9.

Bria ziewnęła przeciągle i zagrzebała się głębiej w stos futer służący jej za legowisko. Bardzo długo walczyła ze sobą by nie zamknąć ponownie oczu i nie zdrzemnąć się chociaż jeszcze chwilkę. Po raz kolejny wiedźmie nie dane było zaznać spokojnego snu; zamiast tego nawiedzały ją chaotyczne wizje, których ani treści ani znaczenia nie zdołała pochwycić i zachować aż do rana. Oniromancja zdecydowanie nie była mocną stroną Brii, jak z resztą chyba żadnej z wiedźm; takimi bzdurami jak nocne mary zajmowali się tylko czarodzieje. Znacznie bardziej wolałaby zaufać gwiazdom, one jednak ostatnimi czasy stały się irytująco małomówne, a gdy już coś udało się z nich wyczytać, brzmiało to jak bezsensowny bełkot. A przecież do tej pory Bria nie miała większych problemów z wychwytywaniem zawiłych subtelności gwiezdnego przekazu.

Dlaczego teraz było inaczej?

Tym razem wiedziała jedynie, że mają nastąpić zmiany. Albo raczej ZMIANY. Reszta wiadomości ukryta była pomiędzy radosnym podnieceniem a trudną do uzasadnienia trwogą. Zrozumienie ich zachowania wykraczało poza możliwości jej umysłu. Czego mogły się bać gwiazdy? Jaka zmiana byłaby tak znacząca, że jedne napawała szczęściem a inne skłaniała do pełnego obaw milczenia?

I gdzie w tym wszystkim było miejsce dla elfa? Bo Bria nie miała najmniejszych wątpliwości, iż tkwił w tym wszystkim aż po spiczaste końce swoich uszu. Nie był jednak typem bohatera, w którego ręce powierzony mógł zostać los świata. A więc dlaczego on? Co mógł mieć z tym wszystkim wspólnego? Przecież do tej pory w podobnych sytuacjach gwiazdy głośno wyśpiewywały imiona, które...

W tym momencie iskierka zrozumienia rozbłysła nieśmiało w zawiłym gąszczu myśli, które kłębiły się w główce wiedźmy. Z każdą chwilą ten wątły płomyczek stawał się coraz większy i większy, aż w końcu pochłonął ją do reszty. Drobne kropelki potu wstąpiły na jej czoło.

Nie było żadnych imion.

Gwiazdy nie znały imion.

Nie było żadnych bohaterów.

Kim więc był elf?

- Błazen! - ryknęła dziko i wyskoczyła z legowiska, gdy tylko dotarło do niej, co to wszystko może oznaczać oraz jakie może nieść ze sobą konsekwencje. Szybko owinęła się w swoje ulubione wilcze futro i wybiegła z nory, zapomniawszy zatrzasnąć drzwi. Nie miała teraz czasu na takie bzdury.

Pęd powietrza rozwiewał długie białe włosy i targał narzuconą na ramiona skórę. Wiatr smagał czerwone od mrozu i wysiłku policzki, a ten ostatni rozgrzewał zmarznięte ciało.

Spieszyła się tak bardzo, że po raz kolejny granica między nią a wilkiem zaczęła się zacierać; nie biegła już nawet na dwóch nogach - trzymała się blisko ziemi i pomagała sobie rękami. Na przemian wybijała się wysoko w powietrze i lądowała z gracją w głębokim śniegu. Swój las znała dobrze. Ufała mu i wiedziała, że to ona jest jego panią, a wszystko co w nim żyło respektowało władzę wiedźmy i było posłuszne jej woli.

Całym swoim ciałem czuła, jak jej lęk rozprzestrzenia się między drzewami, jak szybciej od niej ogarnia wszystkich poddanych. Ich strach sprawiał Brii niemal namacalny ból, potęgował przerażenie i desperację. Gdyby nie doświadczyła tego na własnej skórze, być może uznałaby to nawet za całkiem zabawne, że stan całkowitej niewiedzy mógł być bardziej przerażający niż prawdziwe zagrożenie.

Nie! Do tego nie mogła dopuścić!

Zawyła głośno, gniewnie i z wyzwaniem. Nie wolno się bać. Pod żadnym pozorem. Miała w swej opiece zbyt wiele istnień, by móc pozwolić sobie na luksus, jakim była bezmyślna panika. Musiała wznieść się ponad to, ponad wszelkie słabości.

Coś w niej pękło, gdy przekroczyła granicę. Jej bieg wyrównał się, stał się bardziej naturalny, mniej ludzki, bardziej zwierzęcy. Zaśmiała się szaleńczo i zawyła ponownie, a las rozbrzmiał buntem wraz z nią. Chłonęła rodzące się w nim emocje. Pochłaniała jego wolę walki, pragnienie życia. Pędziła przed siebie, zgubiwszy cel, zupełnie jakby ten dziki bieg stał się dla niej celem samym w sobie.

Raptownie wszystko ucichło, a ona sama, oślepiona blaskiem słońca, wypadła poza granicę drzew. Zaskoczona nagłą zmianą opadła miękko w śnieg i rozejrzała się po polanie.

Nie znała jej. Nie znała też jeszcze uczucia, jakie wywołał w niej widok zwierzęcia, które miała przed sobą. Jego rozgałęzione rogi wyciągały się dumnie ku niebu a złocista sierść falowała w każdym najmniejszym ruchu. Oczy wiedźmy zaszły czerwoną mgłą żądzy. Było piękne! Tak doskonale idealne, by gnać za nim, pędzić, gryźć, szarpać, pić jego słodką, gorącą krew.

Krew! Krew! KREW!

- BRIA! - dźwięczny okrzyk przedarł się przez warkot, od którego drgały jej wykrzywione w okrutnym grymasie wargi. Upragniona zdobycz, jej wymarzone trofeum, zaczęło zbliżać się powoli. – Bria - powtórzyło, tym razem ciszej i delikatniej. – Powstań i przemów do mnie, siostro.

Wilcza wiedźma zaskomlała niczym przerażone szczenię. Nic z tego nie rozumiała. Czemu to zwierzę podchodziło do niej? Powinno się jej bać. Powinno przed nią uciec i rozpocząć pogoń, doskonały pościg, ziszczenie najskrytszych pragnień każdego łowcy. Mogłaby wtedy dopaść je, powalić na śnieg i skąpać tą rażącą biel w cudownym szkarłacie krwi, szarpać złaknionymi ustami złote ciało...

- Bria... Wstań i powiedź moje imię.

Głos nie był już słodki, ton nie przypominał prośby. To był rozkaz. Żądanie tak silne, że jego sens wykraczał daleko poza granice umysłu drapieżcy. Pisnęła cicho, gdy dotarło do niej kogo ma przed sobą.

Powoli zaczerpnęła powietrza. Mgła na jej oczach rozrzedziła się nieco. Odetchnęła ponownie. I jeszcze raz. I jeszcze. Aż w końcu straciła rachubę i czas wymknął się jej spod kontroli. Dysząc ciężko odepchnęła się dłońmi od ziemi. Kolana drżały wilczej wiedźmie tak mocno, że musiała stanąć w rozkroku, by utrzymać równowagę. Nie poprosiła jednak o pomoc. To był jej własny problem. Sama musiała poskromić moc i wygrać ze skutkami jej nadużycia. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że para brązowych oczu śledzi uważnie każdy jej ruch. Nie mogła ich zawieść. Przełknęła ślinę, która napływała jej wciąż do ust. Głód był tak straszny, a obietnica jego zaspokojenia tak rozkosznie kusząca... Spojrzała w niebo i pozwoliła, by południowe słońce oślepiło ją swym blaskiem. Była taka słaba. Jeszcze chwila, a zabiłaby drugą wiedźmę.

- Brynn...- jęknęła bardziej niż powiedziała. – Siostro... Gwiazdy... Imię... Nie ma imienia... Nie ma... - mamrotała bezładnie czując, że wyczerpała wszystkie swoje siły na walkę z instynktem. Zatoczyła się i opadła na kolana. Zawroty głowy miała tak silne, że jej żołądkiem szarpnął dziki spazm, a żółć podeszła do gardła.

Wiedźma w skórze jelenia przyklęknęła obok i położyła delikatnie dłoń na ramieniu Brii. Nie powiedziała już ani słowa. Milczące wsparcie i zrozumienie w wielkich oczach były wszystkim, co mogła zaoferować. Wszystkim, co Bria chciała dostać. Trwały tak w bezruchu, a ich spojrzenia mówiły to, czego nie potrafiły ubrać w ludzką mowę.

Dopiero po jakimś czasie do Brii dotarło, że futro, które miała na sobie Brynn nie należało do jelenia lecz do łani, a te wspaniałe rogi nie mogły być jego częścią, bo wyrastały znad uszu wiedźmy. Więc i ona dała się ponieść strachowi. Białowłosa uśmiechnęła się blado i ze zrozumieniem zamerdała ogonem, który tym razem z całą pewnością należał do niej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top