Julia
Twoja mama była polonistką zakochaną w Szekspirze. Bez wzajemności oczywiście. Ty jednak swojego imienia nienawidziłaś, Julio. I nie, nie wiązało się to z licznymi docinkami na temat Romea, tudzież jego braku, w twoim życiu.
To imię było zwyczajnie, a ty chciałaś być traktowana jak dzieło sztuki. Chciałaś, by ludzie odwracali się za tobą na ulicy, by w autobusach ustępowali ci miejsca, by zdejmowali kapelusze z głów na twój widok. Chciałaś być fenomenem, mitem, nimfą.
Kiedy to się zaczęło? W podstawówce, kiedy w zachwyt wprawiała cię odciętą głową Meduzy, podczas czytania się mitów pod kołdrą? W gimnazjum, gdy udawałaś enigmatyczny uśmiech Mony Lisy, wierząc, że jesteś od niej lepsza?
Twoje rówieśniczki zachwycały się lalkami Barbie, gdy ty zachwycałaś się swoim odbiciem i miałaś ku temu powody. Nie byłaś skromna i wstydliwa, choć oczywiście dla pozorów potrafiłaś spuścić swoje duże oczy i udawać zakłopotaną, gdy znalazłaś się w centrum uwagi, choć w rzeczywistości żyłaś dla takich chwil. Życie było dla ciebie wielką sceną, na której przyszło ci grać. Z twojej historii natomiast wyszedł niezły dramat.
Zawsze chciałaś dobrze. Chciałaś być doceniana, piękna, niekoniecznie inteligentna. Nie musiałaś być bystra, wystarczyło, żebyś była ładna. Tak przynajmniej powtarzał ci tata, choć oczywiście widywałaś się z nim ledwie dwa razy w miesiącu. Po rozwodzie ścieżki twoich rodziców rozeszły się na dobre i unikali się jak ognia. Nie przeszkadzało ci to zbytnio. Nie rozumiałaś też krzyków oburzenia mamy, gdy ojciec kupował ci markowe ubrania albo drogie kosmetyki, na które normalnie nie byłoby cię stać. Irytował cię również jej ton, gdy mówiła:
– Powinnaś się cenić nieco bardziej.
Jakby ona się kiedykolwiek ceniła. W wieku czterdziestu lat nie osiągnęła niczego poza przygotowaniem kilku uczniów na olimpiadę, w której nawet nie wygrali.
Nie wiedziałaś tego, Julio, ale dla twojej matki byłaś największym sukcesem. Nigdy nie mówiła ci, że jest z ciebie dumna. Nie mówiła, że cię kocha. Starała się to natomiast okazywać na każdym kroku, wstając wcześniej rano, by zrobić ci do szkoły kanapki albo wyprasować ubrania. Nigdy tego nie doceniałaś, bo do tego przywykłaś. Nie dziękowałaś jej za to, że nie szła do łóżka, gdy wychodziłaś z domu na imprezę. Nie dziękowałaś jej za to, że gdy prosiłaś, by po ciebie przyjechała, ona faktycznie to robiła.
Oczywiście, zawsze chciałaś dobrze. Chciałaś, by była szczęśliwa, by spotykała się z innymi mężczyznami, by z jej twarzy nie schodził uśmiech. Twoja mama była dobrym człowiekiem. Człowiekiem cierpliwym i kochającym.
Uświadomiłaś to sobie, wpatrując się w jej trumnę.
Zmarła w wyniku wypadku samochodowego, o którym nie wspomniano w żadnej gazecie, portalu, ani wiadomościach. Niesamowicie cię to zdziwiło.
W końcu jak było to możliwe, że nikt nie zainteresował się twoim prywatnym końcem świata? Wreszcie poznałaś, czym jest strata i pustka, kiedy musiałaś opuścić wasze niewielkie mieszkanie i przenieść się do domu ojca na drugi koniec miasta. Zmieniłaś plany odnośnie szkoły ponadgimnazjalnej tuż po egzaminach, wierząc w ojcowskie tłumaczenie, że „tak będzie wygodniej". I faktycznie było.
Jemu było wygodniej.
Nowa szkoła nie pasowała do twojego oryginalnego sposobu bycia. Ludzie nie rozumieli, że byłaś sztuką. Nie wiedzieli, że w zaciszu łazienki dekorowałaś swoje ciało poprzecznymi bliznami. Nie pojmowali, dlaczego malujesz się tak mocno. Nie widzieli sensu w tym, że nazywasz swoją twarz płótnem i za plecami porównywali cię do klauna. Wskazywali palcami, gdy wkładałaś sukienkę, którą szyłaś po nocach. Wyśmiewali to, że ciągle było ci widać koronkowy stanik.
Ciebie to jednak nie interesowało, bo nie potrzebowałaś zrozumienia. Potrzebowałaś uwagi. Lgnęłaś do niej jak ćma do światła i wkrótce znalazłaś świetny sposób na osiągnięcie własnego celu.
Nie interesowałaś się zbytnio tym, że nowa żona ojca patrzy na ciebie z rosnącym niepokojem. Nie komentowałaś tego, że on sam coraz częściej wyjeżdżał w delegacje, bo wiedziałaś, co tak naprawdę oznaczają. Miałaś krótką pamięć, ale doskonale zdałaś sobie sprawę z tego, że robił to samo przed rozwodem z twoją mamą i przez delegacje rozumiał zaliczenie kolejnej panienki w kolejnym mieście. Tak odreagowywał stres.
Być może to z jego powodu zaczęło cię ciągnąć do seksu, Julio. W końcu seks musiał być zabawny, prawda?
Wielu chłopaków się tobą interesowało. Nikt się im nie dziwił. Byłaś oryginalna, zabawna, a przede wszystkim ładna. Dbałaś o swoją figurę, nakładałaś mnóstwo kremów na twarz, ubierałaś się w sposób, który niezbyt dyskretnie ocierał się o słowo „prowokacja". Wraz z upływem czasu pojawiło się także zainteresowanie płcią przeciwną. Musiałaś jedynie wybrać odpowiednią osobę. W końcu nie mogłaś zrobić tego z kimś przeciętnym.
Twoim celem został Arek.
Arek był całkiem popularny w twoim liceum. Był wysoki, przystojny, umięśniony, a także niezbyt inteligentny. W dodatku według plotek miał w tej dziedzinie odpowiednie doświadczenie. Czyż nie był idealny?
Pozostawało tylko złapać go w pułapkę, która ograniczyła się do jednej rozmowy na długiej przerwie. Jadł wtedy kurczaka z ryżem. Uznałaś, że nie wyglądał zbyt atrakcyjnie z ziarenkami ryżu wokół ust, ale chciałaś mieć to zwyczajnie za sobą.
– Cześć, Arek – przywitałaś się z nim bezpośrednio, ignorując jego kolegów, którzy otaksowali twoje długie nogi aprobującym spojrzeniem. – Podobam ci się?
– Cześć, Julka. Nie rozumiem pytania?
– Och, no wiesz, wydawało mi się, że moglibyśmy się nieźle zabawić.
Nigdy nie byłaś mistrzem taktu. Na twoje (nie)szczęście Arek nie był mistrzem dyskrecji.
Twój pierwszy raz skończył się na dobrą sprawę szybciej, niż zaczął. Plotki wspominały o wielu rzeczach, ale nie o tym, że Arek jest krótkodystansowcem. Nikt jednak nie pytał o twoją wersję historii. Łatka została nalepiona, a napisano na niej „łatwa". Ewentualnie „zdzira". To ci jednak nie przeszkadzało.
Nie obchodziło cię, czy ludzie mówili o tobie dobrze, czy źle. Liczyło się tylko to, by nie przekręcali nazwiska i imienia, które zaczęło ci się podobać. Bo wkrótce chłopcy desperacko zapragnęli zostać twoim Romeem na jedną noc. Dosłownie ustawiali się do kolejki, a ty chociaż przez krótki czas nie czułaś się samotna.
Seks był dla ciebie rozrywką, formą spalenia kalorii, zwyczajną grą, podczas której jęczałaś, jak jest ci dobrze, by popieścić kolejnemu naiwniakowi ego.
Miałaś siedemnaście lat, gdy wykorzystałaś swoje ciało do uniknięcia kary, jaką było zagrożenie z matematyki. Miesiąc przed wystawieniem ocen proponowanych ubrałaś się w najkrótszą spódniczkę i koszulkę z dekoltem. Po lekcji zakręciłaś się przy nauczycielu, prosząc o pomoc w nauce i gorąco zapewniając, że zrobisz wszystko za korepetycje. Profesor oczywiście nie przystał na tę propozycję od razu. Bardzo zirytowałaś go swoją śmiałością, ale jego opór znacznie zmalał, gdy twoja ręka znalazła się na jego spodniach.
Po tygodniu nie pamiętał nawet, czemu próbował ci się przeciwstawić, gdy, owszem, spotykaliście się w jego domu, ale niekoniecznie z powodu nauki matematyki.
W wieku osiemnastu lat poznałaś za to uroki chłopców starszych, zdecydowanych i nieco niegrzecznych, którzy dostarczali ci rozrywki na wieczorną nudę. Mile łechtali twoje ego, gdy komplementowali cię z uśmiechem, rozbierając przy tym wzrokiem. Lubiłaś zgrywać przy nich cnotkę. To była jedna z twoich ulubionych kreacji. Wtedy nie czułaś się tak nieszczęśliwa i smutna. Wtedy nie czułaś się tak samotna.
Kolejną maską, którą lubiłaś zakładać, była maska smutku.
Niestety wśród twoich adoratorów znajdowali się również ci, którym naprawdę na tobie zależało. Z przekonaniem opowiadali o ich gorącym uczuciu, o przywiązaniu, o potrzebie. Łaknęłaś ich słów, ale zdawałaś sobie sprawę, że były to słowa duże, słowa, do których nigdy nie mogłaś się przywiązać, których nigdy nie mogłaś zacząć naprawdę potrzebować. Mówili o tym, że jesteś dla nich jedyną, że w rzeczywistości łączy was coś więcej niż przygodny seks i jęki w poduszkę. Wpatrywałaś się wtedy w ich twarze, udając poruszenie i przytykałaś dłoń do piersi.
– Nie zasługuję na ciebie, kochanie.
Przez jakiś czas rozmawiałaś z nimi z grzeczności, a później olewałaś, mając w tym niemal mistrzowską wprawę.
Na studiach za to polubiłaś brutalność. Przez ten czas miałaś kilku chłopaków na stałe, ale żaden z nich nie potrafił cię zadowolić. Mówili, że kochają, mówili, że pragną, przysięgali wierność, ale ty nie byłaś naiwną Julią, którą stworzył Szekspir. Wiedziałaś, że słowa nic nie znaczą, bo są tylko słowami.
Właśnie dlatego czułaś się coraz bardziej samotna. Wyprowadziłaś się od ojca, gdy twoja macocha zaczęła przechodzić kolejne załamanie nerwowe, usiłując przywiązać go do siebie dzieckiem. Bardzo łatwo przejrzałaś jej grę i choć nie skomentowałaś tego otwarcie, obie wiedziałyście, ile mogłoby to jej dać. Ostatecznie byłaś tego chodzącym przykładem.
Nikt nie witał cię wieczorem po powrocie do mieszkania. Nikt nie przytulał cię, gdy kładłaś się do zimnego łóżka, nikt nie całował cię przed snem i nie robił śniadania do łóżka. Nigdy nie pozwalałaś nikomu zostawać na noc, bo poranki kojarzyły ci się z niezręcznością i przywiązaniem, a wiedziałaś, że przywiązanie wiąże się z ryzykiem utraty.
Dlatego całym sercem znienawidziłaś Mikołaja.
Mikołaj był niespełnionym artystą, który traktował cię jak sztukę. I właśnie dlatego wpadłaś w relację z nim po uszy. Polubiłaś jego niski głos, jego pocałunki, jego ciało, całą jego osobę począwszy od pieprzyka nad ustami, a skończywszy na nieco odstających uszach. Dostrzegałaś jego wady każdego wieczora, gdy przyciskał twoje ciało do ściany.
Mikołaj był jedyną osobą, której pozwoliłabyś zostać w swoim życiu na dłużej, ale nie miałaś odwagi o to prosić. Wasza relacja była pewna niedomówień, taniego wina z Tesco i odgrzewanych paluszków rybnych. Nie obiecywaliście sobie wyłączności, ale w jakiś chory, dziwny sposób oboje byliście wobec siebie nieco zbyt zaborczy. Przerażało cię to jak cholera. Przy nim nawet zdanie „Namaluj mnie jak jedną ze swoich francuskich dziewczyn" przestawało być zabawą, bo Mikołaj wyciągał kartkę ze szkicownika i naprawdę cię rysował.
Z rozczochranymi włosami, podkrążonymi oczami, w łóżku, na balkonie, wesołą, melancholijną, spełnioną. I na tych, w większości pomiętych kartkach, odtwarzał twoją brzydotę i piękno, podkreślając, że on także widzi twoje wady.
Byliście uzależnieni od siebie, herbaty o północy, seksu pod prysznicem, a także heroiny, która was zniszczyła. Spróbowałaś, kiedy wyrzucili go z uczelni. Od dawna wiedziałaś, że Mikołaj lubił eksperymentować z nowymi rzeczami. Przyznał ci się do tego po pocałunku z jakimś napalonym kolegą brata, który chciał sprawdzić, czy jest gejem.
Nie miałaś nic przeciwko próbowaniu. Nie spodziewałaś się za to, że po heroinie przestaniesz czuć się samotna, bo przestaniesz czuć cokolwiek. Nie spodziewałaś się, że kiedy ty i Mikołaj wsiądziecie do samochodu jeden raz za dużo, ten będzie naćpany. Nie spodziewałaś się, że umrzesz tak jak matka w wypadku samochodowym, a przez to poczujesz się tak, jak wtedy – mała, bezradna i zagubiona.
Przez tyle lat walczyłaś o to, by być sztuką. By być kimś. By się wyróżniać.
Kiedy się spotkałyśmy, spojrzałaś na mnie z pustką w oczach. Nie byłaś smutna, rozgoryczona albo zła. Wydawałaś się zrezygnowana.
– Umarłam, prawda?
– Tak.
– A Mikołaj?
– Przeżył.
– Pieprzony skurwiel. Dobrze mu tak. Mam nadzieję, że wreszcie się ustabilizuje.
Wtedy uświadomiłaś sobie, że przez cały ten czas byłaś w nim zakochana. Nie, ty go kochałaś. I uświadomiłaś sobie, że miłość przypominała naleśniki mamy, jej uśmiech, jej łzy, jej cierpliwość i jej czas, którego nigdy nie doceniałaś.
Wtedy dotarło do ciebie, że nie byłaś sztuką.
– Byłam nikim – powiedziałaś do mnie zrezygnowana.
– Byłaś Julią.
***
Przepraszam, że tyle czekaliście, a jedyne co dostajecie to... to. Mam mieszane uczucia. Bardziej niż zwykle.
Poza tym chciałabym zaprosić Was na "Przepowiednię Selene", którą możecie znaleźć na moim profilu. #autoreklama
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top