, tym razem mocniej.
— Już wstaję przecież, nie musisz mnie kopać — wybełkotała niewiasta.
— Bynajmniej nie kopię cię, pani. Tylko szturcham lekko.
Zerwała się kobieta z posłania na te słowa, jakby ją mrówki oblazły. Wyskoczyła na równe nogi, oczy wielkie jak złote dukaty zrobiła, a zorientowawszy się, że jest naga i że elf taksuje ją z góry na dół, uśmiechając się przy tym, zaklęła brzydko i zasunęła zasłonę, która łóżko od reszty izby oddzielała.
— Nie chciałem cię przestraszyć, pani — powiedział Elrond, nakrywając się kołdrą i nie bardzo wiedząc, co o tym wszystkim myśleć.
— Nie przestraszyłeś — wyjaśniła kobieta. Z odgłosów, które dochodziły do niego zza zasłony, wnioskował, że ubiera się w pośpiechu, zbierając porozrzucane po podłodze odzienie. Zdziwił się nawet trochę, bo do piękności nie należała, czym więc tak go ujęła, że rozebrali się, nim do łóżka dotarli?
— Brie? Wstałaś już? — dał się słyszeć słaby, starczy głos.
— Tak, dziadku. Wstałam — odparła kobieta. Głos miała niski, jakby męski, nie pasował do niej wcale.
— Bo ja chyba umierał będę — kontynuował starzec. Elrond z niesmakiem pomyślał, że się stary wczoraj musiał napatrzeć.
— Oj, nie będziesz. Wychlałeś wczoraj tyle gorzały, że nie dziwne, że się źle czujesz. Nie ty jeden zresztą. Ja teraz do kuźni iść muszę.
— Do kuźni? Przecież jeszcze czas. Posprzątać trzeba. Głodny jestem.
— Na stole masz jeszcze jedzenie. A... i on się ocknął, to się nim zajmij. Ja później wrócę, to posprzątam. — Drzwi stuknęły o framugę i zapadła cisza.
Elrondowi dziwne to się wszystko wydało. Postanowił nie leżeć tak jak kłoda wyrzucona na brzeg; mimo słabości, którą odczuwał, a która nie mogła być chyba wywołana piciem, usiadł na łóżku. Zza zasłony usłyszał stękanie, potem szuranie, a na koniec w prześwicie między tkaninami przepierzenia dostrzegł starą twarz człowieka. Mężczyzna był prawie łysy, a ta resztka włosów, która mu została, miała biały kolor. Człowiek uśmiechnął się, ukazując wszystkie osiem zębów, które mu jeszcze zostały.
— Wstałeś — powiedział. — A dobrze się czujesz?
— Nie najgorzej, dziękuję. Tylko w głowie mi się kręci.
— A, może tak być, jak się kilka dni leży nieprzytomnym.
Elrond nastawił uszu. Jak to nieprzytomnym? — pomyślał. Coś mu tu nie pasowało.
— A głowa cię nie boli? — dopytywał starzec.
— Boli — odparł Elrond, unosząc dłoń do czoła i natrafiając na opatrunek.
— No, musi być, że boli. Kości wgniecione znachor poskładał, ale boleć będzie jeszcze przez jakiś czas.
— Jak to „kości wgniecione”?
— Co ty? Nic nie pamiętasz?
Elrond zaprzeczył ruchem głowy, faktycznie ostatnie, co pamiętał, to że wraz z kompanią przemierzali równinę Dagorlad.
— Moja wnuczka cię znalazła i przywiozła do nas.
— A reszta? — zaniepokoił się elf.
— Jaka reszta?
— Ci, z którymi jechałem?
— Brie powiedziała, że wszyscy byli martwi. Przywiozła tylko ciebie.
— Muszę tam pojechać — poderwał się z miejsca, ale opadł zaraz na łóżko, za bardzo kręciło mu się w głowie.
— Spokojnie, nie masz siły na takie wyprawy, ani w ogóle na żadne, a do tego na golasa chcesz tam pędzić? Zaraz ci przyniosę twoje odzienie, a ty tu siedź. — I poczłapał, powłócząc nogami, ku skrzyni, która pod ścianą stała. Wyjął z niej tobołek, a potem podał go elfowi.
— Jak cię zwą? — zapytał Elrond, naciągając koszulę.
— Hugon.
— Miło mi cię poznać, Hugonie. Jestem Elrond, syn Eärendila — przedstawił się.
Hugon tylko podrapał się po twarzy, nic mu ani jedno, ani drugie imię nie mówiło. Nie znał się na elfowych rodach i nic go one nie obchodziły. Wtem do domu wpadła Brie, jeszcze bardziej rozczochrana niż zawsze.
— Nie ma go! — krzyknęła. — Zabrał konia i uciekł. Złodziej jeden. Wiedziałam, wiedziałam, że nie można mu ufać!
— Komu? — zapytał Hugon. Widać zdążył już zapomnieć, z kim pił poprzedniego wieczoru.
— Jak to komu? Dagoborowi.
— Zabrał Obwiesia?
— Gdzież tam Obwiesia. TEGO konia zabrał. — Zrobiła wymowną minę i skinęła w kierunku elfa.
Hugon w końcu pojął, o czym mówiła.
— Aaa, tego konia...
I tylko biedny Elrond stał, ze spodniami podciągniętymi do kolan i niczego nie rozumiał, a nie lubił się tak czuć.
— To nicpoń. Przyjęliśmy go do domu, nakarmiliśmy, napoiliśmy...
— Żeby tylko — westchnęła Brie, prawie płaczliwym głosem. Nie umknęło to uwadze pana Rivendell, ani rumieńce, które na twarz kobiecie wystąpiły, gdy spostrzegła, że znów się jej przygląda.
— Teraz będzie musiał Elrond na nogach do domu wracać.
Wzrok elfa powędrował na smutną twarz starego człowieka. Robiło się coraz ciekawiej.
***
Tymczasem Dagobor podążał traktem do najbliższego miasta. Do Rivendell było za daleko, ale jemu wystarczył jakikolwiek elf. Nie wiedział jak, ale jakimś sposobem wieści wśród elfów rozchodziły się szybko. Dla uwiarygodnienia swojej historii zabrał konia. Brie i tak nie wiedziałaby, co z nim zrobić. Pewnie sprzedałaby go za mocno zaniżoną cenę, on za to znał wartość klaczy i cenił złoto.
***
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top