Śpiew Kruka

Noc była już ciemna, chmury zasłoniły księżyc w fazie ostatniej kwadry, a ulice miasteczka Nju były bardzo ciche. Była to rzadkość, bo zwykle pod kamienicami stali ludzie prowadzący głośne rozmowy, a inni, mieszkający na parterze wykrzykiwali obelgi pod ich adresem, jako, że zakłócali im ciszę nocną. Często działały również okoliczne bary, oferujące drinki i potańcówki, które osoby z tej okolicy wręcz uwielbiały. Tego dnia było jednak inaczej. Wszystkie lokale zostały zamknięte, nikt nie prowadził konwersacji pod oknami innych, a wynikało to prawdopodobnie z lęku mieszkańców. Obchodzono bowiem Święto Księżyca, owiane dziwnymi, mrocznymi  legendami, o których każdy słyszał. Była jednak jedna osoba, która nic sobie z tego nie robiła, a mianowicie młody, blondwłosy chłopak, siedzący na ławce w parku. Wpatrywał się w wyłączoną fontannę, całą zarośniętą mchem, jednak wciąż pełną wody na dnie. Choć trafniejsze byłoby powiedzenie, że na jej dnie znajdowała się cuchnąca, zielona ciecz.

— Raphael! — usłyszał wołanie zza drzewa i podskoczył, bojąc się obejrzeć za siebie. Nie wierzył w mity, ale nie był też najlepszym przykładem na super-odważnego człowieka. — No obróć się. — powiedział ktoś, znudzony i z tak bliskiej odległości rozpoznał już, kto to był. Zaraz za nim stał jego najlepszy przyjaciel, śmiejąc się z niego kpiąco, a jego rude włosy w tej ciemności wydawały się ciemnobrązowe.

— Przestań mnie straszyć, Victor. — syknął blondyn, rozglądając się nerwowo na boki.

— Ha! Czyli przyznajesz, że się boisz! — oznajmił triumfalnie chłopak, wytykając go palcem i zaraz potem opadając na ławkę obok niego.

Raphael przewrócił oczami na uwagę przyjaciela, jednak nie zaprzeczył. Siedzenie w parku w najstraszniejszą noc w roku robiło swoje, najwyraźniej. Nie zamierzał jednak w żadnym wypadku wracać się do domu, po pierwsze dla tego, że nie miał ochoty słuchać wykładu od rodziców, a po drugie chciał zrealizować cel, który sprawił, że był właśnie w tym miejscu, a mianowicie udowodnienie koledze, że nie miał racji.

— Widziałeś ją? — spytał rudowłosy, mierząc go lekko zaciekawionymi spojrzeniem.

— Jeszcze nie. — odparł chłopak, kiwając przecząco głową. — Mówię ci, że nie przyjdzie.

Victor wzruszył beztrosko ramionami, a na jego ustach pojawił się uśmiech tak szeroki, że patrząc na niego nikt by się nie spodziewał, że jest właśnie na tropie dziwnej, owianej legendą tajemnicy.

Wszystko zaczęło się od jego prababci, która wiele razy opowiadała mu tę historię, choć zawsze pomijała szczegóły, bo wspominanie o nich napawało ją lękiem. Wiedział, że pewnego dnia, wiele lat temu, w Święto Księżyca wyszła z domu wraz ze swoją serdeczną koleżanką, Judith, która była młodą dziewczyną żądną wyzwań. Ponoć była to ciepła noc, więc obie siedziały, mocząc nogi w fontannie, wtedy jeszcze działającej. Zaśmiewały się z własnych żartów, beztrosko rozmawiając, kiedy nagle zobaczyły JĄ. Kobieta w młodym wieku podążała główną alejką parku, nie poświęcając absolutnie żadnej uwagi swojemu otoczeniu. Przyjaciółki prześledziły wzrokiem jej trasę, ale w końcu znikła za drzewami. Wróciły do wcześniejszych tematów, zapominając o tajemniczej nieznajomej, jednak w pewnym momencie usłyszały dziwny śpiew jakiegoś ptaka. Dalej... jego prababka zawsze drżała ze strachu, myśląc o tym, co było dalej. Nigdy wiec się tego nie dowiedział. Powiedziała mu kiedyś, że spotkały JĄ tego wieczoru jeszcze raz, jednak w innych okolicznościach. Okolicznościach, na których wspomnienie łzy pojawiały się w jej oczach.

Wiele rzeczy złożyło się na to, że Victor postanowił wykopać tę historię spośród wielu innych legend opowiadanych w Nju. Dlatego właśnie wylądował w tym miejscu i zabrał ze sobą Raphaela, który, pomimo że był marudny, przydawał się, ponieważ obecność kogoś znajomego dodaje otuchy, jeśli siedzisz w ciemnym parku w środku nocy.

— Nie przyjdzie. — powtórzył beznamiętnie blondyn, wyjmując telefon, żeby zająć czymś myśli, jednak spoglądając na ekran zauważył, że brakuje zasięgu. Westchnął więc przeciągle i kontynuował — To było jakieś sześćdziesiąt lat temu, jak nie więcej. Skąd masz pewność, że ta kobieta w ogóle jeszcze żyje? A nawet gdyby, dlaczego miałaby przechodzić w tym samym miejscu co roku? Nie uważasz, że to niedorzeczne?

— Za dużo pytań. — uciął mu wypowiedz rudowłosy, który absolutnie nie uważał, że to niedorzeczne.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu, wypatrując w parku jakiegokolwiek ruchu, i zerkając czasem na siebie nawzajem, aby sprawdzić, czy wszystko u nich w porządku. Nagle światłem zajarzyla się pobliska latarnia, aby zaraz potem znów zgasnąć. Wydała tez z siebie kilka trzasków i metalicznych odgłosów, a obaj chłopcy podnieśli z zaciekawieniem głowy. Urządzenie zaświeciło się jeszcze raz, tym razem słabszym światłem, jednak po chwili wróciło do poprzedniego stanu.

— Jak w horrorze. — skwitował cicho Raphael, patrząc na przyjaciela, który wychylał się z ławki, żeby spojrzeć na parkową dróżkę. Jego mina mówiła jednak wyraźnie, że wypowiedź, którą przed chwilą sformułował mogła być bardzo trafna.

Obrócił głowę w tę stronę i ujrzał rudowłosą dziewczynę, o drobnej budowie zmierzającą w ich stronę. Ubrana była w różową, długą, zwiewną sukienkę, trochę podartą i brudną przy ziemi. Mogliby uznać ją za zwyczajną, zagubioną nastolatkę, gdyby nie wyraz jej twarzy, która nie wyrażała żadnych emocji. Patrzyła przed siebie i nie poświęcała uwagi otoczeniu. Była dokładnie taka, jak opisała ją prababka Victora.

Przeszła obok nich szybko, w mgnieniu oka znikając za pobliskim zakrętem. Chłopcy wstali z miejsc, nie mogąc wykrztusić z siebie żadnego słowa. Oboje byli szczerze zaskoczeni. Victor, choć wierzył w prawdomówność swojej starszej krewnej, jednak gdzieś głęboko podzielał obawy swojego przyjaciela, że może taka postać  faktycznie nigdy nie istniała, nie istnieje i istnieć nie będzie lub po prostu była zwyczajną osobą, która znalazła się w niewłaściwym miejscu i czasie, nieświadomie zostając powiązana z jakąś straszną sprawą, o której nie miała pojęcia. Jednak tak nie było. Nieznajoma była prawdziwa, taka sama jak w opowieści, a dodatkowo nie postarzała się na przestrzeni kilkudziesięciu lat.

Rudowłosy otrząsnął się z dziwnego szoku. Mieli szansę rozwiązać tę tajemnicę, a oni stali w miejscu gapiąc się w przestrzeń? Nie, trzeba było działać.

— Musimy iść za nią! — oznajmił szeptem, bojąc się, że kobieta ich usłyszy.

— Czyś ty kompletnie oszalał?! — Raphael spojrzał na niego, odpowiadając również szeptem, jednak agresywnym. Chciał na niego wrzasnąć, ale szeptanie i krzyk wzajemnie się wykluczały.

— Trzy, dwa... — zaczął chłopak, ignorując uwagę przyjaciela, który w tym momencie westchnął, zrezygnowany. — jeden. — uśmiechnął się sam do siebie i rzucił się do biegu.

Blondyn ruszył zaraz za nim, z niemożności zrobienia czegoś innego. Jasne, że nie miał ochoty na szaleńczą pogoń za dziwną kobietą w środku nocy, ale ten pomysł figurował w jego głowie jako mniejsze zło, niż perspektywa zostania samemu w tym durnym parku. Wymamrotał więc kilka przekleństw pod nosem, nie spuszczając kolegi z oczu.

Taki stan rzeczy trwał kilka minut, jednak po tajemniczej kobiecie nie było śladu. Jakby, przyszła, poszła i puf!- wyparowała. Wiedzieli jednak, że gdzieś musiała być. Kiedy zdyszani przystanęli na chwilę, aby złapać oddech, zrezygnowany Victor opadł na trawę. Było mu obojętne, gdzie usiądzie, byleby tylko chwilę odpocząć.

— Jak sądzisz, czemu ona się nie starzeje? — zapytał Raphael, chwytając się drzewa i oddychając szybko, zmęczony bezowocną pogodnią.

— Możesz osobiście ją o to zapytać — odezwał się miękki głos za ich plecami, który z pewnością nie należał do żadnego z nich. Był jednak ciepły i odrobinę... nieśmiały?

Obrócili się w tamtą stronę, a obiekt ich dotychczasowych rozmyślań podszedł do nich, zakładając za ucho rude loki. Dziewczyna przystanęła zaraz przed nimi, przybierając wyczekującą pozę. Cała ta scena wyglądała zaskakująco normalnie. Coś jednak mówiło im, że coś jest nie tak, dlatego stanęli blisko siebie, stykając się ramionami.

— Kim jesteś? — spytał drżącym głosem Raphael. Bał się, jednak teraz jego przyjaciel nie mógł już sie z niego śmiać, bo sam był przerażony nie na żarty. Tak, dosłownie bali się stojącej przed nimi rudowłosej piękności. Dziwne, ale uzasadnione.

— Constance Edincott. — przedstawiła się, patrząc na chłopaków z dystansem.

— A mogę wiedzieć, proszę, co takiego zrobiłaś mojej prababce? — rzucił Victor, strząsając z czoła kosmyki włosów w takim samym kolorze, jak jej.

— Kim była? — zapytała Constance. Tym razem to jej głos zadrżał.

— Yvonne Clark.

— Ah, tak. Pamiętam. — stwierdziła tylko.

A więc nie przeczyła, że od sześćdziesięciu lat się nie starzała. Świetnie.

Chłopcy popatrzyli na siebie, a później na nią, po czym jeszcze raz na siebie, aż w końcu blondyn westchnął.

— Mogłabyś powiedzieć nam coś więcej, Constance? — powiedział tak cicho, że ledwo go usłyszała.

Dziewczyna popatrzyła na niego, a w jej tęczówkach rozbłysła jakaś emocja. Wyraz twarzy miała zaskoczony, ale oczy miała szczęśliwe.

— Od tylu lat... — zaczęła, przerywając na chwile, żeby niezauważalnie się uśmiechnąć. — od tylu lat nikt nie chciał o mnie nic więcej wiedzieć.  Chodźcie, wszystko wam powiem  — pokazała ręką przed siebie i ruszyła w tamtym kierunku, pewna, że chłopcy pójdą za nią. Zatrzymała się wpół kroku, spoglądając na nich przez ramię. — Ach, i Connie. Przyjaciele mówili na mnie Connie — dodała.

Ruszyli za nią w milczeniu, nie wygłaszając żadnego komentarza. Po prostu nie było sensu.
Nie byli pewni, gdzie ich zaprowadzi, co zrobi, czy nie jest niebezpieczna, ale co mieli zrobić? Skoro już i tak już siedzieli po uszy w bagnie, jakim była ta sprawa, oboje podjęli niemą decyzje, że będą pakować się w to dalej. Albo wyniknie z tego coś strasznego, albo okaże się śmiechu warte. Tak przynajmniej sądzili.

Dziewczyna skręciła w boczną alejkę, po czym pognała w stronę stojącego na skraju parku opuszczonego budynku. Przed dwudziestoma laty był cieszącą się dobrą sławą kawiarenką, jednak czasy świetności przeminęły i teraz pozostał już tylko mały domek z wybitą szybą i zgniłym drewnem.

Raphael przekroczył próg budynku i przystanął, rozglądając się po wnętrzu. Ku jego zaskoczeniu pokoik był dość ładnie urządzony. Obdrapane ściany były zakryte farbą niedokładnie, jakby w pośpiechu, ale dzięki temu nie sprawiały wrażenia odrażających. Na przeciwko okna stało polowe łóżko z dużym materacem, przykryte grubą kołdrą i poduszką z wyszywaną, ale pożółkłą poszewką. Wybite okno zastawione było dużych rozmiarów szafą, a na samym środku stał mały, drewniany stoliczek i ozdobną serwetką i kilkoma świecami.

— Pośpiesz się! — dobiegł go z tyłu głos Victora, więc natychmiast przesunął się, pozwalając przyjacielowi wejść do środka.

Constance tymczasem oparła się o ścianę obok szafy i pokazała im gestem, aby usiedli na łóżku. Oboje rozejrzeli się niepewnie, poszukując zagrożeń, jednak żadne nie nadeszło, więc opadli na miękką pościel, co wywołało metalowy zgrzyt łóżka.

— Mieszkasz tu? — spytał blondyn, nadal rozglądając się po pomieszczeniu.

— Dojdę do tego. — poinformowała ich. — Jeśli pozwolicie mi opowiedzieć całą historię. A uważam, że powinniście ją znać. Skoro znaliście Yvonne, zawsze będziecie związani z tą sprawą.

Rudowłosy wrócił myślami do opowieści swojej prababki. Jak wiele mu nie powiedziała? Co jeszcze przed nim zataiła?

— Mów — poprosił beznamiętnie.

— Więc od początku — zaczęła, wzdychając — Urodziłam się w Nju w roku tysiąc osiemset dwudziestym drugim. Moja rodzina była bardzo bogata, ponieważ...

— Czekaj — przerwał jej blondyn, unosząc palec do góry. — W KTÓRYM roku? — zapytał, próbując przyswoić tą informację.

— Ponieważ — kontynuowała Connie, ignorując pytanie chłopaka. — mój ojciec był hodowcą kruków. Był to bardzo szanowany i dobrze płatny zawód, w tamtych czasach. Mnie pisano świetlaną przyszłość, bo jako jedyne dziecko miałam przejąć hodowlę po tacie. Ja naprawdę lubiłam te kruki, uwielbiałam się nimi zajmować i przebywać obok nich. Wszystko zmieniło się jednego dnia, kiedy przyprowadziłam do domu nową koleżankę, która dopiero wprowadziła się do Nju. Arlette, bo tak brzmiało jej imię, przesiadywała długie godziny w pomieszczeniu z krukami, co trochę mnie zaniepokoiło, a więc poszłam sprawdzić, co się dzieje. Kiedy otworzyłam drzwi, spostrzegłam, że wypuściła wszystkie ptaki. Zapytałam, dlaczego to zrobiła, a ona odpowiedziała „Dla większego powodzenia mojej sprawy." Nie rozumiałam o co chodzi, dopóki nie uśmiechnęła się, ukazując długie, czarne kły, które zaraz potem wbiła w mój nadgarstek. Krzyczałam, dopóki nie wyprostowała sie i nie powiedziała mi, że teraz będę nową wiedźmą, a wszystkie potwory w Nju będą mi posłuszne. Byłam przerażona, więc pobiegłam do moich rodziców, bo sądziłam, że mnie wesprą, a Arlette jest pomylona. Tak się jednak nie stało. Kazali mi natychmiast opuścić dom. Odrzucona przez ludzi, wystraszona i wściekła na wszystkich, udałam się do lasu. Tam przekonałam się, że potwory faktycznie istnieją i są mi posłuszne.

— Więc wszystkie legendy o Święcie Księżyca, które opowiadamy w mieście, są prawdą? — zapytał Victor, z oczami rozszerzonymi ze strachu.

— Niestety tak — westchnęła ciężko dziewczyna — Za wszystkie odpowiedzialna jestem ja. A bardziej moja wiedźmia natura, która ujawnia się raz w roku.

— Co było dalej? — spytał Raphael i choć jego twarz nie wyrażała emocji, głos lekko mu się zatrząsł.

— W lesie spotkałam Arlette, która powiedziała mi, że wiedźmą, która żywi się cierpieniem ludzi będę stawać się raz w roku, o określonej godzinie, w Święto Księżyca. Przez pozostały czas potwory śpią, a ja prowadzę tułaczkę. Jednak dowiedziałam się czegoś jeszcze. Jeśli przez określoną ilość lat nie uwolnię się od jadu, zostanę wiedźmą już na zawsze i nigdy nie będę taka, jak teraz.

— A jak możesz się uwolnić? — spytał rudowłosy, nerwowo rozglądając się na boki.

— Tylko i wyłącznie, jeśli usłyszę śpiew kruka.

— Kruki nie śpiewają — zauważył przytomnie Raphael.

— Istnieje jeden śpiewający kruk. Śpiewa tylko w Święto Księżyca a ostatni raz widziano go sto lat temu, w tym parku. To dlatego przychodzę tu co roku, a kilka lat temu osiedliłam się nawet w tym domku. Aby go usłyszeć — wyjaśniła, patrząc na nich, jakby oczekiwała zrozumienia.

— A co wspólnego miała z tym moja prababcia? — padło pytanie ze strony Victora.

Constance uśmiechnęła się, przywołując w myślach jakieś wydarzenia z przeszłości. Zaraz jednak chwilowe roztargnienie ustąpiło miejsca opanowaniu.

— Yvonne była najlepszą osobą, jaką poznałam — zaczęła z lekką melancholią w głosie — Spotkałam ją tego dnia w parku i opowiedziałam swoją historię tak jak wam teraz. Postanowiła mi pomoc, bo wierzyła, że istnieje jakiś inny sposób na uwolnienie mnie. Judith też na początku nam pomagała, ale wymiękły przy przypadkowym spotkaniu ze śpiącym potworem. Twoja prababka nadal jednak szukała sposobu. Niestety, poszukiwania były bezowocne. W furii i desperacji zrobiłam coś, czego do tej pory żałuję. — urwała na chwilę, szukając słów. — ugryzłam ją.

Chłopcy nic nie powiedzieli, bo każdy przyjął te informację inaczej i teraz oboje tkwili zagubieni we własnych przemyśleniach.

— Nie zrozumcie mnie źle, ja nie chciałam. To było Święto Księżyca, odruch, ja... nie zrobiłam jej krzywdy. Wyszarpnęła się szybko, wiec nie zamieniłam jej w wiedźmę. Jednak tego dnia uciekła ode mnie i więcej nie wróciła. A ja straciłam kogoś więcej niż tylko osobę, która mi pomagała. Straciłam przyjaciółkę. — dziewczyna otarła łzy, które spłynęły po jej policzkach.

Victor, choć powinien mieć do niej żal, że chciała skrzywdzić jego prababcię, jednak w głębi serca odczuwał szczere współczucie dla Constance. Co takiego zrobiła ta dziewczyna, żeby trafić na taki los?

— Muszę was jeszcze ostrzec, ponieważ jesteście krewnymi Yvonne — zaczęła, a Raphael dla własnego bezpieczeństwa postanowił ukryć fakt, że wcale takowym nie był — Już niedługi czas, zanim zamienię się na stałe w wiedźmę. A wtedy będą dziać się straszne rzeczy. Więc uciekajcie z Nju, póki możecie.

— A co, jeśli chcemy ci pomoc? — zaoferował blondyn, ściskając ramię przyjaciela, który nadal trząsł się ze strachu. Lub z zimna. Kto wie?

Constance pokrecila głową. Ostatnie, czego chciała, to angażować w to krewnych Yvonne. Jedyne, czego pragnęła, to ich bezpieczeństwo.

— Opuśćcie to miasto — powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Victor tylko pokiwał ze zrozumieniem głową i szybko opuścił domek, dalej gnany strachem.

— Życzę ci, aby kruk dla ciebie zaśpiewał, Connie — oznajmił szczerze Raphael, patrząc na nią przez ramię. Zaraz potem wyszedł, nie oglądając się za siebie.

— Dziękuję — szepnęła dziewczyna, uśmiechając się szczerze po raz pierwszy od wielu lat.

Chłopcy, wracając do domów nie wymienili ani jednego zdania między sobą. Doskonale wiedzieli, że będą mieć jeszcze czas, aby porozmawiać o tym zdarzeniu.

***
Lekki wietrzyk owiewał niską brzozę, sprawiając, że zaszumiała. Gałąź drzewka ugięła się pod ciężarem sporej wielkości ptaka, który uczepił się jej nogami, szykując do koncertu.

***
Rankiem wśród mieszkańców Nju rozniosła się plotka, że około czwartej nad ranem zasłyszano dziwny śpiew ptaka. Ponoć brzmiał jak połączenie dźwięków wydawanych przez słowika z gruchaniem gołębia. Była jednak jedna osoba, która mogła spokojnie uznać go za najpiękniejszy dźwięk na świecie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top