10.
Jasper od kilku dni nie widział matki na oczy, ale niespecjalnie mu to przeszkadzało. Przeciwnie, zaczął doceniać samotność. Nie potrafił też dłużej patrzeć na matkę z miłością i ufnością. Wciąż miał wrażenie, że w śmierci Diany kryło się coś więcej, a jego matka celowo nie zamierzała odkrywać przed nim wszystkich swoich kart. Dlatego właśnie przez bardzo długi czas robił, co w jego mocy, aby przypadkiem na nią nie wpaść.
Po raz pierwszy w życiu mógł przebywać w ogrodzie tyle, ile tylko chciał. Zrywał się więc bladym świtem, zabierał z biblioteki książki, których do tej pory nie wolno mu było czytać, i zaszywał się w porośniętej bluszczem altance. A gdy zmęczył się lekturą, zamykał oczy i wdychał słodką woń przekwitających kwiatów, których nazwy Diana wymieniała z taką łatwością, jakby nawet one nie śmiały skrywać przed nią sekretów.
Razem byli tacy szczęśliwi. Owszem, większość dnia Diana musiała poświęcać na lekcje i treningi, ale zawsze potrafiła znaleźć choć chwilę tylko dla Jaspera. Zabierała go wtedy do ich altanki, plotła mu wianki z kwiatów, uczyła, jak posługiwać się nożem, i wysłuchiwała wszelkich jego trosk. Odpowiadał jej niezmiennie, że gdyby tylko coś ją trapiło, będzie mogła mu się zwierzyć. Ona jednak uśmiechała się tylko, głaskała go po głowie i całowała w czoło.
„Nie pozwolę, by moje problemy kiedykolwiek cię dotknęły" – obiecywała.
A teraz został sam.
– To nie takie proste, Diano – szepnął pod nosem, trącając palcami przypominające kształtem serca liście bluszczu. – Twoje problemy zawsze będą po części należeć do mnie, czy tego chcesz, czy nie.
– Wasza wysokość?
Jasper podniósł wzrok i spojrzał na sługę, który zastygł przed nim w głębokim ukłonie.
– Mów.
– Panie, przyniosłem ci koc.
– Koc? Po co mi koc?
– Jest zimno, panie.
Książę przekrzywił głowę. O czym ten człowiek mówił? Zimno? Wcale nie było zimno. Rozejrzał się dookoła i omal nie zaklął. Większość drzew nie tylko zgubiła liście, ale i pokryła się szronem. Kwiaty już dawno przekwitły. Jego altanka była jedynym zielonym punktem w całym ogrodzie dotkniętym zachłannym palcem zimy.
– Dziękuję – wyszeptał niepewnie, przyjmując od sługi gruby wełniany koc.
– Może przyniosę jeszcze grzane wino?
– Tak, będę bardzo wdzięczny.
Mężczyzna uśmiechnął się do niego szeroko i z wyraźną ulgą, zupełnie jakby dbanie o samopoczucie młodego księcia było jedynym celem jego życia. Dygnął i uciekł, by spełnić polecenie.
Co się właściwie stało? Dlaczego nie zauważył, że wraz odejściem Diany nadeszła zima? I dlaczego jego altanka wciąż kwitła? Ostrożnie dotknął zielonych liści. Dopiero teraz uświadomił sobie, że były ciepłe. Z kocem narzuconym na ramiona zaczął okrążać wielką drewnianą klatkę. Nic z tego nie rozumiał. Czyżby...?
Przecież jego matka była wiedźmą. Czy to możliwe, że odziedziczył część jej zdolności? I czy ona coś podejrzewała? Musiał przekonać się o tym jak najszybciej.
W drodze powrotnej natknął się na sługę niosącego mu kufel grzanego wina. Z udawaną wdzięcznością odebrał naczynie. Nie, żeby nie doceniał gestu, ale po prostu naprawdę nie było mu zimno. Ostrożnie pociągnął łyk trunku o głębokim korzennym smaku i doszedł do wniosku, że może mimo wszystko odrobina alkoholu dobrze mu zrobi, skoro miał spotkać się z matką. Tak rozpaczliwie jej unikał, tylko po to, by teraz wrócić do niej z podkulonym ogonem i prosić o radę. Czy mógł upaść jeszcze niżej?
Mijani służący i strażnicy kłaniali mu się nisko. Przed śmiercią Diany ledwie go dostrzegali. W najlepszym wypadku pytali, czy nie potrzebuje pomocy, czy się nie zgubił, czy nie odprowadzić go do matki. Teraz nie tylko pokornieli w jego obecności, ale i wychodzili z inicjatywą, aby niczego mu nie brakowało.
W jednej chwili z bękarta zmienił się w następcę tronu.
Najwyraźniej wino już zaczęło na niego działać, bo z trudem powstrzymał się przed parsknięciem śmiechem. Wcale tego nie chciał. Nie chciał ani władzy, ani bogactwa, ani nawet Zimogrodu. Chciał, żeby Diana do niego wróciła. W spojrzeniach poddanych widział dokładnie to samo pragnienie. Czy mógł zrobić cokolwiek, by im ulżyć? Zapewne pomogłoby, gdyby w końcu zaczął zachowywać się jak na dziedzica przystało. Niestety, tego jednego nie potrafił uczynić.
Nikogo nie musiał pytać, gdzie znaleźć matkę. Im dłużej o niej myślał, tym mniej miał wątpliwości co do miejsca jej pobytu. Minął wejście do jej prywatnej wieży, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem. Pewnym krokiem ruszył do przestronnej bawialni, w której podobno niegdyś matka Diany przędła tkaniny delikatne jak pajęczyna i wielobarwne jak ukwiecona łąka.
Teraz siedziała tam Arien i, nucąc pod nosem, zszywała kawałki grubej czarnej skóry. Jej twarz zastygła w wyrazie głębokiego skupienia, a drobne złote dłonie lekko drżały.
Przez chwilę zastanawiał się, jak powinien ją zapytać... i właściwie o co. Słowa nie chciały ułożyć się w sensowną wypowiedź, a wątpliwości wciąż narastały. Dlaczego nie potrafił zbliżyć się do matki choćby o krok? Przygryzł dolną wargę i mimowolnie skupił się na jej dziwnej robótce. Coś mu to przypominało, ale nie potrafił do końca stwierdzić, co takiego.
– ...czasem smukła niczym łania,
czasem delikatna jak stokrotka.
A choć tak bardzo jesteś słodka,
nikt nie przerwie twego konania – nuciła Arien, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że jej syn stał tuż obok.
Jasper odruchowo cofnął się odrobinę, a potem jeszcze trochę, aż w końcu zaczął biec czym prędzej do swych komnat. O kim śpiewała? Komu życzyła śmierci? Kto był smukły, delikatny i słodki...?
Kogo nienawidziła aż tak bardzo, że jej żądza mordu wisiała w powietrzu i niemal dusiła Jaspera, choć przecież uciekł tak daleko?
Ledwie zamknęły się za nim drzwi jego sypialni, upadł na kolana i zaczął szlochać. Nie miał pojęcia, co wywołało te łzy i dlaczego tak bardzo się bał, ale nie miał wątpliwości, że chodziło o pieśń jego matki i o ten dziwny czarny materiał. Zamknął oczy i zawył z frustracji.
– Co robić, Diano, co robić? – zapytał zdławionym szeptem, dusząc w zarodku rozpaczliwą myśl, że jakimś cudem, wbrew temu, co powiedział Gared, jego siostra jednak żyła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top