1. 462 rok Przymierza Thorab, wczesna wiosna

– Naprawdę uważasz, że to wystarczy? Tak prosta blokada...

– Nigdy nie miał dostępu do magii. Poza tym blokada to pryszcz w porównaniu z tym, co jest pod nią.

– Może w takim razie to nie jest najlepszy pomysł? Może powinniśmy wysłać kogoś innego?

– Nie. Ten nadaje się w sam raz. Blokada i tak z każdym dniem będzie słabnąć, potem zejdzie już zbyt głęboko, aby się wycofać.

– Trochę mi go szkoda. Był dobrym generałem...

– Na swoje nieszczęście nie niezastąpionym.

* * *

Ostatnie tchnienie zimy zawirowało w powietrzu skrzącymi się kryształkami mrozu, które kąsały zawistnie wszystko, na co tylko wpadły. Na nic im się to jednak nie zdało, bo czas, gdy ich chłodne pocałunki mogły wyrządzić komuś prawdziwą szkodę, dawno już przeminął. A jednak nic nie wskazywało na to, by wiosna miała prędko nadejść. Zupełnie jakby coś ją powstrzymywało, jakby potrzebna była jej jakaś zachęta, jakby przed jej przybyciem musiało się jeszcze coś wydarzyć. I to z pewnością coś ważnego, bo tylko takie zdarzenie mogło wstrzymać nieuchronne następstwo pór roku.

Na niebie kłębiły się ciężkie od śniegu strzępy chmur, przez co promienie słońca ledwie muskały najwyższe gałęzie drzew. Świat jednak nie był pełen chłodnej szarości, jak można by było przypuszczać; ciągnące się po horyzont połacie białego puchu zdawały się promieniować własnym blaskiem. Zupełnie jakby ziemia sama próbowała rozkwitnąć. Nie było się jej jednak co dziwić; ona sama wiedziała najlepiej, że słońce wznosi się już dostatecznie wysoko, by mogła powrócić do życia.

Bria poruszyła nieco zdrętwiałymi kolanami i mocniej zacisnęła bose stopy na łysej gałęzi. Była to jedna z jej ulubionych gałęzi; wystarczająco stabilna, by mogła się na niej utrzymać i wystarczająco wysoka, by mogła z niej pochwycić wzrokiem cały swój teren. Tkwiła tam od dobrych kilku godzin, a mimo to, nawet nie dostała gęsiej skórki. Chociaż wiatr targał jej niedbałe odzienie, a mróz szczypał w policzki, trwała niemal bez ruchu na posterunku i wypatrywała upragnionej zmiany. Jasne zwichrzone włosy i okrycie z zimowego futra wilka upodabniały ją do bardzo dużej i niezbyt urodziwej sowy. Jako kobieta spełniała na szczęście wystarczająco wymogów estetycznych, aby zaspokoić własną próżność.

Wiatr trącił ostrzegawczo wilczy ogon zwisający swobodnie u dołu jej pleców, po raz kolejny zmuszając dziewczynę do sprawdzenia, czy ta część ciała należy jeszcze do jej peleryny czy już do niej samej. Ostatnimi czasy coraz częściej się nad tym zastanawiała i nigdy nie pamiętała, do jakich wniosków doszła poprzednim razem. Pełne irytacji smagnięcie chłodu odciągnęło ją od tych oględzin i skierowało jej uwagę na rzeczy nieco większej wagi.

Uważnymi złotymi oczami śledziła dym ulatujący z kominów chatynek Podbramia. Suche drewno skończyło się już dawno i pod topór poszły otaczające wioskę zagajniki. Ciepły blask płomieni sączący się z okien, przesłoniętych grubymi płachtami wielobarwnych tkanin, wyglądał niemal żałośnie, prawie jak błaganie o pomoc. Słońce miało się już niedługo zacząć chylić ku zachodowi i w tych małych, często drewnianych, domkach musiało być bardzo zimno. Mimo to, ci biedni ludzie nie mogli pozwolić sobie na ogrzanie ich bardziej niż było to absolutnie konieczne do przetrwania. Zwierzęta nękane głodem i zimnem szukały schronienia jak najbliżej znienawidzonych dwunogów, a ci nie mieli już ani sił ani chęci by je odpędzać. Widziała drobne ślady gryzoni na ośnieżonych dachach i delikatne odciski raciczek na rzadziej uczęszczanych dróżkach. Widziała też resztki jedzenia zostawione pod drzwiami i skórki chleba porozwieszane przy oknach. W końcu ich serca nie były z kamienia, a już na pewno nie z lodu.

Zastrzygła uszami. Słuch jej nie mylił – zwierzęta nie były tylko głodne. One były zwyczajnie przerażone, a to nie wróżyło nic dobrego. Póki ludziom starczało pożywienia, którym mogli by się z nimi podzielić, nie miały się czego obawiać. Doskonale jednak zdawały sobie sprawę z tego, że ten sojusz jest jedynie chwilowy, a ludzki altruizm nie ma nic wspólnego z bezinteresownością. Gdy tylko nie będą mieli czym nakarmić swoich dzieci, przypomną sobie, gdzie są ich łuki i noże i ten zimowo idylliczny czar pryśnie niczym mydlana bańka.

Pociągnęła nosem i zawarczała. Czuła wiosnę. Czuła, jak pod jej stopami życiodajne soki zaczynają krążyć w skutym lodem drzewie. W powietrzu wisiało pełne irytacji zniecierpliwienie. Zniecierpliwienie, które pojawia się zawsze, gdy czeka się na coś radosnego, co odwleka się w nieskończoność tak długo, że sama myśl o tym budzi wściekłość. Nawet człowiek zupełnie pozbawiony magicznych zdolności oraz ślepy na znaki nieba i ziemi, mógł już dostrzec, że wszystko jest już przygotowane na wiosnę. Dlaczego więc zima nie odchodziła?

Jednak to nie od strony wioski zawiał wiatr.

Cichy stukot końskich kopyt o zmarznięty trakt wyrwał Brię z zamyślenia. Bardzo powoli obróciła głowę w przeciwnym kierunku i łypnęła okiem na niepozornie wyglądającą ścieżkę, która nieśmiało wyłaniała się z otaczającego Podbramie lasu. Twarz rozjaśnił jej szeroki uśmiech. Nareszcie! Ileż można było czekać?

Wiedziała, że coś ma się zmienić. Czuła to już dużo wcześniej; wcześniej nawet niż dotarło do niej, że ktoś ingeruje w przyrodę. Zapowiedź zmian pojawiała się od dawna, stopniowo i subtelnie, a teraz każde zaklęcie, które zaplotła wokół wioski, wibrowało teraz z podnieceniem. Nie spodziewała się, że los postanowi interweniować z takim opóźnieniem. I to jeszcze w taki mało efektowny sposób. Swoją drogą, mógł wybrać kogoś mądrzejszego. Bo trzeba być idiotą albo błaznem żeby w taką pogodę paradować w jaskrawo zielonej pelerynie. Albo po prostu bardzo zdesperowanym elfem.

Bria dmuchnęła lekko w stronę wędrowca, a posłuszny jej wargom wicherek szarpnął jego kapturem, odsłaniając spiczaste uszy i jadowicie zielone oczy. Długie złote włosy spływały mu swobodnie po ramionach, a wplecione w nie delikatne drewniane koraliki podzwaniały cichutko o jego lekką zbroję. Siwek elfa prychnął niepewnie i zakręcił ogonem, gdy jego nozdrza wciągnęły specyficzną woń wiedźmy. Konik był zatem zaskakująco bystry; na pewno zbyt bystry dla tak lekkomyślnego jeźdźca.

– Dokąd zmierzasz, zielony błaźnie? – zapytała dziewczyna szeptem, przykładając do ust złożoną w trąbkę dłoń. Delikatny podmuch powietrza ponownie usłuchał jej przyjacielskiej sugestii i popieścił pytaniem długie ucho nieznajomego.

Reakcja była błyskawiczna, i to nie taka, jakiej Bria oczekiwała. Liczyła na to, że urażony zniewagą mężczyzna zacznie rzucać się w siodle i szukać kogoś, komu mógłby utoczyć krwi, by ocalić swój honor. A przy odrobinie szczęścia mógłby się ześliznąć z konia, najlepiej prosto w zaspę i zapewnić wiedźmie chociaż odrobinę rozrywki. Nic takiego się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie. Miała wrażenie, że czas zaplątał się wokół niej lub na chwilę wstrzymał oddech, bo następną rzeczą, którą spostrzegła była długa strzała tkwiąca głęboko w gałęzi, dokładnie między palcami jej lewej stopy. Zaskoczonym spojrzeniem omiotła łuk w smukłych dłoniach elfa. Kiedy zdążył go wyciągnąć? Z cichym chichotem zwróciła losowi honor; dla głupiego elfa nie potrafiłaby znaleźć praktycznego zastosowania, ale elf, który nie widzi wokół siebie niczego, co mogłoby zmusić go, do ostrożności... Cóż, wciąż mógł być głupi, ale przynajmniej umiał się obronić. No i był przystojny, zwłaszcza z tym łukiem. Teraz śledził ją kątem oka i siłą woli powstrzymywał uśmiech błąkający się w kącikach jego ust.

Wiedźma,strzelając donośnie zastygłymi stawami, podniosła się z gałęzi, strząsając z siebie zabłąkane płatki śniegu, które oblepiały jej pelerynę, zeskoczyła z drzewa i podbiegła do mężczyzny. Bose nogi tonęły jej aż do łydek w głębokim puchu, ale nie zwracała na to uwagi. Gdy tylko zrównała się z siwkiem, jeździec uprzejmie ściągnął wodze i dostosował do niej tempo, tak, aby mogli swobodnie rozmawiać.

– Dokąd zmierzasz, zacny panie elfie? – zapytała ponownie Bria. Chociaż ton jej głosu mógł brzmieć uprzejmie i niemal służalczo, to swoim zachowaniem jasno dawała do zrozumienia, gdzie ma etykietę i dobre wychowanie. Zadziornie marszcząc piegowaty nosek rozkopywała zaspy śniegu z takim rozmachem, że wilczy ogon obijał się o jej biodra.

– Ayen'Feivarr – podrzucił jej uprzejmie swoje imię i schował łuk w połach zielonej peleryny. Nie było po nim widać ani zranionej dumy ani samozachowawczego dystansu, ale jej przekomarzanie z tytułami i przezwiskami musiało nie przypaść mu do gustu. Coś w jego spojrzeniu sugerowało, że wyższe procesy myślowe jeszcze nigdy nie zawładnęły jego złotą główką. Z drugiej jednak strony patrzył na świat jak dziecko; z beztroską ciekawością analizował wszystko wokół siebie nie przesłaniając sobie widoku pryzmatem doświadczeń. Nie mówiąc już o tym, że swoim szczerym, radosnym uśmiechem zdobył całe zaufanie, jakie mogła mu zaoferować.

– Bria. Więc?

– Do Podbramia – odparł, wzruszając ramionami. Może jednak był idiotą? W końcu ta droga prowadziła tylko do wioski, dokąd więc niby miał...? A może nie był wcale taki głupi? Możliwie, że to on uznał ją za niespełna rozumu, a jej pytanie za co najmniej śmieszne, dlatego właśnie udzielił jej takiej odpowiedzi. Cóż,pytanie to rzeczywiście było niewłaściwe. Nie powinna się go pytać dokąd idzie, a raczej czego tu szuka, choć to z pewnością nie zabrzmiałoby zbyt uprzejmie. Chociaż i na to pytanie odpowiedź była dość oczywista.

– Na rodzinne odwiedziny się nie zapowiada, dlatego pozwolę sobie zapytać: czego chcesz od Strażnika Bramy? – zapytała marszcząc lekko oszronione brwi. – Nie! Czekaj! Nie odpowiadaj! Poszukiwacz przygód, tak? Mocno musisz być zdesperowany, skoro tu przybyłeś. Albo po prostu nie słyszałeś jeszcze o naszym uroczym czarodzieju.

– Nie wiedziałem, że przyjaźni się z wiedźmą.

– Tak bym tego nie nazwała – prychnęła dziewczyna. Z przekrzywioną w zamyśleniu główką zaczęła zastanawiać się na głos: –Jednak biorąc pod uwagę, że nie rzucił na mnie klątwy, nie wygnał mnie z Podbramia, ani nie wykorzystał mnie do swoich podejrzanych eksperymentów, chyba mogłabym zaryzykować stwierdzenie, iż nasze stosunki są niemal przyjacielskie.

Chociaż elf wciąż wyglądał na dość beztroskiego, to dziewczyna od razu wyczuła, że obudziła w nim wątpliwości. A może raczej była to ciekawość? Jeśli było tak rzeczywiście to już zaczęła mu współczuć.

– Nieczęsto masz okazję się z nim w ogóle spotkać, prawda? – spytał, a widząc jak beztrosko kręci główką, nie był w stanie się nie roześmiać. – Jest aż taki zły? Mam rozumieć, że skoro wspomniałaś o tych klątwach i eksperymentach, to zdarzało mu się...

– Nie „zdarzało", tylko „zdarza". Notorycznie.

– Taki już widać jego urok.

Rozkoszny chichot małej wiedźmy wypełnił okolicę, wzbił w powietrze całe tumany sypkiego śniegu i zadzwonił na sopelkach zwisających z drzew. Śmiała się tak radośnie, że zdezorientowane ptaki dołączyły do niej z nieśmiałymi trelami. Gdy w końcu udało jej się opanować ten nagły wybuch rozbawienia, i gdy otarła z oka ciepłą łezkę, jeździec wjechał już między pierwsze zabudowania. Zatrzymała się. To była jej granica. Chociaż Genciel Amastine rzeczywiście jeszcze nigdy nie okazał jej jawnej wrogości, wolała nie kusić losu. Dalej zresztą nie musiała już iść. Zrobiła dla nieznajomego wystarczająco dużo, by mieć pewność, że wypełni on swoje zadanie. Nim jednak odwróciła się i odeszła, zawołała jeszcze za dziwnym elfem:

– Obyś znalazł,czego szukasz, elfie!

Ayen'Feivarr skinął jej głową i uśmiechnął się do niej na pożegnanie. Albo jego ciekawość zwyciężyła zasiane przez Brię wątpliwości, albo jego postanowienie było zbyt silne, by zdołała je zgasić kilkoma ostrzeżeniami, bo bez większych obaw zagłębił się pomiędzy niewielkie chatki i ruszył drogą prowadzącą prosto do wieży czarodzieja. Im bardziej się od niej oddalał, tym bardziej mu współczuła, ale widocznie tak już musiało być.

Kierując się do swojej nory, dodała pod nosem:

– I oby nie był to „urok" naszego kochanego czarodzieja, zielony błaźnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top