Konstancja

Ze względu na kontrowersyjne treści zalecam czytanie użytkownikom powyżej szesnatego roku życia.

***

Urodziłaś się w dziesiątą rocznicę upadku Muru Berlińskiego, Konstancjo. Przyszłaś na świat z wrzaskiem, pragnąc wrócić do matczynego łona. Tam ci było ciepło i bezpiecznie. Tam, z dala od społeczeństwa, od krzyków, od niego, rozwijałaś się spokojnie przez osiem miesięcy. Byłaś wcześniakiem, ale twoje słabe serce walczyło.

Ty zawsze walczyłaś, Konstancjo.

Mama cię kochała. Codziennie stała za szybą, która oddzielała ją razem z innymi kobietami od noworodków w inkubatorach. Czekała na pozwolenie. Czekała, aż ta mała istotka, maleńka Konstancja, trafi w jej ramiona. I wygrała tę bitwę. Płakała, gdy trzymała cię po raz pierwszy. Byłaś jej oczkiem w głowie.

Tatuś również nie mógł się doczekać jego księżniczki. Urządził ci ten śliczny różowy pokój. Poprosił nawet kolegę z pracy, by ten go zastąpił, gdy miałaś wyjść z mamą ze szpitala. Och, Konstancjo, gdybyś tylko wiedziała, co czuł. Gdybyś mogła zobaczyć tę radość na jego twarzy, gdy leżałaś w swoim łóżeczku i machałaś drobniutkimi rączkami. Gdybyś tylko mogła to wtedy zrozumieć... Gdybyś mogła mu wybaczyć...

Byłaś niewinnym dzieckiem. Byłaś szczęśliwym dzieckiem, które było rozpieszczane przez ciotki, wujków, dziadków i babcie. Byłaś córeczką tatusia. Jego słoneczkiem. Kupował ci najróżniejsze zabawki, spędzał z tobą każdą sekundę swojego wolnego czasu. Twoja mama wpatrywała się w was z uśmiechem na twarzy i łzami wzruszenia. Pozwalał jej odespać zarwane noce, wyręczał z obowiązków domowych, usiłował nawet nauczyć się gotować...

Byłaś rozkosznym dzieckiem. Uroczym dzieckiem. Pogodnym dzieckiem. Niewinnym dzieckiem.

Twoje gaworzenie nie irytowało rodziców. Słuchali cię, jakby to była prawda objawiona. Jakbyś wręczała im nowy dekalog, chociaż w rzeczywistości jedynie rzucałaś plastikowymi klockami. Zaczęłaś chodzić, gdy miałaś dziewięć miesięcy. Oczywiście już wcześniej rozpoczęłaś próby chodu, ale oto po raz pierwszy potuptałaś po domu w różowych bucikach i sukieneczce w tym samym kolorze. Chwilę później spektakularnie upadłaś na cztery litery i zaśmiałaś się z tego.

Och, Konstancjo. Byłaś tylko dzieckiem, kiedy przyszedł do ciebie po raz pierwszy w nocy. Mamusia miała dyżur w szpitalu, na który musiała się zgodzić, odkąd tatuś stracił pracę na budowie. Nie mogła zostać zwolniona, a już wtedy jej pensja pielęgniarki przestawała wam wystarczać.

Miałaś pięć lat, Konstancjo, gdy tatuś po raz przyszedł do ciebie w nocy i wyrwał ze snu. Stał tylko nad twoim łóżkiem, bełkocząc coś pod nosem. Czułaś od niego dziwny zapach, od którego chciało ci się wymiotować. Nie powiedziałaś nic, gdy położył się obok ciebie. Przecież za chwilę miał sobie iść. Przecież to twój tatuś. Za chwilę miał cmoknąć cię w czoło na dobranoc. Za chwilę miał pożegnać się ze swoją księżniczką i wrócić do siebie.

Nie zrobił tego. Został w twoim łóżku w tę noc i kolejną, i następną po tamtej... W twoim pokoju było cicho. Słyszałaś jego oddech. Słyszałaś swój oddech. Słyszałaś jego sapanie, gdy po raz pierwszy przesunął dłonią po twojej nodze.

Tatuś nie zatrzymał się na nodze. Tatuś przesunął ręką wyżej i wyżej, a spodnie od piżamki zniknęły. Tak jak i twoje dziecinne majteczki.

– Tatusiu, co robisz? – spytałaś drżącym głosem. – Gdzie jest mama?

Och, Konstancjo. Mamusi nie było i oboje o tym wiedzieliście. Miała wrócić dopiero nad ranem, wyjąć pustą butelkę po piwie z rąk śpiącego męża, odwieźć cię do babci i iść spać.

– Tatusiu – powtórzyłaś niepewnie, nie wiedząc, co zrobić.

Tatuś uśmiechnął się do ciebie, naciągając twoje spodenki i przytulił cię do siebie. Wtuliłaś się ufnie w jego pierś i poczułaś, jak składa pocałunek na twoich ciemnych włosach.

Trwało to tygodniami. Tatuś pomagał nalewać ci wody do wanny, robił pianę, pomagał się myć, masował twoje plecy. Tatuś przestał pić piwo. Wolał kupić ci lalki, którymi się bawiłaś. Każda lalka oznaczała wizytę w nocy. Każda lalka patrzyła na ciebie swoimi pustymi oczami, a ty chciałaś widzieć w nich współczucie.

Czułaś, że to twoja wina. Czułaś się zła. Czułaś się smutna. Czułaś się... brudna. Byleby wyrwać się z tego domu, z tego pokoju, z tego świata.

Byłaś tylko dzieckiem. Córeczką tatusia.

– Konstancjo – mówił z żalem w głosie – Chcesz, żeby tatuś nie był zadowolony? Chcesz, żeby tatuś powiedział mamusi, jaka byłaś niegrzeczna? Przecież wiesz, że cię wtedy znienawidzi.

I wiedziałaś, że miał rację. Nie mogłaś rozczarować mamusi. Mamusia na to nie zasłużyła. Mamusia była dobra. Mamusia pachniała jak słońce. Mamusia opowiadała ci bajki, gdy była w domu i obecność mamusi oznaczała spokojną noc. Gdy wychodziła na nocny dyżur, przylegałaś do niej i nie chciałaś puścić. Prosiłaś, by poczekała jeszcze chwilę. By opowiedziała jeszcze jedną historię.

Ale ona zawsze wychodziła, a wy zawsze zostawaliście sami.

Nie wiedziałaś, czemu tatuś łapał cię coraz mocniej za uda i chciał, żebyś wkładała mu rączkę do majtek. Nie podobało ci się, gdy szczypał cię po nogach, a jego oddech stawał się bardziej urywany.

Bałaś się. Bałaś się każdej nocy, Konstancjo.

Szybko znienawidziłaś przedszkole. Dzieci cię nie lubiły. Nigdy nie wyrywałaś się do odpowiedzi. Naśmiewały się z twoich krzywych zębów i znoszonych ubrań. Nie rozumieli, czemu niszczyłaś zabawki. Nie rozumieli, czemu w przeciwieństwie do nich nie chciałaś wracać do domu.

– Gdzie jest córeczka tatusia? – pytał, gdy wracałaś odprowadzana przez babcię. – Gdzie jest moja Konstancja?

Nienawidziłaś rysować. Nienawidziłaś kolorów. Nienawidziłaś różowego.

W podstawówce było jeszcze gorzej. Większa klasa, gorsze oceny. Ty byłaś gorsza. Gorsza od tych dziewczyn, które uśmiechały się i rozmawiały, i śmiały się, i nie łkały co noc w poduszkę... One wiedziały, czym jest szczęście. One nie były kłopotem, balastem. One nie były córeczkami tatusia.

Po raz pierwszy zrobił to, gdy miałaś dziesięć lat. Tego dnia pokłócił się z mamusią, bo znowu nie dostał pracy. Tym razem nie przestał na dotykaniu i szczypaniu. Miałaś na sobie różową piżamkę w misie. To była twoja ulubiona piżamka, ale tamtej nocy znienawidziłaś ją. Płakałaś.

– To boli – poskarżyłaś się, a on zatkał ci dłonią usta.

– Wiem, że ci się to podoba. Czuję to.

Płakałaś jeszcze długo po tym, jak zapiął swoje spodnie i wyszedł. Chciałaś go nienawidzić. Naprawdę chciałaś. Tylko to był twój tatuś. Ksiądz mówił, że rodziców trzeba szanować.

Kochałaś i nienawidziłaś tatusia, kiedy czułaś znajome szarpnięcia w nocy, które cię budziły.

Och, Konstancjo, jak ty chciałaś nic nie czuć. Chciałaś, żeby tatuś przestał istnieć, żeby ktoś go ukarał, żeby zniknął, żeby zapłacił. Ale to była twoja wina.

Była? Oczywiście. Tatuś powiedział, że to twoja wina. Tatuś powiedział, że nikt ci nie uwierzy.

Byłaś ciągle smutna. Nie wiedziałaś, co to znaczy bycie szczęśliwą. Ciebie otaczał jedynie smutek. Jedynie ból.

Znałaś ból i znałaś cierpienie. Nie miałaś koleżanek. Jedyną osobą, którą lubiłaś, była pani wychowawczyni. Czasami... czasami czułaś, że ona zrozumie. Że ona powie ci, że to nie twoja wina, że to tatuś jest zły.

Och, Konstancjo... Tak bardzo nie chciałaś stracić jedynej przyjaciółki, że milczałaś i pozwalałaś, by tatuś dalej przychodził w nocy. Moczyłaś się podczas snu. Mamę to niepokoiło. W końcu byłaś dużą dziewczynką. Mazałaś kredkami po ścianach, wyrzucałaś zabawki, tłukłaś zdjęcia... Nie potrafiła tego zrozumieć i wkrótce mamusia zaczęła zauważać, że byłaś niedobrym dzieckiem tak, jak mawiał tatuś. Ty po prostu nie mogłaś tego znieść. Nie potrafiłaś tego znieść.

– Mamusiu, czemu tatuś nie pracuje? – spytałaś pewnego dnia mamy, gdy odebrała cię z podstawówki. – Czemu nie śpi w nocy?

Mamusia wysłała cię do szkolnego psychologa, nie wierząc w ani jedno twoje słowo. Nie wierzyła, że przychodzi do ciebie w nocy. Myślała, że chcesz uciec od problemów z ocenami. Myślała, że w ten sposób chcesz zdobyć nową zabawkę, na którą nie było was stać.

Ile lat to trwało, Konstancjo? Ile lat byłaś męczennikiem swojego życia? Ile lat to bydle cię wykorzystywało? Ile lat go nienawidziłaś?

Zbyt wiele. Zbyt wiele, Konstancjo.

Dwudziesta piąta rocznica upadku Muru Berlińskiego. Twoje piętnaste urodziny. Noc. Mamusia w szpitalu. Ty i tatuś sami w domu. Powiedział, że ma dla ciebie niespodziankę. Powiedział, że ci się spodoba. Wiedziałaś, że kłamał. To nie mogło ci się spodobać, bo go nienawidziłaś. Chciałaś, żeby zniknął. Żeby umarł.

Czemu nie mógł umrzeć? Czemu nikt go nie zabił? Czemu nie potrącił go jakiś samochód? Czemu ty w ogóle żyłaś? Czemu musiałaś budzić się każdego dnia i przeżywać na nowo to samo piekło? Dzień po dniu, noc po nocy. Robiło ci się niedobrze zupełnie bez powodu. Czasami wymiotowałaś w łazience, byleby tylko pozbyć się tego uczucia. Byleby mdłości odeszły. Nigdy nie odchodziły. Tak jak tatuś.

W twoje piętnaste urodziny tatuś przesadził z alkoholem jak za dawnych dni. Zasnął na kanapie z rozsuniętym rozporkiem po wizycie w twoim pokoju. Niespodzianką okazała się bielizna.

Zrobiłaś coś złego. Znowu. Byłaś niegrzeczna. Znowu. Tatuś miał rację. To wszystko było twoją winą. Mamusia cię znienawidzi. Wszyscy cię znienawidzą. Byłaś balastem. Byłaś już bezużyteczna.

Byłaś... jedynie dzieckiem, Konstancjo. Samotnym. Niezwykle skrzywdzonym. Zranionym.

Na początku to była tylko myśl... Tylko pomysł... Wracał do ciebie od kilku miesięcy i wiedziałaś, że taka okazja mogła się nie powtórzyć. Tatuś mógł odejść. Mogłaś mu w tym pomóc i już nigdy przenigdy nie zrobiłby ci nic złego. Wzięłaś nóż, którym kilka godzin wcześniej mamusia kroiła tort. Był lekki. Trzymałaś go w dłoni, zaciskając pięść na rękojeści.

To było złe. Zabijanie było złe... Rodzice byli dobrzy. Rodzice nie powinni krzywdzić dzieci. Rodzice powinni je rozumieć. Tatuś nie był dobry. Mogłaś to zakończyć, Konstancjo. Mogłaś się od niego uwolnić.

Pierwsze uderzenie przypominało ci wbicie noża w poduszkę. Tatuś otworzył oczy, podrywając się do góry z przerażeniem w oczach. Płakałaś, trzęsłaś się, krzyczałaś i łkałaś. Szamotaliście się. Trwało to zaledwie kilka sekund, gdy poczułaś, jak nóż wbija ci się w brzuch. Trwało to zaledwie kilka sekund, kiedy tatuś panikował, przyciskając swoje dłonie. Próbował zatamować krwawienie, ale było za późno.

Byłaś wolna. Wreszcie byłaś wolna. Tym razem to ja stanęłam nad twoim ciałem, Konstancjo. To ja szeptałam do twojego ucha słowa pocieszenia, które koiły twoje serce. To ja przytuliłam cię, gdy otworzyłaś oczy wolna od bólu. To ja stałam obok ciebie, gdy wpatrywałaś się w swoje zwłoki. To ja patrzyłam, jak twoje ciemne włosy unoszą się w wodzie. To ja obserwowałam twój portret w bieli.

– Nie bój się, Konstancjo – szepnęłam, przytulając cię do siebie.

Nie czułaś już nic poza ulgą. To było dobre. To było bezpieczne.

– To była piękna śmierć.

Zostałyśmy tam we dwie jeszcze przez chwilkę. Nie czułaś żalu, kiedy tatuś łkał nad twoim nieruchomym ciałem. Nie czułaś niczego, gdy powiedział twojej mamie, że zwariowałaś i usiłowałaś go zabić. Żałość dopadła cię dopiero w chwili, gdy mamusia się rozpłakała i tuliła twoje zwłoki. Żałość dopadła cię, kiedy tatuś został uniewinniony. Żałość dopadła cię, gdy mamusia zachorowała.

O żałości nie mogłaś mówić, kiedy razem ze mną zawitałaś w jego mieszkaniu po raz pierwszy. Za dwa dni miał pojawić się komornik. Tatuś był bardzo pijany. Mamrotał pod nosem twoje imię. Kochał cię, Konstancjo. To muszę mu przyznać. Nie była jednak to zdrowa miłość. Nie była to miłość ojca do córki. Właśnie dlatego czekałaś. Czekałaś cierpliwie na dzień, w którym po niego pójdę. Gdy już nadszedł, tatuś był jednym z bezdomnych. Zamarzł pijany w zaspie, a ty, Konstancjo, nie wymierzyłaś mu kary. Odeszłaś na bok, nie chcąc go oglądać.

Karą zajęłam się ja, Konstancjo. Karą zawsze zajmuję się ja. ­­­

Chciałam coś napisać, bo czuję, że zwyczajnie powinnam to jakoś skomentować, ale nie potrafię.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top