77. Koniec części pierwszej
Merrill powoli zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że jego umysł nie jest już pogrążony w absolutnej ciemności. Otaczająca go przestrzeń zaczęła się rozjaśniać i jakby błyszczeć, falować delikatnie od tęczowych refleksów. Wraz ze światłem zaczęła docierać do niego świadomość, że nie jest martwy, że jakimś cudem udało mu się przeżyć.
– Obudziłeś się już?
Głos, który usłyszał, był niewątpliwie kobiecy. Tak jak on lekko musnął jego uszy, tak chwilę potem czyjaś drobna rączka zaczęła głaskać go po policzku.
Otworzył oczy i zobaczył dziewczynę ze swojego snu. Jej jasne włosy otaczały młodą i niewinną twarz, którą rozświetlały wielkie i pełne zrozumienia oczy. Siedziała przy nim na czymś, co musiało uchodzić w tym podłym świecie za łóżko, a w rzeczywistości było jedynie wnęką w ścianie wymoszczoną grubymi liśćmi.
– Dlaczego...?
– Twój przyjaciel cię tu przyniósł – odpowiedziała, wskazując palcem na drugi koniec wnęki.
Elf obrócił lekko głowę, aby spojrzeć we wskazanym kierunku. Rzeczywiście siedział tam Nirr z głową opartą o ścianę i pogrążony w głębokim śnie. Wyglądał na wycieńczonego, ale zarazem bardzo szczęśliwego. Merrill nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej widział go tak spokojnego.
– Długo tak śpimy? – zapytał znów spoglądając na dziewczynę.
– Ty śpisz już niemal dziesięć cykli, ale Nirr uparł się, że będzie przy tobie czuwał, dopóki się nie obudzisz. Dopiero teraz będzie mógł naprawdę odpocząć.
Przez chwilę zastanawiał się, co powinien jej powiedzieć. Speszona jego spojrzeniem zatrzepotała skrzydłami, dzięki czemu z opóźnieniem zorientował się, że jest avarielem. Poczuł dziwną ulgę na myśl, że ani jej oczy ani skrzydła nie są w rzeczywistości ciężkimi kryształami. Z drugiej strony wydała mu się przez to tak bardzo delikatna...
– To po ciebie miałem tu przyjść – wyznał w końcu, bardziej przed samym sobą niż przed nią. – Miałem cię stąd zabrać i zaprowadzić do Callo'Envariego, aby... Królowa! – krzyknął, siadając tak gwałtownie, że aż zakręciło mu się w głowie. Nie zwrócił jednak na to specjalnie uwagi. – Muszę ją ostrzec, że jest w niebezpieczeństwie i...
– Obawiam się, że to niemożliwe – przerwała mu dziewczyna. Pogłaskała go dłonią po policzku i zmusiła, by ponownie się położył.
– Dlaczego? To mój obowiązek! Muszę...
– Królowa już nie żyje.
Wiadomość ta wstrząsnęła całym jego światem, ale jednocześnie miał wrażenie, że to przestało go już dotyczyć. W pewnym sensie naprawdę umarł, aby narodzić się na nowo. Czuł smutek, ale nie do końca należał on do niego. Nie był już dawnym Cyn'Merrillem. Ale kim w takim razie był?
Ostatnie pytanie musiał zadać na głos, bo dziewczyna ujęła jego twarz w dłonie i zmusiła go, aby na nią spojrzał.
– Jestem Estai Wszechwidząca, Pani Kryształowej Komnaty – oznajmiła powoli, zaskakująco dojrzałym głosem. – A ty i twój przyjaciel jesteście moimi strażnikami z polecenia Genciela Amastine'a, Czarnego Smoka.
– Moja pani – szepnął, a w jego oczach zebrały się łzy. Dopiero teraz dotarł do niego ogrom jej błogosławieństwa, które graniczyło z przekleństwem. Była przy nim i przy wszystkich, w każdej chwili ich życia, a zarazem zawsze była sama. – Dlaczego tkwisz tutaj, skoro mogłabyś obejmować skrzydłami całe niebo i latać po błękitnych przestworzach?
– Ja? Latać? – zapytała, po czym roześmiała się. – To nie ja muszę wzlecieć, tylko Sokół.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top