Rozdział 4

– Porozmawiałeś z Jayem?

Mistrz ziemi pokręcił tylko głową, wyraźnie zirytowany.

– Co z nim się dzieje...? – burknął Kai pod nosem. 

– Kto wie. Ostatni raz z nim rozmawiałem... jakoś rok temu? – powiedział Cole, opierając się o oparcie barowej kanapy z założonymi ramionami. – O ile nie więcej.

– Że co? Naprawdę z nikim nie rozmawiał już rok? Nawet z Nyą? 

– Musiałbyś zapytać jej. Ja nic nie wiem. Wszyscy są jacyś, cholera, zamknięci w sobie. Mam powoli tego dość. Zane pracuje, Lloyd i Nya są we własnych bańkach, Sensei trenuje młodych ninja, ty gdzieś sobie odpłynąłeś, a Jay przepadł. Całe szczęście, że mam Avę, bo bym oszalał. 

– To musisz się cieszyć, że wróciłem. – Kai uśmiechnął się zawadiacko. 

Cole odwrócił wzrok, krzywiąc się.

– Jeszcze czego. Tylko przywiozłeś ze sobą problemy. Co nie, Skylar?

Skylar wybudziła się z zamyślenia i spojrzała na mężczyznę. Od piętnastu minut ściskała szklankę z whisky. 

– Co?

– Widzisz. Nie tylko Lloyd i Nya są w swoich bańkach. Wszystkich wprowadzasz w ten stan, Kai – rzekł mistrz ziemi.

– A co ja mam niby z tym wspólnego? – oburzył się czerwony ninja.

– Właśnie, że bardzo dużo. Kai, ty jesteś jak klej. Klej, który klei tę drużynę. Bez ciebie nie ma drużyny.

– To żeś powiedział. Ze mną też nie ma drużyny. Rozpadła się, gdy wciąż tu byłem.

– Ale przynajmniej wtedy wszyscy jeszcze ze sobą gadali. Jay świrował, ale odzywał się. A teraz...

– Nie zwalaj całej winy na mnie!

– Dość. 

To był głos Lloyda, który właśnie podszedł do stolika, przy którym toczyła się dyskusja.

– Mam dość tych kłótni – kontynuował zielony ninja. – Czy możemy porozmawiać jak cywilizowani ludzie? Proszę?

Wszyscy obecni przy stoliku zamilkli. Lloyd usiadł obok Cole'a. Miejsce obok Kaia już było zajęte przez Skylar.

Czerwony ninja odchrząknął.

– Cóż... Nya nie zgodziła się przyjść, Sensei jest zajęty z dzieciakami, a Zane z pracą. Ronin też jest zajęty, ale już zgodził mi się coś załatwić. O czym zaraz powiem. A Jay... wszyscy wiemy jak jest z Jayem. Liczyłem na większe grono, ale... nieważne. Jest jak jest.

– To mnie wpędza w cholerną depresję. Że nie możemy się już nawet spotkać jak drużyna – wtrącił Cole.

– Dobra, skończ już z tymi sentymentalizmami. Przejdźmy do rzeczy. – Mistrz ognia zerknął na Lloyda. – Opowiem wam, jak to było. 

To był ciepły, czerwcowy dzień...

– Konkrety, proszę – przerwał czarny ninja.

– Nie przerywaj – syknął Kai.

To był ciepły, czerwcowy dzień. Jakoś półtora roku temu. Spotkałem wtedy Jaya. Tak, wszystko zaczyna się od niego. Jak zwykle. Już i tak miałem z nim napięte stosunki przez to, jak potraktował Nyę. Ale wtedy czymś mnie zdenerwował, nie pamiętam czym. Chciałem się go pozbyć, ale... Nigdy wam nie mówiłem, bo to było dziwne. Pamiętacie ten zwój, który wszystko zaczął? Nie znalazłem go przypadkowo. Jay mi go dał. Przyszedł popsuć mi nastrój, dał mi zwój i sobie poszedł. Typowy Jay. Nie mam pojęcia skąd go wziął ani czemu postanowił się ze mną podzielić moją przepowiednią. 

– Twoją przepowiednią? – zadrwił Cole.

– Mówię ci, daj mi dojść do sedna.

– Czemu Jay miałby ci dać ten zwój? – zastanawiał się na głos zielony ninja.

– Potem o tym pomyślimy. Najpierw dokończę historię.

W ten sposób poznałem przepowiednię: ,,Ten, który nosi w sercu żar, winien stopić lód w sercach tych, którzy zalęgli się tam, gdzie nikt jeszcze stopy nie postawił; na krawędzi świata nikomu innemu niedostępnej, gdzie statki kończyły swój żywot". Z pomocą Senseia dowiedziałem się, o co może chodzić. I wtedy zaczęły się te trzęsienia ziemi na Antarktydzie... Ziemia się rozstąpiła i wchłonęła wieloryby. Wiedziałem, że nie mam dużo czasu; że przepowiednia się zaczęła i że muszę tam być. Błagałem prezydenta na kolanach, żeby mi pomógł. Żeby dał mi statek i załogę, która mnie tam doprowadzi. Udało się i wkrótce wyruszyłem. 

Wszyscy obecni nadstawili uszu. Teraz zaczęła się część, której byli najbardziej ciekawi.

Podróż niezwykle mi się dłużyła, a im bliżej celu byliśmy, tym zimnej się robiło. Jadaliśmy suche krakersy i generalnie jedzenie było do bani, ale w końcu moje ciało się do tego przyzwyczaiło. Na szczęście nikt nie ucierpiał szkorbutem ani innymi chorobami. W końcu zaczęliśmy widzieć kry lodowe, po około trzech miesiącach podróży. Tutaj zaczęły się schody... W dużym skrócie, nasz statek ugrzązł pomiędzy krami lodowymi. Walczyliśmy dniami, aby go wydostać... na nic. Statek zatonął. Zdecydowałem się wezwać pomoc, aby wzięli moją załogę. Dalej już chciałem iść sam. Pomoc przybyła po dwóch tygodniach, z punktu najbliższego Antarktydzie. Pożegnałem się i ruszyłem dalej sam, jedynie z pobieżnymi wskazówkami nawigatora.

– Skoro podróż trwała trzy miesiące, to całą resztę spędziłeś sam, wędrując przez Antarktydę...? – zapytał Cole.

– No, mniej więcej...

Oszczędzę wam szczegółów mojej cierpiętniczej wędrówki. Miałem to szczęście, że mogłem się ogrzać kiedy chciałem, dzięki mocy ognia. A mimo to, było mi cholernie zimno i nie uchroniło mnie to przed odmrożeniami. Doskwierała mi też samotność... cóż, przynajmniej do pewnego momentu. Potem, tak się wydarzyło, że spostrzegłem coś ciekawego. Osada. Kilka prowizorycznych domków, niektóre po prostu igloo, inne zrobione z łódek i innych materiałów. Nie miałem pojęcia, czy się zbliżać; bałem się spotkać nieprzyjaciela, ale wizja napotkania kupki szkieletów po osadnikach też nie była optymistyczna. Nie miałem jednak wyjścia, nie zapomniałem, po co w ogóle się tu udałem - przecież ta osada mogła odpowiedzieć na wiele pytań. Niestety, to, co spotkałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania... Spod lodu wydostał się ogromny lodowy potwór. Miał może cztery metry wysokości i był napakowany. Wyraźnie chciał się bić, a ja walki nigdy nie odmawiam. Zdołałem go pokonać, jego lodowe ciało stopiło się pod wpływem moich ognistych ataków. To, co z niego zostało, przeraziło mnie... Wyglądało dokładnie jak ludzki szkielet. Natychmiastowo zadałem sobie pytanie - czy ten potwór, którego właśnie zabiłem, był kiedyś człowiekiem? Jeśli tak... co sprawiło, że stał się taki? Wiedziałem jednak, że nie mam czasu na lament. W końcu mogło być ich więcej. Wziąłem się zatem do przeszukania obozu. Niestety, nie znalazłem nic poza śmieciami. Ktokolwiek tam był, zabrał ze sobą wszystkie niezbędne rzeczy i uciekł, możliwe, że przed tym potworem. Nie znalazłem też żadnych wskazówek odnośnie tego, w którą stronę ci uciekinierzy się udali. Byłem zmuszony iść według własnego instynktu. Spotkałem kolejne ślady obozu kilka dni później. Nie miałem wątpliwości, że muszę się tam udać - może tym razem zdążyłem przed ich ponowną ucieczką. Tak się stało. Spotkałem ludzi z krwi i kości. Dwie kobiety i trzech mężczyzn w towarzystwie psów zaprzęgowych. Nie zdążyłem im się przyjrzeć, bowiem natychmiast wyciągnęli na mnie noże. Wyraźnie byli w to wszystko zamieszani, więc desperacko chciałem wydobyć z nich informacje... Podjąłem walkę, byli jednak wyszkoleni. Z trudem ich obezwładniłem. Nawet dla takiego ninja jak ja obezwładnienie pięciu zdolnych wojowników sprawia problemy. Byli jednak bardzo lojalni, dla kogokolwiek pracują... Nie wydusiłem z nich ani słowa, a zdecydowanie nie miałem ochoty nikogo torturować. Zacząłem zatem przeszukiwać ich obóz. Nim cokolwiek znalazłem, zostałem uderzony w tył głowy. Któregoś z nich musiałem za słabo związać... Cóż, byłem nieprzytomny. Przez długi czas. Obudziłem się już w łódce, ranny... Pamiętam tylko odór krwi. Musieli mnie zanieść do łódki, ale dlaczego? Dlaczego nie zostawili mnie tam, gdzie mnie pobili? Może byłem zbyt blisko odkrycia czegoś ważnego, więc musieli mnie zbić z tropu... Tak przynajmniej myślę. Bardzo długo dryfowałem na tej łodzi. Próbowałem coś wiosłować, ale na nic. W końcu opadłem z sił i pewnie wtedy znalazł mnie ten helikopter. 

Po chwili ciszy, w końcu odezwał się Lloyd:

– Jay i zwój, osadnicy na Antarktydzie, lodowy potwór... Jak to się wszystko łączy? 

Kai tylko wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Nie wiem, cholera. To wszystko, o czym myślałem, a jednak... nie mogę dojść do żadnego wniosku.

– Zdecydowanie musimy znaleźć Jaya. To musi być klucz do rozwiązania tej zagadki – zarządził zielony ninja. 

– Ta... powodzenia. Nie ma szans. Szukałem go wszędzie. Wyparował – burknął Cole z założonymi ramionami. 

– Musimy go zatem ogłosić jako zaginionego – rzekł Lloyd. – Wtedy wszyscy go będą szukać. I ktoś w końcu go znajdzie.

– W każdym razie, ja muszę tam wracać – ponownie zwrócił na siebie uwagę Kai. – Muszę znaleźć to, cokolwiek ukrywali ci ludzie...

– Potrzebujesz pomocy. – Zielony ninja spojrzał na mistrza ognia z troską.

Już Kai miał coś odburknąć, gdy wtrąciła się Skylar:

– Weź chociaż mnie. Ja też przecież mogę mieć moc ognia. Mogę mieć taką moc, jakiej tylko będziesz potrzebował... Ale sam nie dasz rady, co wyraźnie pokazała pierwsza misja. Musisz kogoś wybrać. 

Kai nachmurzył się, wyraźnie zdołowany. Pozostali obecni wpatrywali się w niego z determinacją. W końcu czerwony ninja westchnął i rzekł:

– Dobrze, Skylar... Mogę cię wziąć, pod warunkiem, że nie będziesz się narażać. O, właśnie, miałem powiedzieć. Ronin załatwił mi łódkę, więc już nie muszę się płaszczyć przed prezydentem. Mogę wyruszać kiedy zechcę. 

– Weź chociaż zostań jeszcze tydzień, żeby nabrać sił. Wyglądasz, jakby cię przejechali traktorem, a potem jeszcze walcem – powiedział Cole.

– Wyruszamy za pięć dni – odrzekł Kai głosem nieznoszącym sprzeciwu. 

Słowo się rzekło. Kai i Skylar poczęli przygotowania do wyprawy, a Lloyd i Cole poszukiwania Jaya - bezowocne. 









Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top