65.

– Omijamy stolicę – oznajmił kategorycznie Genciel, kończąc obfite śniadanie.

Elf, który ze swoją porcją już dawno zdołał się uporać, spojrzał na niego ze zdziwieniem. Tak stanowcze i jednoznaczne decyzje nie pasowały do czarodzieja. Tym bardziej, że była to decyzja, od której uciekał już od kilku tygodni. Feivarr zwalczył w sobie chęć wypytania przyjaciela skąd ta nagła zmiana i zgodził się z jego postanowieniem zdawkowym kiwnięciem głowy.

– Chciałbym odbić nieco na południe – kontynuował czarodziej, teraz już nieco mniej pewnym głosem. – Powinienem rozejrzeć się po okolicy i sprawdzić... kilka rzeczy. To nie zajmie nam dużo czasu, a będę czuł się o wiele spokojniej, jeśli je... sprawdzę. Nie masz nic przeciwko, prawda?

– Oczywiście, że nie – zaśmiał się elf. – Przecież nigdzie się nam nie spieszy. Bo nie spieszy się nam, czyż nie?

– Nie jestem pewien.

Amastine zamyślił się głęboko, nie mógł więc dostrzec zadowolenia, które odmalowało się na twarzy blondyna. A zadowolenie było w tym przypadku jak najbardziej wskazane. Małymi kroczkami coś zaczynało się zmieniać, a chociaż nie wszystkie zmiany są zmianami na lepsze, to większość z nich wychodzi w końcu wszystkim na dobre.

– A gdybym powiedział, że jednak trochę się nam spieszy? – zapytał Genciel ostrożnie.

– Wtedy bym ci powiedział, że jestem tu, aby ci pomóc w każdy możliwy sposób.

– Tą odpowiedzią wcale mi nie pomogłeś. Jeśli w innych dziedzinach jesteś równie skuteczny, to chyba powinniśmy zakończyć tę znajomość – prychnął z pogardą czarodziej. Mimo ostrych słów, widać było, że humor mu dopisuje. Po sińcach, które od dłuższego czasu gościły pod jego oczami, nie pozostał żaden ślad. A jeśli chodzi o jego apetyt... Cóż, z tym akurat nigdy nie miał problemów.

Czyżby wreszcie dojrzał do swojej roli?

– No więc gdzie ci się tak spieszy? – zapytał elf z rozbawieniem. Nie liczył nawet na konkretną odpowiedź, choć taką oczywiście by nie pogardził. – Czy możesz mi to zdradzić?

– Nie widzę przeciwwskazań, ale problem polega na tym, że sam niewiele wiem – wyznał teatralnie znudzonym tonem. Odchylił się na oparciu krzesła i przymknął oczy. – Chyba muszę kogoś ostrzec. Jednak za każdym razem, gdy próbuję skupić na tym magię, coś ją rozprasza. Zupełnie jakby natrafiała na jakieś bariery. Jakim cudem ktoś otoczony tyloma barierami może być w niebezpieczeństwie?

– Tego się nie dowiesz, dopóki nie poznasz szczegółów – odparł Feivarr spokojnym tonem, lecz w rzeczywistości niemal puchł z dumy. – Cieszy mnie natomiast sam fakt, że w ogóle próbujesz coś zrobić.

– Czy to naprawdę takie dziwne? Bo mi od początku wydawało się oczywiste, że jeśli coś ma być zrobione dobrze, to muszę to zrobić sam.

Elf znał już czarodzieja wystarczająco długo, by wiedzieć, że ten przerost ego był jedynie maską, za którą krył się zaskakująco dobry człowiek. Czasem trzeba go było poszukać (czasem nawet błagać na kolanach o wyjście na zewnątrz), ale bez wątpienia tam był.

Zmiana kierunku ich podróży miała najprawdopodobniej coś wspólnego z nową właścicielką jego kolczyka, bo poza nią nie było absolutnie nikogo, kto żył w tych stronach i cokolwiek obchodził Amastine'a. Co oczywiście nie przeczyło w żadnym wypadku temu, że był on dobrym człowiekiem.

Opuścili zajazd w nieco większym pośpiechu niż zazwyczaj, nie na tyle jednak, by zwrócić na siebie czyjąkolwiek uwagę. Jeszcze tego im do szczęścia brakowało. Genciel ostrzegł przyjaciela, że nagła śmierć czarodzieja w jego wieku nie jest czymś naturalnym i prędzej czy później ktoś zacznie się tym interesować. Biorąc pod uwagę pełnioną przez niego funkcję – zdecydowanie wcześniej. Prawdopodobieństwo zamachu było zbyt duże. Właściwie, jeśli spojrzeć na to z tej strony, to był zamach.

Czy śledztwo już się zaczęło? Kogo Starsi z Twierdzy mogli wysłać na stały ląd? Jak wnikliwie wszystko zostanie zbadane? Jeśli tropiący ich czarodziej będzie wystarczająco potężny, nawet zdolności Feivarra do maskowania swoich śladów mogą okazać się niewystarczające. Czy powinien zatem interweniować? Rzucić jakiś subtelny czar, by dodatkowo zmylić każdego, kto mógł próbować podążać ich tropem?

Wszystko zależało od tego, jak silny był ich przeciwnik. Jeśli był na poziomie zbliżonym do Feivarra lub niższym, istniała szansa, że uda mu się wywieźć go w pole. Jeśli jednak...

Czy było możliwe, by żyli czarodzieje silniejsi od niego? Samo istnienie Genciela przerosło wszystkie najskrytsze pragnienia Feivarra, a i jemu przecież cudem udało się uniknąć upadku w szaleństwo i całkowitego zniszczenia. Czy poza nim był ktoś jeszcze?

Miarowy stukot końskich kopyt o ubitą ziemię traktu pomagał elfowi oderwać się od rzeczywistości i uciec w głąb własnych myśli.

Czy poza Gencielem byli jeszcze inni równie silni czarodzieje?

Wątpliwości musiały jasno odmalować się na jego twarzy albo też Amastine bezbłędnie nauczył się odczytywać każdy goszczący na niej cień, gdyż odpowiedział na jego niezadane pytanie:

– Nie wiem, czy jest ode mnie silniejszy, ale to bez znaczenia. On mnie przeraża, a zarazem... jest częścią mnie. Nie mogę się z nim spotkać, bo gdyby do tego doszło prawdopodobnie nie byłbym w stanie go opuścić. Czy to rozumiesz?

Nie rozumiał. Nie był w stanie. A może nawet nie próbował? To również było możliwe. Zamiast tego rozwiała się jego duma. Działania Genciela nie były spowodowane jego dobrą wolą, lecz strachem. Jakie to rozczarowujące. Owszem, mogło z tego wyniknąć coś dobrego, ale w tej sytuacji to nawet gorzej. Przez to Genciel mógł dojść do wniosku, że nawet z uciekania przed odpowiedzialnością, może wynieść korzyści. Zapewne już tak pomyślał.

– Wiesz, że kiedyś w końcu będziesz musiał stawić mu czoła? – zapytał Feivarr z irytacją.

– Tak – przyznał niechętnie czarodziej. – Ale patrzenie na niego to jak spoglądanie na mroczniejszą i silniejszą część mnie samego. A to tak strasznie boli...

Z takimi argumentami trudno było wygrać. Feivarr postanowił nawet nie próbować. Małymi krokami... Nigdy przecież nie wychodził z założenia, że wszystko zmieni się od razu. Poza tym, z jakiegoś powodu jego przyjacielowi się spieszyło, a to mogło oznaczać nie tylko chęć ucieczki, ale i konkretny cel. Nie zapytał o to. Nic przecież się nie stanie, jeśli kilka dni podtrzyma przy życiu tę złudną nadzieję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top