Stanisław


Niektóre historie są zbyt ważne, zbyt poruszające, by je zignorować. Są jak płomień rozświetlający mrok, który kusi swym ciepłem, ale jednak potrafi sparzyć.

Sparzyłeś się, Stasiu, w najgorszy z możliwych sposobów.

Byłeś trzecim dzieckiem w swojej rodzinie. Tym upragnionym chłopcem. Twoje niemowlęce ubranka były niebieskie, planowano zainteresować cię każdym możliwym sportem i wróżono, że zostaniesz mechanikiem, chociaż nie potrafiłeś nawet powiedzieć jednego słowa.

Im starszy byłeś, tym bardziej mijałeś się z oczekiwaniami ojca. Lubiłeś bawić się lalkami z siostrami, wspinać się na drzewa, a także pomagać mamie w kuchni. Rozpieszczała cię łakociami, a ty jedząc je ze smakiem, czułeś, że tak wygląda matczyna miłość.

Spośród grona rówieśników zawsze wyróżniała cię bujna wyobraźnia i niespotykana wrażliwość. W przedszkolu płakałeś częściej niż niektóre dziewczynki, a koledzy nazywali cię ciamajdą i mazgajem, nie zdając sobie sprawy z tego, że czasami czułeś po prostu zbyt wiele. W chwilach słabości wspominałeś letni dzień, w którym z mamą odwiedziliście zoo. Kupiła ci wtedy dużego balonika, który miał imitować jaskółkę. Lubiłeś dostawać prezenty jak każde dziecko, ale ta jaskółka była czymś wyjątkowym. Miała ona stać się twoim symbolem. Po powrocie do domu wyszedłeś z tym idealnym balonikiem przed blok, trzymając kurczowo wstążkę.

Co tobą kierowało w momencie, gdy wypuściłeś ją z dłoni, pozwalając twojej jaskółce uciec?

Wtedy jeszcze nie potrafiłeś na to pytanie odpowiedzieć. Kiedy jednak następnego dnia znowu wylądowałeś w przedszkolu i znowu nikt nie chciał się z tobą bawić, rozpłakałeś się, czując się po prostu źle. Nie potrafiłeś sprecyzować tego uczucia w klatce piersiowej, które cię nękało. Na pytanie przedszkolanki odpowiedziałeś, że poprzedniego dnia miałeś wizytę u dentysty i zwyczajnie bolał cię ząb.

Próbowałeś być dzielny zgodnie z radą taty, ale słuchanie go nigdy ci nie wychodziło.

Widzisz, Stasiu, podobno imiona mają wielką moc. Wierzyłeś w to. Twoje oznaczało, że miałeś zostać sławą swojego rodu. Nazywali cię łatwowiernym, gdy przeglądałeś senniki, kupowałeś karty do tarota i poszedłeś do wróżki. Ja widziałam w tobie wierzącego. Ufałeś Bogu, wierząc, że dobrych ludzi nie spotyka krzywda, że sprawiedliwość zawsze zwycięża i opłaca się bycie szczerym, bycie sobą. Wierzyłeś w ludzi nawet wtedy, gdy ci z ciebie zrezygnowali.

Z czasem jednak coraz boleśniej odczuwałeś to, że odstawałeś od reszty. Męczyły cię fałszywe uśmiechy, męczyła cię ta gra na deskach teatru, jakim było twoje życie. Zastanawiałeś się, czy ktokolwiek polubi cię za to, jakim byłeś, a nie jakiego udawałeś. Kto mógł jednak polubić mazgaja, ciamajdę, wieczną porażkę, rozczarowanie na każdym kroku? Nie byłeś przystojny według przyjętych kanonów piękna. Dziewczyny nie rzucały się do twoich stóp, a kontakt z siostrami znacznie osłabł, odkąd wyszły za mąż i założyły swoje rodziny.

Teraz widywałeś się z nimi na święta w atmosferze rozmów o Bogu, zbawieniu, myciu okien i sałatki jarzynowej, dla której próbowałeś znieść całą ułudę.

Twoje zbawienie spotkało cię w drugiej klasie technikum mechanicznego i miało na imię Daniel. Przepisał się z liceum, stwierdzając, że "nie było ono dla niego". Ty, Stasiu, natomiast wierzyłeś w przeznaczenie i w niego. Zaprzyjaźniliście się.

Daniel chodził na imprezy, miał znajomych spoza szkoły, którzy ciepło cię przyjęli i coś takiego w sobie, że nie potrafiłeś oderwać od niego oczu. On, w tym bezlitosnym świecie zabijania własnej wrażliwości, był sobą. Gdy w telewizji mówili o jakimś porwaniu albo gwałcie, przejmował się tym, chociaż nie znał ofiar. Po raz pierwszy spotkałeś kogoś, kto czuł równie wiele. Razem dawaliście bezdomnym na chleb, choć ci zapewne pieniądze te wydawali na coś innego. Razem chodziliście po mieście bez celu. Myślałeś, że w dwójkę możecie wszystko.

Kiedy się w nim zakochałeś, Stasiu? Czy to nastąpiło wtedy, gdy oglądaliście razem Grę o tron? A może gdy spacerowaliście nad Wisłą, wierząc, że świat nie jest taki zły? Albo gdy cię pocałował, a ty nie potrafiłeś wydobyć z siebie słowa?

– Więc ty nie...? – Daniel wpatrywał się w ciebie z przerażeniem, którego nie potrafiłeś zignorować. – Przepraszam! Myślałem, że... Byłem pewien...

Było w tym coś kojącego, Stasiu. W zarumienionym Danielu, który chciał, żebyś zrozumiał. Patrzył na ciebie w przerażeniu i uświadomiłeś sobie, że to co czułeś nie było lękiem, a dziwnym uciskiem. Jakby twoje serce nagle nie mieściło się w klatce piersiowej, chociaż tylko na niego patrzyłeś. Z nim czułeś się sobą i miałeś wrażenie, że cię znał, i akceptował, i kochał, i lubił, i denerwował, i... i nim się zorientowałeś były tylko twoje ręce w jego włosach, jego usta na twoich i walący puls.

Jutra mogło nie być, o ile Daniel miał cię tak całować dnia dzisiejszego.

Ten moment nigdy nie powinien mieć miejsca. Zdawałeś sobie z tego sprawę. To było wbrew wszystkiemu, w co wierzyłeś. Mężczyzna powinien być z kobietą. Mężczyzna... nie mógł czuć tego, co ty z powodu osoby o tej samej płci. Rozsądek wydawałeś się jednak zostawić poza swoim pokojem. Liczyliście się tylko wy i ta chwila, bo wiedziałeś, że gdy przyjdzie pora na spokój, na opadnięcie emocji, na oderwanie się od siebie, nie będziesz mógł spojrzeć mu w oczy.

To było takie złe, ale smakowało tak dobrze i chciałeś więcej. Potrzebowałeś więcej, więc i na więcej sobie pozwalałeś. Rozpadałeś się, gdy wpatrywał się w ciebie z uśmiechem. Pomyślałeś coś okropnego. Coś, co nigdy nie powinno przyjść ci na myśl, ale nie czułeś się na tyle silny by wyrzucić to ze swojej głowy, bo nie chciałeś wierzyć w Boga, który uznawał to za złe i dlatego odsunąłeś się od niego zawstydzony własną słabością.

– Przepraszam. – Zakryłeś dłońmi swoje oczy. – Przepraszam, nie wiem, co mnie napadło.

Daniel zaśmiał się, a ten dźwięk sprawił, że nabrałeś ochoty na więcej.

– Ja wiem – odpowiedział spokojnie z rozbrajającym uśmiechem. – Nie masz się czego bać. Nikomu o tym nie powiem... pod jednym warunkiem.

– Jakim?

Bałeś się odpowiedzi. Bałeś się jego żądań, bo mogły złamać twoje serce, ale kiedy podszedł bliżej i nachylił się, czułeś spokój, którego nie potrafiłeś wytłumaczyć. Nie wierzyłeś w to, że mógłby cię skrzywdzić. Każdy poza Danielem.

– Obiecasz mi powtórkę.

Podejrzewałeś, że i bez tej obietnicy miałaby ona miejsce.

Miesiące mijały wam na sekretnych sesjach obściskiwania się po kątach. Rodzina Daniela zdawała sobie z tego sprawę. On swoje ujawnienie miał za sobą i nie wydawało się to wpłynąć na jego stosunki z rodzicami. Akceptowali go i nawet uśmiechali się na wasz widok. Chyba każdy w ich domu zdawał sobie sprawę z tego, co robiliście za zamkniętymi drzwiami.

Miesiące mijały, a ty nauczyłeś, że nieważna była orientacja. Miłość pomiędzy chłopakiem a chłopakiem wciąż była miłością. Nauczyłeś się śmiać z samego siebie i odczuwać to wszystko, czego się lękałeś. Nie uważałeś już, że czułeś za wiele. Chciałeś czuć jeszcze więcej, bo świat chociaż okrutny pozostawał piękny. Chciałeś widzieć go we wszystkich barwach, chociaż to oznaczało, że Daniela możesz obserwować w szkole jedynie z boku. Usychałeś, widząc go tak daleko od siebie i zastanawiałeś się, jak wcześniej mogłeś to wytrzymywać. Wykradaliście chwile szczęścia, wiedząc, jak bywało ulotne i kruche.

W jakiś nieprawdopodobny sposób zdołał cię namówić do postawienia się ojcu, a przecież ten był dla ciebie autorytetem, pragnąłeś uznania z jego strony, chociaż odbierało ci ono cząstkę beztroskości i wrażliwości.

– Nie możesz być całe życie słaby – mawiał moralizatorskim tonem. – Myślisz, że przez całe życie przy tobie będziemy? Nikt nie utrzyma takiego niewdzięcznego tyłka, więc musisz walczyć o swoje, synu.

W takich momentach powtarzałeś sobie, że słowa nie mogły ciąć twojej skóry. Że nie raniły. W takich momentach powtarzałeś sobie, że musisz być silny, bo akceptacja nie jest czymś, co przychodzi łatwo. W takich momentach miałeś ochotę krzyczeć i krzyczeć, i krzyczeć, sprawiając, że cały świat pogrążyłby się w ciszy, że cały świat by zrozumiał, że nauczyłby się, czym jest miłość tak, jak zrobiłeś to ty.

Być może właśnie dlatego w końcu nie wytrzymałeś.

– Jestem gejem – powiedziałeś przy którymś obiedzie.

– Nie żartuj sobie – wtrąciła mama, używając tego swojego karcącego tonu.

– Nie żartuję, jestem gejem i mam chłopaka.

Niezręczna cisza trwała tyle co dwa mrugnięcia.

– Jesteś pedałem?! Mój syn?! – wykrzyknął ojciec, podrywając się z miejsca. – Próbujesz zwrócić na siebie uwagę, co? Myślisz, że dostaniesz wyższe kieszonkowe? Nie ma mowy, Stasiek, przestań pieprzyć głupoty!

– Jestem gejem!

– I co, w dupę też bierzesz?

Słowa nie mogą ranić. Tak sobie powtarzałeś, kiedy następnego dnia twój ojciec zaciągnął cię na rozmowę z dyrektorem i zażądał odseparowania od Daniela.

Słowa nie mogą ranić, ale pięści jak najbardziej. Doświadczyłeś tego boleśnie ze strony ojca, ze strony kolegów z klasy i kolegów ich kolegów. Spojrzenia również nie mogły ranić, ale widząc Daniela, który też obrywał i winił za to ciebie, sprawiało, że zapominałeś, czym było szczęście.

Znowu zostałeś sam, gdy zmienił szkołę i wyprowadził się z miasta, uciekając przed dyskryminacją. Wtedy dowiedziałeś się, że z liceum odszedł, ponieważ podobna sytuacja miała już miejsce.

Teraz nie byłeś mazgajem. Teraz byłeś pedałem, lachociągiem, frajerem i milionem innych określeń, które sprawiały, że zapominałeś znaczenia słowa akceptacja. Akceptacja i tolerancja nie istniały. Stały się dla ciebie mitem, odkąd ksiądz na katechezie spoglądał na ciebie, jakby w przeciągu nocy wyrosły ci rogi albo przyłapano cię na porywaniu kota sąsiadów, żeby mieć ofiary na czarne msze.

Chciałeś uciec gdzieś daleko stąd, gdzie ktoś znowu nauczyłby cię jak kochać i być kochanym, że miłość jest piękna i zawsze wygrywa, że dobrym ludziom nie dzieje się krzywda, że ty sam nie zrobiłeś nic złego, że nie jesteś grzechem, wiecznym rozczarowaniem, chodzącą porażką, że każdy jest inny, że warto ufać ludziom, że przebaczenie istnieje... I być może ktoś taki by się znalazł. Ktoś wziąłby twoje serce i swoją dobrocią zrekompensował ci wyrządzone szkody. Ktoś śmiałby się z twoich słabych żartów, chodził z tobą na spacery za rękę, planował podróże, całował do utraty tchu i kochał cię, jakby jutra miało nie być, jakbyście na świecie byli tylko wy.

Byłeś jednak złamany i sam w świecie, w którym dobro przeplatało się ze złem, a ludzie nosili maski i nie miałeś siły ich zrywać. Właśnie dlatego na swoje osiemnaste urodziny wybrałeś się pod monopolowy, gdzie wręczyłeś lokalnemu bezdomnemu dwadzieścia złotych za fatygę i poprosiłeś o pół litra czystej.

Gdy już się upiłeś i zacząłeś wymiotować, czułeś się gotowy. Szedłeś ścieżką rowerową, która znajdowała się na moście nad Wisłą, wiedząc, że to prawdopodobnie ostatni raz oglądasz zachód Słońca i skoczyłeś otumaniony. Tak po prostu. Z nikim się nie pożegnałeś, nikomu nie wytłumaczyłeś, nikogo nie przeprosiłeś i nie błagałeś o przebaczenie.

Miałeś pięć sekund i w przeciągu tej chwili nie myślałeś o swoich rodzicach, o poczuciu winy, z którym będą się borykać. Myślałeś o tym baloniku w kształcie jaskółki. O tym momencie, w którym puściłeś wstążkę i obserwowałeś jak wzbijał się w górę, coraz wyżej i wyżej, aż straciłeś go z oczu, bo łzy zamazywały ci widok. Płakałeś, bo straciłeś zabawkę i czułeś pustkę. Płakałeś, bo zastanawiałeś się, czym jest wolność i czy w ogóle ona istnieje.

Uderzyłeś w zimną taflę wody, nie podejmując walki. Poddałeś się. Byłeś przegranym przez całe życie, więc wreszcie mogłeś zasłużyć na to miano. Woda wdarła ci się do gardła i krztusiłeś się, i traciłeś dech, i przez chwilę cierpiałeś, a później była pustka i... wszystko odeszło. To ja powitałam cię na brzegu, uświadamiając ci, że wolność istniała, ale niektórzy mogli doświadczyć jej jedynie w taki sposób. Jedynie przeze mnie, przez swoją śmierć i była to najpiękniejsza z możliwych wolności, bo wolność nie do odebrania, wolność ostateczna.

– Już dobrze. Już nikt cię nie skrzywdzi.

Zaśmiałeś się, a łzy spływały po twoich policzkach. Nie chciałeś w to wierzyć, bo krzywdzono cię już tyle razy, że smak utraconej nadziei znałeś aż nazbyt dobrze. W moich objęciach byłeś jednak kimś więcej niż Stasiem. Byłeś osobą bez maski, pozorów i udawania. Byłeś prawdziwy, kruchy i ulotny jak ten balonik imitujący jaskółkę na wietrze.

Obietnica została dotrzymana. Już nikt cię nie skrzywdził. Nie wiedziałeś, że po śmierci twoja tablica na facebooku została zamieniona w kolejne pole bitwy, w której ludzie po raz kolejny by cię zawiedli. Nie widzieli w tym swojej winy i pozostałeś w ich oczach tylko „pedziem", który ostatecznie sprawił, że „na świecie było o jednego śmiecia mniej".

Nie wiedziałeś, że w momencie spotkania ze mną nie pamiętali twojego imienia, odebranego życia, zrujnowanej młodości. Ja pamiętałam. Pamiętałam twoje łzy i ból, więc przypomniałam im wszystko. Każde słowo, każde plugawe określenie, każde uderzenie, każde spojrzenie, każdy chichot, każdą wiadomość, sprawiając, że zrozumieli twoje cierpienie i zmienili je na swoje własne, dźwigając krzyż, który sami sobie zbudowali.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top