16.
– A więc jesteście górnikami – skwitowała Diana, nieufnie spoglądając na Zawieję, który z jakiegoś powodu postanowił wreszcie wyjawić, czym zajmowali się każdego dnia, gdy opuszczali swoją chatkę. Cóż, przynajmniej tłumaczyło to, czemu ich ubrania były tak brudne. Ale dlaczego nie powiedzieli jej o tym wcześniej?
– Tak. – Elokwencja Zawiei po raz kolejny doprowadziła ją do zgrzytania zębów.
– Dlaczego nie możecie być górnikami w Żelazożebrach?
Zawieja zmarszczył brwi. Blask płomieni wesoło skaczących po polanach igrał po jego twarzy, potęgując jedynie wrażenie, jakie wywoływała jego złowroga mina. Oboje siedzieli przy kominku i niespiesznie popijali grzane wino, udając, że prowadzą swobodną, przyjacielską rozmowę. Niespecjalnie im to wychodziło, ale przynajmniej się starali, co i tak było ogromnym postępem.
– Tam już nie ma węgla. A bez niego nie da się obrabiać żelaza.
– I mówisz mi to, ponieważ...?
– Ponieważ dzisiaj przyjedzie konwój po to, co udało się nam wydobyć. Nie wiem, jak zareagują na to, że tu jesteś.
– Mam się schować? Udawać, że mnie nie ma? – oburzyła się. Czy aż tak się jej wstydził? A może pozwalając jej tu zostać, łamał jakieś krasnoludzkie prawo? – Oczywiście, jeśli bardzo ci na tym zależy...
– Nie o to chodzi, Śnieżko – westchnął głęboko, w końcu mięknąc. Uśmiechnął się do niej blado i powoli zaczął tłumaczyć: – Problem polega na tym, że nie do końca miałem prawo pozwolić ci tu zostać. Wydobywanie węgla tak daleko od Żelazożeber jest nie tyle przywilejem, co raczej formą banicji.
– Jesteście zbrodniarzami?
Przez chwilę milczał, zastanawiając się zapewne, jakie dobrać słowa.
– I tak, i nie – odpowiedział niechętnie. – Żaden z nas nie dopuścił się przestępstwa, którym zasłużyłby na karę śmierci. Ale wszyscy z jakichś powodów musieliśmy opuścić nasze królestwo.
Diana zmarszczyła brwi, głowiąc się nad znaczeniem tych słów. Zatem jednocześnie byli zbrodniarzami i nimi nie byli. Zostali wygnani, ale wciąż musieli służyć swemu królowi. Byli wyrzutkami, ale wykonywali pracę, bez której Żelazożebra najprawdopodobniej ległyby w gruzach. Jak miała to rozumieć?
– Nawet Rondel? – zapytała konspiracyjnym szeptem, licząc na to, że samo wspomnienie o niezbyt bystrym kucharzu pozwoli Zawiei jeszcze bardziej się rozluźnić.
Niestety, przeliczyła się.
– Nawet Rondel – przytaknął przywódca krasnoludów i nagle się zasępił. – Ale nigdy, pod żadnym pozorem, go o to nie pytaj. Dość już się wycierpiał. Zresztą, nie tylko on.
– A ty? – Nie mogła się powstrzymać przed zadaniem tego pytania. Jej ciekawość była całkowicie uzasadniona, bo przecież właśnie dowiedziała się, że jej samozwańczy obrońcy mają jakieś mroczne sekrety, a jej nieufność wobec nich była całkowicie uzasadniona.
– Nie mogłem zostać w Żelazożebrach. Moja obecność tam mogła doprowadzić do pewnych... niepożądanych sytuacji – wymamrotał niechętnie Zawieja, nawet nie ukrywając tego, że nie mówił całej prawdy. Cóż, ona również nie wyjawiła mu wszystkiego, ale swoim zachowaniem tylko utwierdzał ją w przekonaniu, że była to słuszna decyzja.
– A co do tego ma konwój? Czy nie przyjeżdżają po prostu po węgiel?
– Zapewne będą chcieli sprawdzić też jak sobie radzimy. I czy nie robimy czegoś, co... – urwał. Najwyraźniej zabrakło mu słów, bo dłoń, którą wcześniej gwałtownie gestykulował, teraz wplótł w warkoczyki brody.
– Czegoś, co mogłoby doprowadzić do niepożądanych sytuacji?
– Tak.
– I moja obecność jest czymś, co mogłoby prowadzić do...
– Nie wolno mi zadawać się z kobietami.
Diana przez chwilę patrzyła na niego tak, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. Co to za idiotyczny zakaz? I dlaczego niby miał nie zadawać się z kobietami? Co trzeba zrobić, żeby sobie na to zasłużyć? Czyżby Zawieja...? Nie, nie zachowywał się jak ktoś, kto miał skłonność do krzywdzenia kobiet. Może w takim razie nie chodziło o to, że kiedyś jakąś pohańbił. Może po prostu zakochał się w tej, w której nie powinien był...
Dość! Dlaczego w ogóle o tym myślała? Dlaczego tak bardzo ją to zmartwiło? Czy to dławiące uczucie było zazdrością?
– Co rozumiesz przez zadawanie się? Może wcale nie...
– Nie powinienem nawet patrzeć na płeć piękną.
Dlaczego użył właśnie takiego określenia? Czy uważał, że była piękna? I dlaczego nagle zaczęło jej zależeć, by właśnie tak myślał? Przecież jego zdanie nigdy nie miało dla niej większego znaczenia, ani w tej kwestii, ani w żadnej innej. Był w końcu tylko bezczelnym, gburowatym krasnalem, który nie potrafił darować sobie żadnej okazji, by jej dopiec.
– Może po prostu wyłupię ci oczy?
Ku jej zaskoczeniu Zawieja parsknął śmiechem. Nigdy wcześniej nie śmiał się w jej obecności. Czasem tylko zdarzało się Dianie słyszeć ten słodki dźwięk dobiegający gdzieś z daleka, zwiastujący rychły powrót krasnoludów do domu. Czy właśnie dlatego kojarzyła go z czymś dobrym? Czy dlatego, słysząc go, od razu poczuła się lepiej?
– To rozwiązałoby mój problem już na zawsze. Ale mocno utrudniłoby pracę w kopalni. Byłbym do końca życia skazany na twoją łaskę, a coś mi mówi, że raczej nie miałabyś ochoty się mną zajmować.
– Skąd taki pomysł? Możliwość znęcania się nad tobą przez resztę dni brzmi tak kusząco, że poważnie się zastanawiam, co byłoby lepsze: nóż czy pogrzebacz.
– Sugerowałbym jednak rozgrzane do czerwoności dłuto. Od razu zatamowałoby krwawienie i nie musiałabyś szorować podłogi.
– Miło, że się troszczysz, bym nie musiała się przepracowywać. Ale gdybym miała cię okaleczać, raczej zrobiłabym to gdzieś w lesie. Tam przynajmniej miałabym pod ręką śnieg, którym mogłabym obmyć ci twarz i ochłodzić obolałe miejsca.
– Jak to możliwe, że tak czuła i zaradna kobieta jak ty wciąż nikogo nie ma?
– Może właśnie w tym tkwi problem? Jestem tak czuła, że mogłabym zagłaskać ukochanego na śmierć. Teraz mężczyźni wolą bardziej brutalne kobiety.
– No tak. A ty przecież nawet muchy byś nie skrzywdziła.
– Oczywiście, że nie.
Co się właśnie działo? Dlaczego czuła się tak lekko? I dlaczego Zawieja się do niej uśmiechał? Bez zmarszczonych brwi i wiecznie niezadowolonej miny wydał się Dianie całkiem przystojny. Po raz kolejny zadziwiło ją, jak był zadbany. Teraz, gdy wiedziała już, że dzień w dzień pracował w kopalni, w pełni zdawała sobie sprawę, jak wiele wysiłku musiało go to kosztować.
– Wymyśliliście już, gdzie schowamy Śnieżkę? Może w tamtej zawalonej piwniczce? – zawołał Wyrwidąb, wchodząc do chatki z głową przyprószoną płatkami śniegu. – O, witaj, Śnieżko!
Dobry humor Zawiei prysł równie szybko, jak się pojawił.
– Nie może chować się w piwnicy – oznajmił stanowczo.
– Dlaczego? Przecież i tak mam się schować.
– Ale nie w walącej się piwnicy.
– Od czterech lat nic się tam nie stało. Gdyby żerdzie miały puścić, to zrobiłyby to po tamtej powodzi, kiedy...
– A jeśli puszczą teraz?
– Dlaczego miałyby puścić właśnie teraz?
– Nie pozwolę, żeby Śnieżka...
– Już tu są! – dobiegł ich z zewnątrz krzyk Mordy.
Przerażenie na twarzy Zawiei było tak przejmujące, że Diana z trudem powstrzymała się przed przytuleniem go dla otuchy. Zbladł tak bardzo, że nawet jego zazwyczaj ciemnoróżowe usta wydały się teraz sine jak u topielca.
– Może powinnaś... – zaczął niepewnie. Chciał, żeby została w domu. Cóż, było to jakieś rozwiązanie. Diana wiedziała jednak, że takim podstępem mogła ściągnąć na Zawieję więcej kłopotów, niż było to warte. Co takiego mogło się stać? W najgorszym wypadku po prostu zabije wszystkich z konwoju i ucieknie.
Problem polegał jednak na tym, że wcale nie chciała stąd odchodzić.
– Najwyżej powiemy im, że wam groziłam – rzuciła hardo.
– To nawet nie będzie kłamstwo.
– Widzisz? A wieści o tym, że jedna z waszych znienawidzonych wiedźm przejęła Zimogród, też mogą im się przydać.
– Trudno się z tym nie zgodzić.
– To nie zachowuj się jak baba.
– Ty to potrafisz mnie podnieść na duchu.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Czy to możliwe, że sprzeczka zaabsorbowała ich tak bardzo, iż nie usłyszeli przybycia całego konwoju krasnoludów? Przecież nawet ich rumaki miały na sobie lekkie metalowe zbroje, a wąskie wozy musiały zrobić sporo hałasu na leśnej ścieżce. Nie wspominając już o tym, że dwunastu zbrojnych krasnoludów nie mogło tak po prostu bezgłośnie pojawić się pod ich chatką.
Gdy tylko Diana stanęła na progu, przybysze sięgnęli po broń.
– Co to ma znaczyć, Zawiejo? – ryknął jeden z obcych. Był szeroki w barach niemal jak dwaj Zimogrodzianie, a jego wielki hełm zdobiło poroże jelenia. Sposób, w jaki się zachowywał, oraz kunszt, z jakim wykonano jego dwuręczny miecz, sugerowały, że to on rządził oddziałem.
– Gromie, wszystko wyjaśnię... – zawołał Zawieja, podnosząc puste dłonie w pokojowym geście.
– Zamilcz! – rozkazała Diana, chwytając za oparty o ścianę topór. – Nic nie będziesz im wyjaśniać! Nazywam się Diana i jestem prawowitą dziedziczką Zimogrodu. Teraz ja rządzę tym miejscem. To jedyne, co musicie wiedzieć. Po co tu przyszliście?
Na te słowa wszyscy zamarli, nie tylko krasnoludy Groma, ale również bracia Zawiei. W pewnym sensie właśnie o to jej chodziło, o zaskoczenie ich tak bardzo, by zapomnieli o Zawiei i zakazie, który złamał. Chciała też odwrócić układ sił, pokazać, że sama jej obecność tutaj zmieniała wszystko.
– Nie tak szybko, panienko! – odkrzyknął jej ktoś zza szerokiego ramienia Groma. – U nas inaczej się to załatwia. Będziesz walczyć tym toporkiem, czy pójdziesz po coś mocniejszego?
– Poradził sobie z pniakami, to i z twoim łbem sobie poradzi!
– Śnieżko, błagam – syknął Zawieja. – Nie masz szans!
– Ratuję ci życie, idioto – odwarknęła i dumnie unosząc głowę, zarzuciła sobie topór na ramię. – To który tam rzuca mi wyzwanie, co?
Ku jej zaskoczeniu Grom wycofał się, a jego miejsce zajął niemal o głowę od niego niższy krasnal z dolną wargą poprzebijaną srebrnymi pierścieniami, które zdawały się podtrzymywać zaplecioną w warkoczyki brodę.
– Jestem Zadra i to ja dowodzę tym oddziałem – oznajmił knypek i wywinął krótkim mieczem. – Nie przypominam sobie, aby nasi górnicy przesyłali królowi jakąkolwiek wiadomość o tym, że zaczęli pracować dla Zimogrodu.
– W tych czasach służenie Zimogrodowi okryłoby ich hańbą.
– A to dlaczego?
– Bo rządzi tam wiedźma.
– Ha! Więc straciłaś swoje królestwo i teraz chowasz się po lasach? I jeszcze masz czelność twierdzić, że rządzisz tym miejscem? Ty bezczelna...
Zadra nie zdołał dokończyć. Diana w jednej chwili znalazła się tuż przy nim i precyzyjnym ruchem nadgarstka skierowała ostrze topora w stronę jego głowy. Choć krasnolud nie był gotowy na tak błyskawiczny atak, zdołał zasłonić się mieczem. Najwyraźniej nie wypadło to tak, jak sobie zaplanował, bo zachwiał się i upadł na jedno kolano.
Diana nie była na tyle naiwna, by uznać, że walka na tym się skończy. Spojrzenie Zadry jasno mówiło, że dopiero się rozkręcał, a to małe poniżenie tylko dolało oliwy do ognia. Przeczucie jej nie myliło. Odskoczyła w ostatniej chwili przed pchnięciem ostrego jak żądło miecza.
Zawieja i jego bracia wycofali się, by zrobić im więcej miejsca. Tak samo postąpili wojownicy z oddziału Zadry. Diana zdążyła poznać krasnoludy na tyle, by wiedzieć, że podobne potyczki traktowały niezwykle poważnie. Żadnemu z nich nawet przez myśl by nie przeszło, żeby zrobić cokolwiek, co mogłoby zakłócić przebieg starcia.
Choć Zadra miał na sobie solidną skórzaną zbroję wzmacnianą grubymi metalowymi łuskami, a Diana tylko suknię i fartuch, przewaga krasnoluda była jedynie pozorna. Ruchy królewny były ograniczane wyłącznie przez możliwości jej ciała, które ćwiczyła od najmłodszych lat. Zadra natomiast musiał uważać na swój ciężki i mało elastyczny pancerz, a po chwili zaciekłej walki również na zmęczenie. Z coraz większą łatwością odpierała jego ataki. Nie traciła jednak czujności. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że miała do czynienia z doświadczonym i bardzo przebiegłym wojownikiem. Gdyby choć na chwilę zignorowała grożące jej niebezpieczeństwo, zapewne Zadra nie zawahałby się skrócić jej o głowę.
Najwyraźniej jednak nie do końca zrozumiała zamiary krasnoluda, bo ten zamiast jeszcze raz na nią natrzeć, wbił ostrze miecza w ziemię i parsknął śmiechem.
– Dobrze wiedzieć, że mocna jesteś nie tylko w gębie! – zawołał zadziwiająco przyjaźnie. – Nic dziwnego, że Zawieja dał ci się owinąć wokół palca.
Czy to oznaczało koniec? Nie będą dłużej walczyć? Dopiero teraz dotarło do Diany, jak bardzo się zmęczyła i jak wielką ulgę poczuła na myśl, że Zadra zamierza odpuścić.
– Ależ pani Zadro! – zawołał Grom, a Diana omal nie zachłysnęła się powietrzem. Nie przesłyszała się? Pani?
Zmierzyła Zadrę uważnym spojrzeniem. Ten niski wzrost, drobna sylwetka i dziwne pierścienie w dolnej wardze... Wszystko jasne. To nie była broda, tylko włosy zaplecione w taki sposób, aby jak najbardziej ją przypominały. Czy to był jakiś ich zwyczaj? Czy to dlatego inne ludy uważały, że wśród krasnoludów nie było kobiet? Diana roześmiała się mimowolnie, a Zadra odwzajemniła jej uśmiech.
– Wydawało mi się, że Zawiei nie wolno nawet spojrzeć na kobietę – rzuciła swobodnie, opierając się o trzonek topora.
– Spojrzeć? Och, z patrzeniem nie ma najmniejszego problemu. Ale posiadanie kobiety mogłoby mu zagwarantować natychmiastową karę śmierci.
Posiadanie? Cóż, zakaz ten wydał się Dianie niemal równie idiotyczny jak ten, dotyczący patrzenia, ale znacznie bardziej zastanawiało ją, dlaczego w takim razie Zawieja zamierzał tak desperacko chować ją przed konwojem Zadry. Przecież nie dała mu żadnego powodu, by choćby przez myśl mu przeszło, że do niego należała.
A może jednak?
Gwałtownie przegnała wszelkie wątpliwości. Nie. Między nią a Zawieją nie było absolutnie nic. On nią gardził, a ona nie wypruła mu flaków tylko dlatego, że dawał jej schronienie. Nic więcej.
– Sama bym mu taką karę wymierzyła, gdyby chociaż spróbował – oznajmiła stanowczo, starając się przekonać do tego również siebie samą.
– Tak właśnie myślałam – zaśmiała się krasnoludzica. – No, Zawieja, rozchmurz się. Jej wysokość właśnie ocaliła ci skórę. Co się mówi w takich sytuacjach, co?
Zawieja wpatrywał się w Dianę z mieszaniną zachwytu i przerażenia. Powoli i nieco koślawo ukłonił się, po czym warknął:
– Dziękuję, wasza wysokość.
To wszystko. Zaraz potem odwrócił się i odszedł. Zupełnie jakby nie mógł znieść jej widoku. Po plecach Diany przemknął dreszcz. Nawet jeśli jeszcze niedawno byli w stanie ze sobą rozmawiać, nie miała żadnych wątpliwości, że po odjeździe Zadry znów wyciągną wojenny topór. Kto wie, może nawet dosłownie. Odetchnęła głęboko i znów spojrzała na Zadrę.
– Poradzicie sobie z załadunkiem?
– Każda dodatkowa para rąk będzie na wagę złota.
Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Diana wraz z pozostałymi braćmi bez słowa zabrali się do pracy. A może to wcale nie chęć pomocy innym krasnoludom kazała im milczeć? Przecież właśnie dowiedzieli się, że dziewczyna, której zapewnili schronienie, była następczynią tronu, a ich przywódca uciekł gdzieś w humorze tak podłym, że mogli tylko zgadywać, kiedy postanowi wrócić. Nic dziwnego, że łypali na Śnieżkę trochę nieufnie, a trochę niepewnie.
Czyżby swoją decyzją, by ratować Zawieję przyznając się do swego pochodzenia, zniszczyła wszystko, co pojawiło się między nią a krasnoludami?
„Przecież nie po to tu przybyłam" – upomniała się w myślach. „I tak miałam stąd odejść. Co za różnica, co o mnie myślą?"
Czuła jednak, że próbuje tylko się okłamywać. Teraz, gdy widziała już, jak Rondel głaszcze się po brzuchu po zjedzeniu ugotowanego przez nią obiadu, gdy razem z Wyrwidębem, Mordą i Szczerbą śpiewała sprośne piosenki podczas przyprawiania i wiązania dziczyzny do wędzenia, gdy z Zębalem i Piąchą łowiła ryby w przeręblu, gdy słyszała już śmiech Zawiei – nic nie mogło być takie same jak wcześniej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top