46.

Arama nie miała pojęcia, dlaczego dała się wyciągnąć na targ. Zazwyczaj wolny czas poświęcała na lekturę, tym razem jednak dała się namówić dziewczętom, z którymi trenowała, na małe zakupy. Nawet jeśli wybrały drogę miecza, wciąż były kobietami, czuły wiosnę i chciały zrobić wszystko, aby wpaść komuś w oko.

Ich zdaniem ona sama wpadła w oko Rilianowi. Nie chciała ich wyprowadzać z błędu, bo nawet sprawiało jej to przyjemność, dlatego za każdym razem, gdy o tym wspominały uśmiechała się do nich i wzruszała ramionami. A może po prostu sama bała się zaryzykować myśli, że mogłaby się komuś spodobać? Gdyby okazało się to kłamstwem, kolejne rozczarowanie mogłoby być dla niej zbyt bolesne.

– Spójrz! Ta czerwień bardzo by ci pasowała – zauważyła Mireva, wyciągając na wierzch belę tkaniny w odcieniu głębokiej czerwieni. – Dodałaby ci charakteru.

– Ale ta zieleń będzie bardziej pasowała do nowego naszyjnika – zauważył mężczyzna, do tej pory skryty za drewnianym regałem.

Gdy wyszedł zza niego, pieszcząc dłonią belę z przytłumioną zielenią, poznała go od razu. Cóż, ona tak, Mireva nie mogła, w końcu nigdy wcześniej go nie widziała. Jej twarz spłonęła rumieńcem, gdy spróbowała ukryć się za przyjaciółką, co musiało wyglądać niezwykle zabawnie, zważywszy na to, iż była od niej o głowę wyższa.

W jej zachowaniu nie było z resztą nic dziwnego. Genciel Amastine był w końcu niezwykle przystojnym mężczyzną.

– Jakiego naszyjnika? – zapytała w końcu Arama, gdy udało się jej zwalczyć zdziwienie. Nie powinno go tu być, nie powinien opuszczać wieży.

A córka pana Achrinny nie powinna się bawić w bycie rycerzem – odpowiedział złośliwy głos jej sumienia.

– Ten, który zamierzam ci wręczyć w ramach przeprosin – odpowiedział radośnie i wyciągnął w jej stronę zaciśniętą dłoń.

Nieśmiało przyjęła od niego podarunek i zaczęła chłonąć go wzrokiem. Był piękny. Szmaragd wielkości paznokcia jej dużego palca, opleciony srebrnymi tańczącymi smokami, istne arcydzieło. Ale nie wygląd zaparł jej dech w piersiach. Gdy była mała ojciec opowiadał jej oraz jej młodszym siostrom o dzielnych rycerzach, czarodziejach i magicznych amuletach. Perspektywa posiadania czegoś, co mogło ją chronić, leczyć czy wzmacniać była nich tak niesamowita, iż często udawały, że ich kolczyki, kolie i diademy mają jakieś magiczne właściwości. Gdy była nieco starsza zapytała ojca po czym poznać magiczny amulet, odpowiedział jej:

– Jeśli kiedykolwiek trafi w twoje ręce, po prostu będziesz wiedziała.

Właśnie miała w rękach magiczny amulet.

– Dlaczego? – spytała szeptem, bojąc się, że jeśli podniesie głos, obudzi się z tego, co musiało być snem, bo było zbyt piękne i niezwykłe, aby być prawdą.

Genciel zamknął jej dłonie w swoich, zaciskając jednocześnie jej palce na kamieniu. Uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy licząc na to, że ujrzy w nich ciepło i troskę. Czemu w ogóle się oszukiwała? Była w nich jedynie kpina i pełna wyższości pobłażliwość. Zirytowana, wyrwała dłonie z jego uścisku.

– Coś mi mówi, że oboje zaczęliśmy nowe życie – zauważył pojednawczym tonem.

Prychnęła, obróciła się i ruszyła do wyjścia.

– Pamiętasz co mówiłem? – rzucił za nią.

– Powiedziałeś, że jestem nikim – syknęła, a gorycz upokorzenia ścisnęła jej gardło. Dlaczego zabolało teraz bardziej niż wtedy? Pewnie doszedł do głosu cały wysiłek, który włożyła w to, aby się zmienić.

– To już nieaktualne – szepnął jej na ucho, pochylając się nad jej ramieniem. – I szczerze ci radzę, przemyśl sobie tę zieleń, wyglądałabyś w niej świetnie.

Wyminął ją i odszedł, lecz zanim zupełnie zniknął jej z oczu w tłumie zauważyła, że dołącza do niego elf w zielonej pelerynie. Patrzyła za nimi przez chwilę w zamyśleniu. Co to mogło oznaczać? Dlaczego opuścił wieżę? Nowe życie? Co miał przez to na myśli? I co zamierzał teraz zrobić? No i to co powiedział, że nie była już nikim... Nic innego nie mogło jej tak podnieść na duchu.

Z szerokim uśmiechem na twarzy spojrzała na zdezorientowaną Mirevę.

– Biorę tę zieleń – stwierdziła stanowczo. – Czerwony też. I wybierz jeszcze coś dla siebie. Na mój koszt.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top