63.

Arama zerknęła przez ramię na podążający za nią oddział i z podniecenia zacisnęła mocniej palce na medalionie. Wyglądali dużo bardziej imponująco, niż się spodziewała, choć mogła to być również sprawka rozpierającej ją dumy.

Była tak cholernie dumna, że pierwszy raz w życiu chciało się jej jednocześnie śpiewać, krzyczeć i płakać ze szczęścia. Była dumna z każdej ich rany nabytej podczas szkolenia, z ich szarych płaszczy, ze zbroi z grubej skóry i stalowych płytek, z ich dzielnych szkap przeklasyfikowanych na bojowe rumaki.

Miała świadomość, że to nie jest prawdziwy oddział. Że nie ma do czynienia z wyszkolonymi żołnierzami, lecz wieśniakami o prawidłowo ukierunkowanej woli działania. Ale mimo to – była z nich dumna. Udało się jej osiągnąć więcej niż oczekiwał po niej własny ojciec, a jej ludzie zaszli znacznie dalej niż kiedykolwiek śmieliby przypuszczać. Przede wszystkim nauczyli się działać jak zgodna drużyna, ich wzajemne słabości i mocne strony uzupełniały się tak doskonale, że Aramie nawet przez myśl nie przeszło, że mogliby ponieść klęskę.

Natomiast jeśli chodziło o doświadczenie... je mogli zdobyć tylko w jeden sposób i właśnie nadszedł czas, gdy byli nań gotowi.

Dziewczyna starała się nie zdradzać z dręczącymi ją obawami. Było jednak rzeczą zupełnie naturalną, że poza dumą odczuwała również niepokój. Mireva twierdziła, że jest to zwykły strach przed pierwszym prawdziwym starciem. Słysząc jej pełne najlepszych chęci pocieszenia, Arama zaczynała mieć wyrzuty sumienia, że nie powiedziała jej całej prawdy o planach swojego ojca.

Gdy tylko opuścili granice Achrinny, myśli o ojcu powoli zaczęły opuszczać głowę Aramy, zastąpione przez bardziej pasujące do ich sytuacji plany na najbliższą przyszłość. Seowell musiała zorganizować w drodze jeszcze wiele rzeczy. Głupotą byłoby sądzić, że wpadną na bandytów już pierwszego dnia. Musiała zatem zdecydować gdzie zorganizują pierwszy nocleg, czy będą korzystać z pomocy mieszkańców okolicznych wiosek i co zrobią, gdy skończą im się zapasy z Achrinny. Arama brała również pod uwagę, że ze względu na cel ich wyprawy wielu napotkanych ludzi będzie chciało się do niej przyłączyć. Powinna więc być przygotowana na taką ewentualność, musiała wiedzieć pod czyje skrzydła oddeleguje takich ludzi, jakie zadania im przydzieli, skąd weźmie dla nich żywność, broń i transport...

Można by pomyśleć, że takie problemy to zbyt wiele jak dla panienki z dobrej rodziny, do tej pory uczonej jedynie tego, jak dobrze wyjść za mąż. Chociaż z drugiej strony, tego jednego chyba nigdy nie nauczono jej wystarczająco dobrze. Dowodzenie niewielkim oddziałem wychodziło jej znacznie lepiej niż uwodzenie mężczyzn, a i z większym pewnie dałaby sobie radę.

Im dłużej o tym wszystkim myślała, tym wyżej pięły się jej ambicje i tym więcej znajdowała dla nich usprawiedliwień. Wywodziła się w końcu z rodu królewskiego, była zatem stworzona do rzeczy wielkich, prawda?

Wsłuchiwała się w te myśli z zachwytem. Może właśnie takie miało być jej przeznaczenie? Może całe jej dotychczasowe życie dążyło do tego punktu zwrotnego? Jedno wiedziała na pewno: z wisiorem czy bez, będzie musiała spróbować. Od tego zależał jej honor.

Z zamyślenia wyrwał ją głośny gwizd jednego z jadących za nią wojowników. Szybko zerknęła na niego przez ramię, a potem w kierunku, który wskazywał palcem.

W oddali po ich lewej stronie znad niewielkiej osady unosiły się kłęby czarnego ciężkiego dymu. Złote błyski płomieni, niechętnie liżące wciąż mokrą ziemię, nie pozostawiały żadnych wątpliwości – pożar.

Arama uśmiechnęła się pod nosem; szczęście jej sprzyjało. Gwizdnęła przeciągle, uniosła lewą dłoń i zmieniła kierunek jazdy, a oddział ruszył za nią nie gubiąc szyku. Pożar o tej porze roku mógł oznaczać tylko jedno. Nie chciała budzić w sobie zbyt wielkich nadziei, ale widok ten rozniecił w niej entuzjazm. Nie tylko w niej. Również jej ludzie ruszyli przed siebie z większą werwą, rzucali sobie nawzajem znaczące spojrzenia i domyślne uśmiechy. Oni również czuli w kościach zwycięstwo.

Czekało ich kilka godzin drogi i Arama nie łudziła się nawet, że uda im się dopaść bandytów, nim zdołają doszczętnie ogołocić osadę ze wszystkiego, co w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa można było nazwać „łupem". Postanowiła, że zamiast kierować się prosto w tamtą stronę, ruszą nieco bardziej na lewo, gdzie spostrzegła obiecujący zagajnik. Wydawał się w sam raz na tymczasową kryjówkę bandy złodziei.

– Aramo! – zawołała Mireva, podjeżdżając do swego dowódcy. Twarz rozpromieniał jej szeroki uśmiech, a policzki rumieniły się z podniecenia na myśl o czekającej ich bitwie.

– Za wcześnie na tę radość – odparła ze śmiechem Seowell. – Wciąż nie mamy pewności, czy to właściwa droga.

– Każda twoja droga będzie dobrą drogą i ruszymy nią bez wahania – obiecała dziewczyna tonem tak uroczystym, że Mysz aż otworzyła usta ze zdziwienia. Już miała zapytać, czym sobie zasłużyła na taką przysięgę wierności, gdy przyjaciółka dodała, palcem wskazując szmaragdowy wisior. – Teraz to rozumiem, Aramo. Twoją drogę oświetla pomyślna gwiazda. Z tobą można ruszać tylko po zwycięstwo.

Chciała temu stwierdzeniu jak najszybciej zaprzeczyć, nie zdążyła jednak. Ich rozmowa musiała dotrzeć do uszu reszty oddziału, bo za ich plecami zaczęły się rozlegać pełne entuzjazmu okrzyki, zagrzewające do walki.

„Źle, źle, to wszystko nie tak!" – pomyślała Seowell zagryzając wargę. „Przecież to wcale nie jest..."

– To wcale nie jest pomyślna gwiazda – szepnęła bardziej do siebie niż do Mirevy. – To moje brzemię i przekleństwo...!

– Więc czemu je przyjęłaś?

Przez chwilę myślała, że to jej przyjaciółka postanowiła z niej zakpić, ale szybko dotarło do niej, że było to absolutnie nie możliwe. Po pierwsze Mireva była ponad takie docinki, a po drugie doskonale znała ten pełen wyższości i zarazem znudzenia głos. To mogła być tylko jedna osoba.

– Amastine! – syknęła pod nosem. Odpowiedział jej cichy śmiech. – Śledzisz mnie?

– Sprawdzam, jak ci idzie.

– I jak mi idzie?

– Zaskakująco dobrze, jak na Mysz – prychnął.

Swoją drogą, ciekawe jak daleki zasięg miała jego moc. Zapewne wisior ułatwiał mu kontakt z nią samą, ale mimo wszystko... Miał w sobie coś z tych dawnych czarodziejów z opowieści, których słuchała jako dziecko w długie zimowe wieczory siedząc na kolanach ojca. Gdyby tylko nie zachowywał się jak rozpieszczony bachor byłby całkiem...

– Imponujący? Czarujący? Niezwykły? – przerwał jej bezczelnie. – To kontakt mentalny, więc radziłbym ci odpuścić sobie te wszystkie analizy i skupić na rozmowie.

– A co takiego masz mi do powiedzenia? – zapytała, nie wiedząc czy powinna roześmiać się, czy też jeszcze bardziej rozgniewać na czarodzieja. – Czyżbyś zamierzał wskazać mi kierunek, w którym powinnam się udać?

Zamilkł na dłuższą chwilę i już zaczęła przypuszczać, że jej nie odpowie, gdy w końcu przemówił. Jego głos był cichszy, bardziej poważny i nie dało się w nim już wyczuć dawnego rozbawienia.

– Tego akurat nie mogę zrobić. To twoja droga, nie wolno mi wybrać jej za ciebie. Chciałbym tylko, żebyś wiedziała... – urwał, po czym podjął z niwą siłą: – Chciałbym, żebyś wiedziała, że możesz na mnie liczyć. Na mnie i na kryształ. To wszystko.

– To wszystko? To i tak znacznie więcej, niż się po tobie spodziewałam, czarodzieju.

– Niskie masz zatem o mnie mniemanie, Myszo.

Już miała mu powiedzieć, co o nim myśli, gdy poczucie jego obecności opuściło ją, pozostawiając po sobie uczucie pustki. Liczyć na Amastine'a? To tak jakby pokładać swoją nadzieję w burzy, gradzie albo sztormie! Z drugiej jednak strony, miało to sens. Albo raczej cień sensu. W końcu bez niego nie udałoby się jej zajść tak daleko.

– Mówiłaś coś, Aramo? – spytała Mireva, przyglądając się jej podejrzliwie. Czyżby przypuszczała coś więcej niż tylko działanie „przychylnej gwiazdy"?

– Jedynie pytałam o radę moją gwiazdę – odparła Seowell, starając się nie parsknąć śmiechem. Genciel Amastine jej przychylną gwiazdą, dobre sobie!

– I co ci powiedziała? – brew Mirevy powędrowała sceptycznie niemal do linii krótko przyciętej grzywki.

– Że to moja decyzja i nie może mi pomóc.

– Też mi gwiazda!

– Dokładnie to samo pomyślałam! – zaśmiała się głośno Arama, a po chwili przyjaciółka śmiała się już wraz z nią.

Absurd zdarzenia nie zmieniał jednak faktu, że Amastine naprawdę się o nią martwił. W prawdzie nie tak, jak mężczyzna powinien martwić się o kobietę, ale troska zawsze pozostanie troską. W tym przypadku było to zmartwienie czarodzieja o kogoś, kto miał do spełnienia jakąś misję. Ciekawe, jak ważna w jego planach była Arama? Jakie w ogóle były jego plany? Gdy spotkali się po raz pierwszy uznała go za najbardziej wycofanego człowieka, jakiego kiedykolwiek miała okazję oglądać. Co takiego zmieniło się w jego życiu, że nagle zaczął się czymś interesować?

Po plecach przebiegły jej dreszcze i niemal w tym samym momencie owionął ją swąd puszczanej z dymem ludzkiej osady.

Nadchodził czas zmian, a to nie mogło oznaczać nic dobrego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top