31
Przepraszam, że tak długo nic tu się nie działo, ale studia to naprawdę okropne rzeczy. Zwłaszcza na początku semestru :(
* * *
Zieleń wirowała dookoła, przeplatała się z tysiącami innych barw i otaczała go czule łagodnymi spiralami. Blade róże, ogniste czerwienie, głębokie błękity, słoneczne żółcie i ta świeża zieleń lasu na chwilę po deszczu... Delikatna i słodka, niczym miód lejący się prosto na jego umęczoną duszę. Było mu dobrze. Jeszcze nigdy w całym swoim życiu nie był tak spokojny, nie czuł się tak bezpieczny i jednocześnie zupełnie szczęśliwy.
Potem rozbrzmiały dźwięki. Znał je. W prawdzie od niedawna, ale znał bardzo dobrze. Zdążył je poznać, zaakceptować, aż w końcu otoczył się nimi niczym zbroją, ufając, że ochronią go przed wszystkim, co mogło go spotkać. Nie należały do niego, ale traktował je jak swoje własne.
Ktoś grał na lutni.
Otworzył oczy i świat uderzył w niego feerią barw. Pojął, że to, co uznał za spiralę cudownych kolorów, było w rzeczywistości niewielką polaną otoczoną ukwieconymi drzewami. Wcale też nie tonął, jedynie spoczywał na trawie tak gęstej i miękkiej, iż zdawała się go pochłaniać. Nigdy wcześniej nie widział miejsca tak niesamowitego; żaden ogród, który dane mu było do tej pory podziwiać, nie był tak doskonale piękny, harmonijny i żywy. Tak, żywy – to była zasadnicza różnica. Żywy swoim własnym życiem. Życie kształtowało świat, świat tworzył dźwięk, dźwięk pobudzał życie. Chociaż na pierwszy rzut oka kwiaty mogły wydawać się rozrzucone w sposób absolutnie przypadkowy, to po chwili właśnie ta przypadkowość zaczynała tworzyć wzór, schemat, krąg, zbyt głęboki jednak i zbyt nieuchwytny, by Genciel mógł go pojąć.
– Nie rozumiem... – szepnął pod nosem.
– Oczywiście, że nie – zaśmiał się Feivarr. – Nie możesz tego rozumieć.
Czarodziej usiadł i zerknął przez ramię. Elf siedział na kamieniu wydrążonym nie tylko przez czyjeś sprawne dłonie, ale i przez czas. Można na nim było dostrzec takie same bogactwo kształtów, jak i na otaczającej go polanie. Emanował nie tylko własnym blaskiem, ale i dźwiękiem, który doskonale komponował się z melodią graną przez Feivarra.
– Dlaczego?
– Sam znajdź odpowiedź na to pytanie.
– Ale...
– Myśl. Wiem, że to bywa trudne, ale nie kazałbym ci robić niczego, co przerastałoby twoje możliwości, Gencielu.
Myślał więc. Patrzył, słuchał, chłonął i myślał. Patrzył zarówno na elfa, jak i podążał za jego wzrokiem. Słuchał muzyki jego lutni i cichego rezonansu skały. Śledził kwiaty, drzewa, wirujące liście, zawiłe kształty rzeźby. Co je łączyło? Co je uzupełniało? Odetchnął głęboko.
Zapach konwalii i skąpanego deszczem lasu.
– To obraz twojej duszy – odgadł w końcu, a ciepły uśmiech Feivarra był najcudowniejszą nagrodą, jaką tylko mógł dostać. – Dziękuję, mistrzu Ayen'Feivarrze – szepnął zawstydzony.
– Dlaczego?
Ach, jakie to było do niego podobne! Choć rozmowy z elfem pozornie przypominały bezustanne krążenie wokół tego samego tematu, były w rzeczywistości niezwykle zawiłą drogą, by pomóc Amastine'owi zrozumieć zupełnie coś innego. Owszem, pokazanie komuś czegoś tak intymnego było niezwykłym darem. Problem polegał na tym, że sam Feivarr nie uważał tego za dar. To był po prostu on sam. Nikt mniej i nikt więcej. I był z tego dumny na tyle, by pokazać siebie młodemu czarodziejowi. Nie musiał się wstydzić – zarówno czas, doświadczenie jak i on sam ukształtowały go w taki sposób, że mógł pokazać prawdę o samym sobie każdemu, komu gotów był zaufać.
To właśnie prawda o samym sobie dawała mu wolność, której Genciel tak bardzo pragnął.
Zachęcony swoim odkryciem wstał i ruszył w stronę skały. Wiedział, że jest jedna rzecz, którą przeoczył, nie mógł tylko odgadnąć, co to mogło być. Coś mu umknęło... Wyciągnął dłonie, zacisnął je na chropowatej krawędzi kamienia i zaczął się podciągać.
– Pomóc ci? – zaproponował usłużnie elf z oczami błyszczącymi od tłumionego śmiechu.
– Nie – prychnął czarodziej. – Niby dlaczego miałbyś mi pomagać? Sam sobie dam radę.
Oferta Feivarra skłoniła go jednak do dokładniejszego przyjrzenia się problemowi. Dlaczego wspinanie się sprawiało mu tyle kłopotów? Przecież skała nie była aż tak wysoka, skoro siedząc na niej elf mógł niemal dosięgnąć stopami do ziemi. Chwila, moment! Czy to mogło oznaczać, że...
– Jestem dzieckiem! – krzyknął zbulwersowany Genciel.
– Oczywiście, że jesteś dzieckiem – roześmiał się elf. – Czego innego się spodziewałeś?
– A bo ja wiem? Szacunku? – sarknął Genciel. – Jeszcze niedawno twierdziłeś, że jestem jedynym czarodziejem, który może zmienić...
– Nie.
– Nie?!
– Nie jesteś – potwierdził Feivarr, odłożył na bok lutnię i wyciągnął w jego stronę dłoń, by wciągnąć czarodzieja na skałę. Z pomocą elfa wspinanie się było dużo prostsze. Gdy Amastine siedział już obok, Feivarr dodał: – Jeszcze. Ale możesz być. Możesz stać się kimś naprawdę wielkim, tylko...
– Ktoś musi kopnąć mnie w tyłek? – wszedł mu w słowo Genciel i przewrócił oczami. – Chcesz kopać dziecko? Nie wstyd ci?
– Mówiłem ci już, że jestem gotów się poświęcić, prawda? Mój wstyd to niewielka cena za postęp w kwestii twojego wychowania – odparł elf i zaczął go głaskać po głowie.
Sprzeciw i obrzydzenie targnęły ciałem młodego czarodzieja. Urażona duma zaczęła w nim wrzeć i postawił sobie za punkt honoru, by jak najszybciej wyrwać się spod ramienia Feivarra. Jednak mimo wszelkich starań poniósł sromotną klęskę – może to ciche dźwięki wydobywające się ze skały osłabiły jego wolę walki, a może też w głębi serca tęsknił za takim niewinnym, ojcowskim gestem. Stopniowo przestawał się szarpać i wyrywać, zamiast tego oparł lekko głowę o ramię elfa, pozwolił mu się objąć, głaskać, a nawet w końcu pocałować w czoło.
Kwestia jego wychowania.
Od dnia, w którym zamieszkał w Twierdzy chyba nikt poza Yulisem Hangenem tak naprawdę się tym nie przejmował. Nie było w tym nic dziwnego – zazwyczaj zabierano tam chłopców, którzy zaczęli już dojrzewać, nie było więc potrzeby aby zajmować się ich wychowywaniem. Moc Genciela przekraczała jednak większość ogólnie przyjętych norm i jego rodzice wybłagali, aby przyjęto go, gdy miał ledwie siedem lat. Nie chodziło o to, że go nie kochali, ale...
Przerażał ich.
Nie można nie bać się dziecka, które igra z magiczną przędzą jak kot z kłębkiem wełny.
A nawet kochający rodzice nigdy nie będą w stanie wychować dziecka, którego się boją.
Starsi rządzący Twierdzą nie trzymali się kurczowo swojego systemu edukacji dlatego, że był niezawodny. Zwyczajnie bali się, że gdyby bardziej zainteresowali się indywidualnymi zdolnościami ich uczniów, mogliby natrafić na kogoś, kto ich przerasta. Więcej nawet! Mieli absolutną pewność, że prędzej czy później ktoś taki się pojawi i nie mieli pojęcia, co powinni z nim zrobić. A on, świadomy ich bezradności, mógłby zniszczyć system Twierdzy.
Mógłby zmienić świat.
Twierdza nie istniała, aby chronić ludzi przed niewłaściwym wykorzystaniem mocy. Jej celem było utrzymanie świata w impasie. Impasie, który zniszczyłby prawdziwą wolę magii – postęp.
– Czy wiesz już, co musisz zrobić? – zapytał Feivarr szeptem.
Genciel uświadomił sobie, że elf go nie obejmuje, jedynie siedzi obok i uważnie śledzi każdy ruch czarodzieja. Nie tkwił też już w ciele dziecka. To była jedynie forma, w której chciano go utrzymać, gdyż był dzięki temu łatwiejszy do kontrolowania. Uważali tak nie tylko Starsi, ale również Siriban Meirelles.
Dopiero świadomość, jak bardzo był zniewolony, pozwoliła mu wyrwać się z wiążących go pęt.
– Jak daleko w przyszłość musi wybiegać mój plan?
– Przyszłość? Ona wcale nie jest tak istotna, jak może ci się wydawać. Byłbym oczywiście bardzo szczęśliwy, gdybyś spróbował ją zaplanować, ale przykładanie do tego większej wagi niż to konieczne nie ma sensu. Jest zbyt zmienna, zbyt ulotna, zbyt niepewna. Ważne, żebyś robił to, co słuszne, tu i teraz. To jedyny sposób, by zapewnić sobie jakąkolwiek przyszłość.
Po raz kolejny miał rację.
Amastine przekrzywił głowę, spojrzał na Feivarra spod przymrużonych powiek i uśmiechnął się bezczelnie.
– W takim razie doskonale wiem, co powinienem zrobić.
�
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top