61.

Ogon Brii stanął na sztorc, gdy zaczęła węszyć. Genciel Amastine i ten jego zielony błazen, Ayen'Feivarr, przynieśli jej zmiany, których tak rozpaczliwie pragnęła. Czuła to nie tylko w kościach, ale i w każdym skrawku swojego ciała.

A jej nosek czuł zapach trzech czarodziejów, którzy właśnie przybyli do wieży.

Trzech czarodziejów! Czy mogło ją spotkać coś wspanialszego?

Wystarczyło przecież, aby chociaż jeden jej wysłuchał, niczego innego tak naprawdę nie chciała. Szczera rozmowa i odrobina zrozumienia zupełnie jej wystarczyły.

Jeden z nich wydał się jej zupełnie pusty. Jego zapach był delikatny i bardzo przyjemny, nie miał jednak w sobie mocy, której oczekiwała od swojego sojusznika. To musiał być zapach nowego strażnika wieży. Dobrze. Bardzo dobrze. Taki zapach mógł mieć tylko dobry i łagodny człowiek, doskonale zatem nadawał się na nowego sąsiada jej i Brynn.

Drugi czarodziej...

Ach!

Gwiazdom na nocnym niebie i słodkiej ziemi pod stopami niech będą dzięki! Cóż za moc! Cóż za siła! Młoda wiedźma aż zadrżała z zachwytu. Na wyciągnięcie dłoni miała nie wiatr, ale huragan niosący zmiany!

Niewiele myśląc, wyskoczyła z kryjówki, którą zapewniały jej dwa stare drzewa, wygięte przez czas i pochylone ku sobie niczym para nieśmiałych kochanków. Pobiegła przez świeżo zaorane pole, a jej lekkie kroki nie zostawiały żadnych śladów na miękkiej ziemi. Górująca nad wioską wieża była łatwym celem, więc nawet podniecenie targające całym jej ciałem nie było w stanie zmusić wiedźmy do zboczenia z drogi.

Chaotyczna fasada wieży, z wszystkimi jej niedoskonałościami stanęła przed Brią w całej swej okazałości, a wraz z nią źródło owego cudownego zapachu.

Był piękny i jasny niczym spirale śniegu spadające z nieba w księżycową noc. Był też jak lodowa rzeźba – chłodny i stanowczy, a zarazem jak śnieżna zamieć gwałtowny i nieubłagany.

Wyczuł ją. Jego moc wychwyciła nieśmiałe zaproszenie, jakie wysłała mu Bria.

Zatrzymał się i powoli odwrócił w jej stronę spojrzenie swoich niebieskich jak zimowe niebo oczu. Wiedźma również zatrzymała się zmrożona ich chłodem, który przeniknął ją aż do szpiku kości. Zrobiło się jej słabo. Przyzwyczajona do ciepłej i jasnej magii Genciela nie spodziewała się tak drastycznej różnicy. Zadrżała z przerażenia i opadła na kolana.

Czarodziej prychnął z irytacją i ruszył dalej w swoją stronę. Zupełnie jakby miał jej za złe, że wybiła go z jego myśli. A przecież nie chciała nic złego! Chciała jedynie wspomóc całą swoją mocą ten niosący zmiany wicher...

Przypomniała sobie słowa, które kiedyś powiedział jej Amastine.

– Zanim uda ci się dostać do Twierdzy, ona przestanie w ogóle istnieć.

Teraz zrozumiała, co miał wtedy na myśli. Zrozumiała przed czym uciekał. Ten wicher nie niósł zmian, a jedynie zniszczenie. Nie rodził nowego życia, a przynosił śmierć.

– Uciekaj, Gencielu! Uciekaj, mój kochany braciszku! – załkała żałośnie.

Ogromne łzy spływały jej po policzkach i kapały na kolana. Próbowała wycierać je drżącymi piąstkami, ale i one stały się bardzo szybko zupełnie mokre. Drżała, chlipiąc w cieniu wieży, który przez tyle lat dawał jej spokój i nadzieję.

Jej aura rozeszła się po całej okolicy, napełniając smutkiem wszystkie żyjące istoty. Ptaki przestały śpiewać i przysiadły na ziemi wokół niej. Po chwili dołączyły do niej myszy i zające, nieśmiało opuszczające ciepłe i bezpieczne norki dla swej opiekunki. Podbiegł do niej również młody lis, który zamiast zająć się zaspokojeniem głodu łatwą zdobyczą, wskoczył jej na kolana i popiskując żałośnie zaczął zlizywać łzy z jej policzków.

– A cóż to za przedziwny widok! – zaśmiał się ktoś tak blisko, że zwierzęta drgnęły zaskoczone i zastygły na chwilę w bezruchu, po czym zerwały się do ucieczki. Jedynie lis został z Brią i obnażył kły, gotów jej bronić przed tym nagłym niebezpieczeństwem. – Jesteś wiedźmą, prawda?

Bria przetarła jeszcze raz oczy i zadarła dumnie główkę, aby móc spojrzeć na swojego rozmówcę. Włosy i brodę przyprószone miał siwizną, a okrągły brzuch wypychał mało atrakcyjnie jego prostą szatę. Uwagę wiedźmy przykuły jego jasne ciepłe oczy i uśmiechnięte przyjaźnie usta. Miał w sobie tej sam spokój, który wiele lat temu przyciągnął ją do Genciela.

Nie wiedząc do końca, dlaczego to robi, zerwała się na równe nogi, zrzucając z kolan lisa i padła w otwarte ramiona starego czarodzieja.

– No już, maleńka – szeptał jej na ucho. – Nie ma powodów do płaczu. Wszystko jakoś się ułoży.

– Nie! – zawołała, odsuwając się, aby spojrzeć w te jego radosne oczy. – Mój braciszek jest w niebezpieczeństwie!

– Och, zapewniam cię, że Genciel miał wiele lat aby nauczyć się radzić sobie z tym konkretnym niebezpieczeństwem – zaśmiał się czarodziej.

Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

– Skąd wiesz, że braciszek...

– ...żyje? – dokończył za nią. – Jest moim uczniem. A ja nie nauczyłem go jeszcze jak umierać.

Bria pokiwała główką ze zrozumieniem. Pewność i spokój w jego głosie przegnały jej strach i wątpliwości. Jedynym śladem po łzach były jej spuchnięte oczy i lis wiernie trwający tuż obok.

– Nie nauczył go też pan jak rozmawiać z kobietami – prychnęła, odzyskując pewność siebie.

– Och, doprawdy? – zapytał. – Musisz mi koniecznie o tym opowiedzieć. Ale najpierw zdradź mi swoje imię, mała wiedźmo.

– Jestem Bria, a ty?

– Mów mi Yulis, kochanie – odparł czarodziej i gestem dał jej znak, aby ruszyła za nim. Dokądkolwiek zmierzał, bardzo zależało mu na tym, aby przynajmniej przez jakiś czas jej droga była również jego drogą. Zwabiona przez jego ciepły uśmiech, nie mogła odmówić. – Czy zechcesz zdradzić mi, w co tym razem wpakował się mój mały nicpoń i co ty masz z tym wszystkim wspólnego?

– Bardzo chętnie, Yulciu! – zawołała, podskakując radośnie. O niczym innym nie marzyła, jak o wyjawieniu komuś takiemu jak Yulis wszystkich dręczących ją problemów.

Zaskoczony takim obrotem spraw lis zatrzymał się niepewnie, przechylił rudy łebek i patrzył za swoją opiekunką. Nie rozumiał, dlaczego szła z tym starym człowiekiem, ale w jego zapachu nie wyczuł nic niepokojącego. Przeciwnie, wiedział, że jego pani jest teraz w dobrych rękach. Z podniecenia zamiótł ogonem ziemię i w podskokach wrócił do swojej nory.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top