39.

Bria krążyła wokół legowiska, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Genciela Amastine nie było. Odszedł. Żył, ale odszedł. Zupełnie jakby ktoś wyszarpnął z niej część niej samej. Rozmawiali tylko raz, ale uważała go za przyjaciela. W końcu gdyby mieli okazję się lepiej poznać, na pewno by się zaprzyjaźnili.

A teraz go nie było.

Nie tylko przyślą kogoś nowego. Przyślą też kilku czarodziejów, którzy będą próbowali ustalić, w jaki sposób zginał Amastine. Zaczną węszyć. I znajdą ją. A to mogło oznaczać nie tylko koniec jej planów, ale i koniec jej samej.

Z jednej strony była w niebezpieczeństwie, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Ktoś napadł na Genciela przy użyciu magicznych chowańców, a jedyną osobą w pobliżu, która potrafiła używać magii i mieć z nim jakieś porachunki, była ona. Z drugiej strony, taka szansa mogła się już więcej nie powtórzyć. Gdyby tylko znalazła w sobie dość odwagi by zaryzykować...

Jej instynkt samozachowawczy kazał jej uciekać. Daleko. Jak najdalej stąd. Im dalej, tym lepiej.

Za to jej instynkt terytorialny kazał bronić nory. Nie mogła tak po prostu uciec. To był jej las, jej dom. Musiała go chronić nawet za cenę własnego życia.

No i liczyła na udaną konfrontację. W głębi serca wierzyła, że tym razem trafi na kogoś, kto jej wysłucha i przyzna rację. A potem razem zbudują lepszą przyszłość dla magicznych, bez względu na płeć, pochodzenie czy rasę. Musi tylko znaleźć kogoś, kto nie będzie tak zamknięty w sobie jak Amastine, kogoś bardziej zaangażowanego, bogatego w empatię.

– Musimy sobie pomagać – mamrotała pod nosem. – Tak właśnie powinno być. Czarodzieje i wiedźmy powinni żyć razem.

Przypomniała sobie słowa Genciela. Twierdził, że zanim uda się jej osiągnąć cel, Twierdza przestanie istnieć. Co miał wtedy na myśli? Zupełnie jakby jego zdaniem była z góry skazana na klęskę. Nie mógł mieć przecież racji. Musiał się mylić. Istniała niemal pięć wieków taka, jaka była obecnie. Wcześniej istniała również, nie była jednak...

Nie była więzieniem.

A magia musi być przecież wolna.

Magia to życie. Bez wolności gnije, dusi się, murszeje. Staje się słaba i bezużyteczna.

Czasem jednak, to co nie zabija, może wzmocnić. Czasem pośród zgnilizny i rozpadu wyrastają najpiękniejsze kwiaty.

Wtedy właśnie wszystko zrozumiała. To on był kwiatem. Nie jedynym, ale pierwszym z wielu, bo po nim z pewnością pojawią się następne. Musiał przetrzeć im szlak i wskazać drogę. Dlatego nie mógł jej pomóc. Dlatego jej sprawa wydała mu się tak bezcelowa.

Nie oznaczało to jednak, że ją zniechęcał, że w jej marzeniach było coś złego. To była po prostu jej walka, nie Amastine'a. Musiała dać sobie radę bez niego. Ale nie koniecznie sama.

– Uciekaj, Gencielu – szepnęła, a usłużny wiatr porwał jej słowa. – Uciekaj jak najdalej stąd.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top