19. 461 rok przymierza Thorab, jesień

Znów skaczemy w czasie ;) Tym razem tylko o niecały rok wstecz. Zatem trzymajcie się mocno, uważajcie na wyboje i pilnujcie czapek, żeby Wam ich nie pozwiewało :P

* * *

Moreth Brithel z niecierpliwością wyglądał przez burtę, gdy statek, którym przypłynął do portu w Jurado, stolicy Tirath, kończył cumowanie. Cały ten proces wydawał mu się nie tylko długi i męczący, ale i zupełnie zbędny. Ze swoimi zdolnościami mógł przecież przenieść się na stały ląd, albo nawet pomóc marynarzom z wiązaniem lin... Ale postanowienia Twierdzy były jednoznaczne – nie wolno mu było nie tylko ingerować w życie zwykłych ludzi, ale nawet pokazywać mocy.

Siriban miał rację. Im szybciej obalą Twierdzę, tym lepiej.

Brithiel tym bardziej był niezadowolony, że to on został wysłany z misją do Jurado. Cieszył się oczywiście, że będzie mógł zobaczyć, jak wygląda świat poza wyspą, na której był zamknięty, ale wiedział również, iż Siriban lepiej wykorzystałby tę okazję. W końcu chodziło tu o zbiór zwojów z wiedzą magiczną sprzed Przymierza, wiedzą, która w odpowiednich rękach mogła zmienić absolutnie wszystko.

Moreth nigdy nie wątpił, że były to ręce Siribana.

Postanowił, że wykorzysta fakt, iż przysłano go tu samego i nauczy się na pamięć tylu zwojów, ilu tylko zdoła, a potem przekaże wszystko Meirellesowi. Myślał o tym bardzo długo i wiedział, że to jedyny sposób, aby nie zawieść starszego czarodzieja. Zbyt wiele mu zawdzięczał, by teraz narazić się na jego gniew.

Gdy w końcu pozwolono Brithielowi zejść na brzeg słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, rozlewając po niebie swoje szkarłatne promienie. Teraz port wydał mu się dużo większy niż jeszcze przed chwilą. Gdzie podziewał się król Tirath? Dlaczego nie przybył jeszcze ze swoim orszakiem, aby go oficjalnie powitać? Przybył do Jurado jako ambasador, a to zdecydowanie wymagało specjalnego traktowania, bez względu na to, czy był czarodziejem, czy też nie.

Powoli zaczynało do niego docierać, dlaczego Starsi kazali mu wziąć lżejsze ubrania. Nigdy nie spodziewał się, że upał może być problemem. W Twierdzy morska bryza rozwiewała wszelkie ślady ciepła i zmuszała wszystkich czarodziejów do ubierania się w grube szaty. Tutaj wszyscy mieli na sobie jedynie cienkie jasne togi, a czasem i tego im brakowało. Chociaż dzień już się kończył, mieszkańcy Jurado wciąż szukali zbawiennej osłony cienia, kryjąc się pod drzewami czy baldachimami.

Z każdą chwilą czarodziej czuł się nie tylko coraz bardziej zagubiony, ale i było mu coraz słabiej. Pot kapał mu za kołnierz, a mokre ubranie lepiło się do ciała. Powoli zaczynało mu się kręcić w głowie, a bogactwo barw, dźwięków i zapachów tętniącego życiem portu jedynie pogłębiało poczucie obcości. 

Dlaczego Siriban nie mógł być tu razem z nim?

Wtem ze stojącej nieopodal lektyki wytrysnął biało-szkarłatny płomień, który przybrał postać młodego mężczyzny. Jak Brithiel mógł nie zauważyć przybycia lektyki? Czekający przy niej czterej słudzy wydawali mu się teraz tak rośli, że przez chwilę zastanawiał się czy w ogóle mogą być ludźmi.

- Musisz być czarodziejem, którego miałem odebrać, panie – zaśmiał się ognistowłosy chłopiec z twarzą rozjaśnioną szerokim, niemal wulgarnym, uśmiechem i oczami tryskającymi iskry. On z pewnością nie był do końca człowiekiem. W jego żyłach musiała płynąć krew ifrytów, bo żaden zwykły śmiertelnik nie mógł czuć się równie swobodnie w tym upale. – Wybacz, że musiałeś czekać, ale moi czterej przyjaciele na co dzień nie zajmują się noszeniem lektyk, więc trochę im zajęło przyzwyczajenie się do nowej pracy.

Na co dzień nie zajmowali się noszeniem lektyk? Czym więc się zajmowali? Czy to była groźba? Jak powinien na to zareagować? Zachowanie tego chłopca było absolutnie nie zgodne z etykietą. Co miał mu odpowiedzieć, aby nie popełnić błędu?

- Wybacz mi mą zuchwałość, panie – kontynuował ifryt, jakby zdając sobie w końcu sprawę z zakłopotania Moretha. – Musisz być bardzo zmęczony podróżą. Pozwól zatem, że natychmiast zabierzemy cię przed oblicze naszego miłościwego władcy.

Brithiel nie miał nawet sił, by odpowiedzieć, poszedł więc za chłopcem posłusznie i wszedł do lektyki. Wewnątrz było nie tylko gorąco ale i nieznośnie duszno, na szczęście gdy tylko „przyjaciele" ifryta dźwignęli ją na swoje potężne ramiona i zaczęli nieść przez miasto, czarodziej poczuł na twarzy lekki podmuch powietrza, co pomogło mu odzyskać trzeźwość myślenia. Odchylił delikatnie połę baldachimu, by rzucić nieco światła na swojego opiekuna i wreszcie dokładniej się mu przyjrzeć. Chłopiec nie tylko nie wydawał się być tym ani trochę speszony, ale i uśmiechnął się bezczelnie, zupełnie jakby go prowokował.

Ludzie, których mijali mieli niesamowity brzoskwiniowo-oliwkowy odcień skóry i włosy czarne jak noc, często upięte fantazyjnie spinkami z muszelek i pereł. Ich proste togi czarowały kolorami i wzorami, o których Brithielowi nawet się nie śniło. Tirath nie na darmo słynął na całym świecie ze swoich tkanin. Dopiero teraz dotarło do czarodzieja, jak bardzo wyróżniał się z tłumu jego opiekun ze swoją złocistą piegowatą skórą, płomiennymi włosami i białym strojem pustynnych nomadów. Nic dziwnego, że był przyzwyczajony do natrętnych spojrzeń.

- Kim ty właściwie jesteś? – zapytał czarodziej, nim zdążył ugryźć się w język.

- Mów mi Azir, panie – odparł ifryt rozsiadając się jeszcze wygodniej na siedzisku wyłożonym haftowanymi poduszkami. – Jestem jedynie sługą naszego miłościwego władcy i mam służyć ci pomocą w czasie twojego pobytu w Jurado, panie.

- Nie musisz zwracać się do mnie tak oficjalnie – zaśmiał się niepewnie czarodziej. – Jestem Moreth Brithiel.

- To dla mnie zaszczyt, Morecie.

Nie, Azir zdecydowanie nie był zwykłym sługą. Zbyt wiele mówił i zbyt otwarcie się zachowywał, był też zbyt dobrze wychowany. Musiał bardzo wiele czasu spędzać w najbliższym towarzystwie króla, ale jednocześnie nie mógł należeć ani do rodziny królewskiej, ani do żadnego z wyższych rodów. Na to był zdecydowanie zbyt bezpośredni, nawet bezczelny, co zdradzało, że nie dopiero od stosunkowo niedawna dane mu było żyć wśród wyższych sfer.

Bojąc się zapytać o tak intymne szczegóły, Moreth wrócił do wyglądania przez poły baldachimu i obserwowania miasta. Okazało się dużo mniej ciekawe, niż się spodziewał. Owszem, było piękne ze swoimi marmurowymi kolumnami, wielobarwnymi mozaikami i fontannami, ale brakowało mu tego słynnego zgiełku, krzyków i wulgarności Jurado... Zamiast tego słyszał jedynie kupców zachwalających swoje towary i ciche dźwięki liry. Zupełnie nie był przygotowany na to, co zastał.

- Dlaczego jest tak... tak spokojnie? – zapytał nieśmiało, bezradnie gestykulując dłońmi.

Azir znów posłał mu szeroki uśmiech.

- Czy to źle?

- Nie! Oczywiście, że nie! Po prostu nie spodziewałem się tego, to wszystko.

- Nikt z nas się nie spodziewał – westchnął ifryt zaskakująco poważnie. – Jego wysokość zapewne również nie, gdy wprowadził nowe prawo i zniósł niewolnictwo.

Zatem Tirath było w trakcie reform... Ale to przecież nic nie tłumaczyło! Wręcz przeciwnie! Zniesienie niewolnictwa? Nowe prawo? Od zawarcia przymierza nikt nie posunął się tak daleko, a historia jasno dawała do zrozumienia, że Tirath, z całym swoim zepsuciem i wypaczoną moralnością, jest krajem absolutnie niereformowalnym. Jak to możliwe, że nie doszło do wybuchu wojny domowej?

- Na czym właściwie polega to nowe prawo? – spytał w nadziei, że cokolwiek stanie się chociaż odrobinę bardziej logiczne.

- Jest bardzo proste. Karą za kradzież jest obcięcie prawej ręki, za bunt przeciw królowi i składanie fałszywych zeznań - wyrwane języka, za gwałt - wypalenie oczu, za zabójstwo – obcięcie obu rąk, za dezercję – obu nóg. No i najważniejsze – dodał chłopiec, zupełnie jakby mówił o deserze, po wyjątkowo uroczystym obiedzie – wszyscy obywatele Tirath są równi wobec prawa.

Moreth oniemiał ze zdumienia. Słyszał, że jest to kraj brutalny i prymitywny, więc nie powinien spodziewać się niczego innego po jego nowym prawie. Byłby jednak skończonym głupcem, gdyby nie zauważył metody kryjącej się w tej prostocie. Zapewne nie były to jedyne zmiany, które wprowadził „miłościwy władca", ale dały czarodziejowi tyle do myślenia, iż przez resztę drogi do pałacu nie odezwał się już ani słowem. Był nawet nieco rozczarowany, gdy lektyka zatrzymała się w końcu, a Azir wyskoczył na zewnątrz, bo oznaczało to, że znów będzie musiał wystawić się na działanie morderczego upału. Mimo to wyszedł z lektyki z niewielką pomocą ifryta, by ponownie oniemieć – tym razem zarówno z zaskoczenia jak i z zachwytu.

Jeśli do tej pory uważał, że Jurado go w jakimś stopniu oczarowało, to sam pałac musiał rzucić niemożliwy do odparcia urok, bo zapominając zupełnie o własnej godności, wpatrywał się w niego z szeroko otwartymi ustami. Jego spojrzenie przeskakiwało po kolumnadach, rzeźbach, kopułach, fontannach, złoceniach i mozaikach z taką prędkością, że niemal dostał zawrotów głowy. Tego jednak mógł się spodziewać.

Zaskoczyły go natomiast dzieci, których wszędzie było pełno. On również nie uszedł ich uwagi; bardzo szybko otoczyła go grupa tak liczna, że bał się zrobić choćby krok, aby któregoś nie potrącić. Azir zdawał się być do tego przyzwyczajony – chwycił na ręce jednego szkraba, a na resztę skinął głową, aby zrobiła im przejście.

- Będziemy dzisiaj tańczyć?

- Chodź z nami, kąpać się w fontannie!

- Dostaniemy jeszcze ciasteczka?

- Fontanna! Chodź do fontanny! – przekrzykiwały się dzieci, skacząc wokół ifryta.

- Przykro mi, maluchy – przeprosił Azir, obdarzając je smutnym uśmiechem. – Muszę się zająć naszym gościem. Przybył z bardzo daleka i sam nie da sobie tutaj rady.

Gdy tylko zrozumiały, że ani drżenie bródek, ani płacz, ani też żadna forma przekupstwa nie skłoni ifryta do zmiany zdania, szybko otarły łezki i pobiegły dalej, śmiejąc się i krzycząc, każde w swoją stronę. Jedynie mały chłopiec, którego Azir trzymał na rękach, wtulił się mocniej w jego ramię i już po chwili dało się słyszeć cichutkie pochrapywanie.

Niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc, Moreth ruszył za przewodnikiem przez otwarte na oścież drzwi pałacu. Mijani strażnicy nie tylko im salutowali, ale i pozdrawiali ifryta, pytali go o samopoczucie i prosili, by przekazał pozdrowienia królewskiej rodzinie. Co dziwniejsze Azir nie tylko starał się z każdym z nich zamienić chociaż jedno słowo – zdawał się wręcz autentycznie interesować ich problemami i zapewniał, że przekaże królowi ich życzliwe słowa. Nie wspominając już o biegających po korytarzach dzieciach...

Jakim człowiekiem był król Tirathu? Jak to możliwe, że chociaż rządził żelazną ręką, poddani darzyli go taką miłością i zaufaniem? Nie, on nimi nie rządził. On im służył. Im i całemu krajowi. Czy to właśnie o tym mówił Siriban? Czy tak mieli postępować czarodzieje, aby w pełni wykorzystać swoją moc?

W labiryncie marmurowych korytarzy było na szczęście chłodniej niż na zewnątrz. Już po chwili umysł Moretha wyswobodził się ze złośliwych pęt gorąca i jego myśli rozbiegły się we wszystkie strony, zupełnie jak mijane przez nich dzieci. Gdzie podziewał się słynny przepych Jurado? Poza wymoszczonymi poduszkami parapetami i osłoniętymi baldachimami balkonami, Brithielowi nie rzuciło się w oczy nic, co mógłby uznać za przejaw rozrzutności. Można by było nawet pomyśleć, że król żył tak skromnie, jak tylko pozwalała na to jego pozycja społeczna. Było to sprzeczne ze wszystkim, co wyobrażał sobie o Tirath, jego stolicy i władcy.

Również sala tronowa miała niewiele wspólnego z wyobrażeniami czarodzieja. Nie było w niej nic poza setkami ozdobnie rzeźbionych kolumn i czegoś, co w tym dziwnym kraju musiało być odpowiednikiem tronu. Na niewielkim wzniesieniu leżały skąpane w cieniu zdobnego, haftowanego złotem baldachimu sterty poduszek, na których siedział mężczyzna z lewą dłonią opartą o łeb potężnego lwa i młodym chłopcem po swojej prawicy. Obaj nosili proste białe togi, a długie czarne włosy swobodnie opadały im na ramiona. Gdzie podziewały się służące? Gdzie słynni tancerze? Gdzie połykacze ognia i kuglarze? Jedynym towarzystwem króla-regenta i jego bratanka, była straż oraz bawiące się pomiędzy kolumnami dzieci.

A może właśnie to było przejawem zepsucia króla? Może zmuszał rodziców do zostawiania swoich dzieci w pałacu pod groźbą kary śmierci? Dlaczego tak trudno było Brithielowi uwierzyć w dobrą wolę tego mężczyzny?

- Mój królu! – zawołał Azir, padając do stóp władcy. – Oto czarodziej, Moreth Brithiel. Przyprowadziłem go, zgodnie z twoim poleceniem.

Para czarnych jak heban oczu przeniosła się z klęczącego sługi na Moretha, któremu serce zaczęło podchodzić do gardła. Jeszcze nigdy nie spotkał się ze spojrzeniem tak przenikliwym i inteligentnym. Czuł, że jego umysł jest rozkładany na części, jego myśli są czytane jak otwarta księga. Nic nie mogło się ukryć przed spojrzeniem króla Tirath. Do czarodzieja dotarło, że plan nauczenia się na pamięć zakazanych zwojów legł w gruzach. Nigdy nie zdoła oszukać tego człowieka.

- Wasza wysokość... - wymamrotał, czując, jak miękną mu kolana.

Twarz mężczyzny rozjaśnił ciepły uśmiech. Podniósł się z tronu, podszedł do czarodzieja i oparł dłonie na jego ramionach.

- Zapomnijmy o tych formalnościach, przyjacielu – zaśmiał się głosem głębokim i równie przenikliwym, co jego spojrzenie. – Jestem Shahivar.

- To dla mnie zaszczyt, panie...

- Daj mu spokój, wujku – zaśmiał się chłopiec, zeskoczył z poduszek i stanął u boku króla. – Jest tak zmęczony, że ledwie może stać na nogach. Niech Azir zabierze go do jego komnat. Jutro przecież też jest dzień.

- Xhenta ma rację, królu – poparł go szybko ifryt, jakby na potwierdzenie swoich słów biorąc czarodzieja pod ramię. – Pozwól mu odpocząć i przyzwyczaić się do Jurado.

Ku zaskoczeniu Moretha Shahivar roześmiał się głośno i pokiwał głową. Mimo całego przerażenia, jakie w nim wzbudził, czarodziej nie mógł pozbyć się wrażenia, że jednak zdoła go polubić. Miał w sobie coś podobnego do Siribana, ale w przeciwieństwie do Meirellesa nie wypełniał go lód - lecz ogień.

- Chyba nie mogę odmówić im słuszności – przyznał Shahivar, wciąż ciepło się uśmiechając. – Mam nadzieję, że nie będziesz miał mi za złe tego skromnego powitania.

- Przeciwnie, panie. Jestem bardzo wdzięczny za wyrozumiałość – odparł Brithiel, bezwiednie odwzajemniając uśmiech. – Nie chciałbym nadużywać twojej gościnności, panie, ale nic nie uszczęśliwiłoby mnie tak bardzo, jak możliwość zostania tu jak najdłużej i poznania twego kraju.

Tak, musiał zostać w Jurado jak najdłużej. Może jednak nadarzy mu się właściwa okazja do wprowadzenia planu w życie.

- Chyba będę mógł spełnić twoją prośbę – westchnął Shahivar, nagle poważniejąc. Przechylił lekko głowę i utkwił przenikliwe spojrzenie w oczach czarodzieja, niemal przyprawiając go o zawał serca. – Więcej nawet – to chyba niezbędne.

- Co masz na myśli, panie?

- Dostałem wiadomość od kupca, którego karawana natrafiła na kolejną zasypaną bibliotekę – wyjaśnił powoli król. – Udało mu się wydobyć wszystkie zwoje i zabezpieczyć je przed zniszczeniem, ale będzie mógł je przywieźć do Jurado dopiero za trzy miesiące, gdy sprzeda wszystkie towary. Nie mogę przecież narazić go na straty.

- Tak, cóż, to ma sens – wymamrotał Moreth. Co to mogło oznaczać? Czyżby król chciał go u siebie zatrzymać? Przecież naruszało to postanowienia Przymierza... nawet jeśli było to spowodowane przyczynami niezależnymi od niego. – Zatem muszę zostać.

- Jestem ci niezwykle wdzięczny, Morecie Brithiel.

Shahivar go przejrzał, co do tego czarodziej nie miał żadnych wątpliwości. Zaczął się jednak zastanawiać, czy król nie dał mu właśnie do zrozumienia, że nie ma absolutnie nic przeciwko próbie zgłębienia i zapamiętania magicznych zwojów. 

Moreth znów dał się poprowadzić Azirowi, tym razem jednak pozwolił myślom udać się na spoczynek. To, jaki plan obmyśli, nie miało większego znaczenia. Wszystko zależało od tego, czy Shahivar okaże mu swoją przychylność. A tę najwyraźniej już udało mu się zdobyć.

* * *

Tym razem bardzo długo ;)

No, a tak poza tym zaczęłam "powieść" z recenzjami o tytule "Poławiacze Pereł". I tak na dobrą sprawę tylko tym się będę w ramach owych recenzji zajmować - szukaniem dobrych opowiadań na Watcie i polecaniem ich innym. Dlatego właśnie zachęcam do przejrzenia regulaminu i przesyłania mi zgłoszeń zgodnie z jego zasadami. No, chyba, że nie znacie żadnego dobrego opowiadania. Ale w to jakoś ciężko mi uwierzyć ;)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top