64.
Przeniesienie koronacji na wybrzeże okazało się doskonałym posunięciem, bo tłum który przybył, aby być jej świadkiem, nie pomieściłby się w żadnej z pałacowych sal. Ogromna przestrzeń, jaką dano mu do dyspozycji, gwarantowała, że nawet chaos, który co chwilę wkradał się pomiędzy biesiadników, nie był w stanie zepsuć atmosfery radosnego uniesienia.
Całą rozległą plażę rozkazał oczyścić i przygotować miejsca dla muzyków, kuglarzy i straganów z jedzeniem. Zaplanowanie wszystkiego okazało się nadzwyczaj kłopotliwe i gdyby nie pomoc Moretha zapewne nie dałby sobie rady.
Poczuł silne uszczypnięcie w policzek, które błyskawicznie wyrwało go z zamyślenia.
– Mamo! – syknął przez zaciśnięte zęby.
Siedząca po jego prawej stronie Xamara przesłoniła twarz wachlarzem jedynie po to, aby móc bezkarnie pokazać mu język. Zauważywszy to, Moreth omal nie parsknął głośno śmiechem.
– Zaraz nadejdą, Xhan – zauważył czarodziej pojednawczym tonem. – Przestań bujać myślami w obłokach i wracaj na swoją koronację.
Miał rację. Z podwyższenia, na którym stał tron, chłopiec doskonale widział poruszenie tłumu wzdłuż brzegu. Zamieszanie to jedynie pozornie nie miało ani źródła ani celu, bo już po chwili wszystko ucichło, zupełnie jakby całe Jurado wstrzymało oddech.
Ku niebu wzniósł się uroczysty śpiew wszystkich bardów zgromadzonych na placu. Ich delikatne głosy składały Xhancie obietnice wierności w imieniu całego kraju. Niemal czuł jak wszystkie ich troski i radości stają się jednym z jego uczuciami.
Wrażenie to nie zdążyło go opuścić, gdy tłum zaczął rozstępować się przed idącą od strony morza procesją. Jako pierwsze biegły dzieci, sypiąc z koszyczków płatki kwiatów i błyszczące cekiny. Zaszczyt ten przypadł zarówno dzieciom możnych jak i najzdolniejszym uczniom spośród biedoty. Kontrast między nimi został jednak zatarty przez jednakowe białe togi przewiązane wielobarwnymi wstęgami.
Zaraz za dziećmi podążali najznamienitsi mieszkańcy nie tylko z Jurado, ale i tacy, którzy przybyli do stolicy z najodleglejszych zakątków Tirath specjalnie na tę okazję. Ich odświętne stroje na specjalną prośbę młodego króla cechowały się niezwykłą skromnością, przez co nie dało się jednoznacznie stwierdzić kim byli w rzeczywistości.
Zapewne jedynie sam Xhenta wiedział, że wśród nich znajdują się zarówno pomniejsi książęta jak i bogaci kupcy, zasłużeni w boju żołnierze i gwardziści oraz utalentowane tkaczki, wytrwali rybacy i kucharze, cierpliwi uczeni i hodowcy, samotnie lub z małżonkami.
Wszyscy zdążali w jego stronę, aby oddać mu pokłon.
Tylko jedna postać wyróżniała się na tle innych. Haskara, mistrz, który uczył Xhantę od najmłodszych lat, niósł przed sobą poduszkę, na której spoczywał delikatny złoty diadem ozdobiony rubinami. W jego okręgu znajdowała się pozłacana z zewnątrz muszla, w środku lśniąca od masy perłowej.
Niecichnący śpiew towarzyszył pochodowi aż do stóp podestu, na którym stał tron. Następującą po nim pustkę wypełnił donośny głos Haskary:
– Xhanto, mój uczniu! – zagrzmiał tak, że zapewne było go słychać w całym Jurado. – Oddano cię na moje nauki jako małego chłopca, abym był twym nauczycielem i doradcą. Pozwól mi tedy dopełnić mego dzieła przekazując ci władzę z rąk Shahivara, który sprawował ją po śmierci swego brata, a twojego ojca, Grishy Walecznego.
Chłopiec poczuł nagłe ukłucie bólu. Bardzo zależało mu na tym, aby jego wuj osobiście przekazał mu władzę, ale...
– Haskaro, mój mistrzu! – odpowiedział Xhenta, starając się mówić równie głośno, a zarazem nie krzyczeć. – Uczyń mi proszę ten zaszczyt.
Uważając, aby nie nastąpić na skraj swej szaty, powstał z tronu, po czym uklęknął, aby jego mistrz mógł z pomocą Xamary ukoronować go złotym diademem i wręczyć w otwarte dłonie muszlę. Gdy wypełnił swoje zadanie, wycofał się po czym padł na ziemię w głębokim ukłonie. Uczestnicy pochodu poszli w jego ślady, a za nimi wszyscy zgromadzeni na wybrzeżu ludzie.
Xhenta podniósł się powoli i z drżącym sercem objął wzrokiem tłum oddający mu cześć jako swojemu nowemu władcy.
Uniósł ku niebu obie dłonie, w których trzymał muszlę. Łokcie zaczęły mu drżeć niebezpiecznie już po kilku chwilach. Dlaczego wcześniej nie pomyślał o tym, że pozłacana muszla może być aż tak ciężka?
Zachodzące za jego plecami słońce oblało miasto złotym blaskiem. Przeświecał pomiędzy jego ramionami i przez poły jego delikatnej szaty, po czym spływał zgiętych w ukłonie ludzi.
– Niech żyje król Xhenta! – rozległ się pierwszy radosny okrzyk.
– Wiwat!
– Niech żyje król!
– Cześć mu i chwała!
Po chwili już całe wybrzeże drżało od radosnych okrzyków i pełnych podniecenia wiwatów. Ich zwieńczeniem były lampiony, które każdy z jego poddanych mógł wypuścić w stronę ciemniejącego na wschodzie nieba.
Były ich setki, jeśli nie tysiące. Drżącym blaskiem przeganiały mroki nieba i wód, gdyż lżejsze spośród nich wznosiły się ku gwiazdom, cięższe natomiast dążyły ku ich odbiciom w ciemnej tafli morza.
Xhenta opuścił wreszcie ręce i zasiadł na tronie. Dla tłumu był to znak, że można zacząć świętowanie. Bardowie szybko pochwycili swe instrumenty, aby ponownie wypełnić nadchodzącą noc swym śpiewem. Kuglarze wspięli się na szczudła, zaczęli żonglować podzwaniającymi radośnie piłeczkami i wypuszczać w niebo języki ognia.
Choć ponownie poczuł ukłucie zawodu, nie mógł sobie pozwolić na okazanie smutku.
– Uśmiechnij się, kochanie – szepnęła mu na ucho matka, czule poprawiając jego diadem. – Nie wypada, abyś smucił się w dniu własnej koronacji.
– Wiem, mamo – westchnął Xhenta, uśmiechając się wbrew tlącemu się w nim smutkowi. – Po prostu żałuję, że wujek Shahivar nie mógł być tu ze mną.
Ku jego wielkiemu rozczarowaniu, na kilka dni przed koronacją Shahivar ciężko zachorował. Choć lekarze nie znaleźli w jego ciele źródła choroby, to jego głęboka apatia nie pozostawiała wątpliwości. Stary król cierpiał i nawet troskliwa opieka Azira nie była w stanie przywrócić na jego twarz dawnego uśmiechu. Całe dnie, a czasem nawet noce spędzał w pałacowej bibliotece, śledząc bezmyślnie niekończące się szlaki liter.
Do tej pory Xhenta miał wuja za człowieka pełnego życia i zawsze radosnego. Jego nagła niemoc zasmuciła chłopca tym bardziej, że zdawała się mieć wiele wspólnego z jego koronacją.
– A co jeśli to moja wina? – zapytał pochylając się w stronę Moretha. – A jeśli to przez moją koronację?
Czarodziej spojrzał na niego z powątpiewaniem.
– Nie wygłupiaj się! Przecież on cię kocha! Dlaczego miałby się smucić twoim szczęściem? To zupełnie bez sensu!
– Wiem – westchnął młody król, nerwowo wyłamując sobie palce. Kątem oka spostrzegł wpełzającą na niebo zorzę i uśmiechnął się mimowolnie. – Ale co jeśli on... jeśli on nigdy nie chciał odstępować mi...
Przerwał mu nagły i przeszywający krzyk kogoś z roztańczonego tłumu. Muzyka i śpiew urwały się nagle, zastąpione najpierw przez martwą ciszę, a potem przez rozpaczliwe krzyki, które stopniowo zaczęły przeradzać się w płacz. Twarze wszystkich zwrócone były w tym samym kierunku, a ich palce wskazywały ten sam rozświetlony ogniem punkt.
– Biblioteka płonie...
– Król Shahivar...
– Co z królem Shavivarem?
Xhenta obrócił się, spojrzał we wskazanym kierunku i poczuł jak coś w nim umiera. Pałac był pusty. Wszyscy znajdowali się na wybrzeżu i świętowali jego koronację. Tylko jedna osoba pozostała w pałacowej bibliotece.
Jego młodym ciałem wstrząsnął rozpaczliwy szloch. Usłyszał jak u jego boku matka pada na ziemię i wije się po niej, zawodząc i wołając imię brata swego męża. Gdyby nie silne ramię Moretha zapewne sam również by upadł.
Widział jak tłum zaczyna się przesuwać w stronę pałacu, w nadziei, że uda się jeszcze ocalić starego regenta.
Xhenta wiedział, że to bez sensu.
Shahivar postanowił podarować mu najwspanialszy prezent. Postanowił odejść na zawsze, aby nikt nigdy nie mógł zażądać jego powrotu na tron.
Nawet nie próbował powstrzymywać łez.
Aby zacząć nowe życie, trzeba czasem stracić stare. Ale dlaczego to musiało być życie kochanego Shahivara?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top