16.

Przepraszam za ten zastój, ale nienawidzę upałów :(

* * *

Popijając ciepłe mleko z miodem, Feivarr przypomniał sobie, dlaczego zrezygnował z bycia bardem. Nie, „zrezygnował" to nie było odpowiednie słowo. „Kategorycznie zabronił pod groźbą absolutnej utraty jakichkolwiek resztek honoru" znacznie lepiej oddawało istotę jego postanowienia.

A może jednak w gruncie rzeczy był dobrą i bezinteresowną istotą? Może naprawdę, z naturalnej potrzeby nieskażonego złem serca, postanowił poświęcić swoje gardło na rzecz znudzonych życiem dzieci z Podbramia? Bo jeśli tak nie było, to mogło to jedynie oznaczać, że był albo skończonym idiotą, albo masochistą. Albo jedno i drugie. Tak czy siak – czuł do siebie wstręt i głęboką odrazę.

Z wyrzutem wyjrzał przez okno. Zmęczona dniem tarcza słońca chowała się za horyzontem barwiąc wieżę czarodzieja ognistą czerwienią. Coś podpowiadało elfowi, że jeśli Amastine nie postanowi przyjąć go w ciągu kilku najbliższych dni, to zamiast powiedzieć swoją prośbę, opluje go krwią. Sam się o to prosił. Bo niby co tak absorbującego mogło być wewnątrz tej wieży, że zamykał się w niej na całe tygodnie i... Idiotyczne pytanie. A po co niby Feivarr sam tam szedł? Wrota, oczywiście! Och, mógł się założyć, że szanowny Genciel Amastine spędza za nimi cały ten czas, a przynajmniej on na jego miejscu z pewnością by to robił.

Westchnął głęboko i pozwolił, by ostatnie krople mleka spłynęły po jego obolałym gardle. Dlaczego nie potrafił się powstrzymać? Dlaczego wystarczyła para wpatrzonych w niego wielkich oczu, a twarde postanowienia topniały niczym lód w promieniach wiosennego słońca? Chyba jednak był miękkim idiotą bez charakteru.

Ale może właśnie tak miało być? Może gdyby nie spędził całego dnia na maltretowaniu samego siebie nie zwróciłby teraz uwagi na to, co działo się wokół wieży?

Na początku nic nie zauważył, zbyt bardzo był zajęty zerkaniem na osuszone dno kubka. Potem dopiero dotarło do niego, że coś jest nie tak. To „coś" było więcej niż jedno i na wielkich nietoperzych skrzydłach zataczało ciasne koła dookoła dachu niedbałej budowli.

Nie zastanawiał się nawet chwili, instynkt przejął kontrolę nad ciałem. Zeskoczył z parapetu i rzucił się do swoich rzeczy po łuk i płaszcz. Doskoczył z powrotem do okna, po czym szarpnął je mocno. Ani drgnęło; musiało przymarznąć. Nie marnował dłużej czasu na walkę z lodem, zamiast tego wybiegł z sypialni i zeskoczył ze schodów, niemal potrącając po drodze gospodarzy. Rzucił przez ramię krótkie „przepraszam" i wypadł na podwórze.

Dopiero w tym momencie zastanowił się, czy te skrzydlate potwory nie są przypadkiem chowańcami czarodzieja, bo jeśli tak, to będzie miał poważne problemy... Nim jednak myśl ta rozbłysła na dobre w jego umyśle, pierwsza strzała dosięgła nietoperza, trafiając go prosto w oko. Stwór zawył przeraźliwie i zwrócił swój kosmaty łeb w stronę elfa. Bijąc wściekle skrzydłami ruszył w jego kierunku z taką prędkością, iż elf nie zdołałby wypuścić drugiej strzały.

Nie musiał. Nim uświadomił sobie zagrożenie, perfekcyjnie rzucony topór wbił się głęboko w czaszkę potwora, strącając go tym samym z nieba. Feivarr z zaskoczeniem stwierdził, że na ratunek ruszył mu nie kto inny jak Kamo Boraem. Teraz burmistrz zarzucił na ramię potężny młot i spojrzał na elfa wymownie. Ich rozmowa bez słów trwała ułamki sekund, a wnioski, do jakich doszli, nie były zbyt pocieszające. Bez względu na to, do kogo należały nietoperze, nie miały przyjaznych zamiarów, a na pierwszą ofiarę wybrały sobie Amastine'a. I nic nie wskazywało na to, żeby czarodziej im wystarczył.

Razem wybiegli z podwórza i popędzili w stronę wieży, wzbijając w powietrze chmury sypkiego śniegu. Troska o mieszkańców Podbramia pozwalała Boraemowi dotrzymać elfowi kroku, mimo znacznego obciążenia, które wraz z pędem wykorzystał do rozbicia drzwi. W tym samym momencie dobiegł ich odgłos tłuczonego szkła i ryk tryumfu; nietoperze musiały przebić się przez szybę i wedrzeć do środka.

Nie czekając, aż kowal poszerzy otwór w drzwiach, Feivarr wyminął go i wbiegł do wieży. Wiedział, że dzięki magii pomieszczenia mogą być znacznie większe wewnątrz niż na zewnątrz, dlatego nie zwrócił nawet uwagi na to, jak przestronne okazały się przedsionek i klatka schodowa. Przeskakując co dwa stopnie, szeptał ciche zaklęcia i oplatał je wokół grotów strzał. Zastanawiał się chwilę, kogo powinien szukać najpierw – czarodzieja czy skrzydlatych napastników, jego dylemat rozwiązał się jednak sam. 

Choć siedziba czarodzieja była zaskakująco obszerna, nie było w niej aż tyle miejsca, by człekopodobne nietoperze mogły swobodnie rozprostować skrzydła, nie mówiąc już o lataniu. Do jednego z nich najwidoczniej to nie dotarło, bo młócąc powietrze wszystkimi kończynami spadł kilka pięter, po czym przysiadł na schodach i skrzeknął zirytowany. Feivarr tylko na to czekał. Korzystając z chwilowego bezruchu stwora posłał w jego stronę strzałę z gotowym zaklęciem.

Kreatura stanęła w płomieniach i, wyjąc dziko, ukończyła swą podróż na ziemię. Elf uśmiechnął się złośliwie i pobiegł dalej, nie zaszczycając przeciwnika pojedynczym spojrzeniem. Nawet gdyby bestia przeżyła upadek, Kamo z pewnością nie pozwoli się jej długo męczyć.

Z góry dobiegł go krzyk. Cholera, nie brał pod uwagę opcji, że to nietoperze pierwsze znajdą czarodzieja. To nie mogło się tak skończyć! Genciel Amastine był mu potrzebny! Nie mógł tak po prostu zostać zabity!

Feivarr był już niemal na szczycie wieży, gdy zauważył mało profesjonalnie otwarte drzwi i kłębiące się w nich potwory. Coś nie pozwalało im wejść do środka, postanowił więc wykorzystać ten fakt, by zestrzelić kolejnego nietoperza. Nie były zbyt bystre; dopiero gdy drugi stwór skonał w płomieniach a trzeci stracił głowę w wyniku nagłego spotkania z młotem Boraema, zorientowały się, że są atakowane. Zaskoczone, zwróciły w ich stronę swoje szkaradne zakończone ryjkami pyski.

Na stojącego najbliżej wejścia potwora rzuciła się potężna srebrna pantera i z mrożącą krew w żyłach satysfakcją rozszarpała kłami czarną szyję. Ostatnimi trzema zajęli się Feivarr i Kamo.

Przeskakując pomiędzy zwęglonymi i zmasakrowanymi zwłokami, elf wpadł do pokoju, tuż za nim wbiegła pantera. Na posadzce gabinetu leżały kolejne cztery stwory, a pomiędzy nimi, w kałuży krwi, przysypany stosem stronic wyszarpniętych przemocą ze swoich opraw, wił się z bólu czarodziej. 

Rzeczywiście, był przystojny, nawet w tak opłakanym stanie. Wielki kot podszedł do niego i miaucząc żałośnie zaczął wylizywać jego rany. Blondyn zrozumiał, że zwierzę to było tworem splecionym z czystej magii i teraz przelewało energię w zmaltretowane ciało swego pana aż do momentu, w którym rozpłynęło się niczym srebrzysta mgła. Widok ten był zarazem piękny, jak i przerażający, gdyż z jednej strony możliwości czarodzieja znacznie przekroczyły oczekiwania elfa, a z drugiej jego magia okazała się czystą miłością i przywiązaniem do twórcy. Czy ktoś, kto był w stanie wzbudzić takie uczucia, mógł być złym człowiekiem?

Genciel skierował na elfa spojrzenie i zmarszczył brwi. Chciał chyba coś powiedzieć, ale zamiast tego, jęknął z bólu. Drżącą dłoń przyciskał do boku, a spomiędzy jego palców sączyła się krew. Feivarr podszedł do niego, uklęknął i bardzo ostrożnie pomógł mu usiąść.

- Będą mi potrzebne opatrunki i ciepła woda - rzucił w stronę kowala i z ulgą stwierdził, że jego prośba została wysłuchana. Delikatnie odsunął rękę czarodzieja i ocenił wzrokiem ranę. – Nie wygląda na poważną - szepnął pocieszająco prosto na ucho Amastine'a. – Powinienem dać sobie z nią radę.

- Jad... - jęknął mężczyzna.

- Domyślam się. Dasz radę wstać?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top