1. Czy możemy się poznać?
— Dureń.
— Głupiec.
— Arogancki podlotek.
— Naiwne dziecko.
Xiao XingChen szedł przed siebie, uśmiechając się delikatnie. Brudne miasto otaczało jego jasną postać, a równie brudni ludzie wytykali palcami. Naśmiewano się z niego. Szydzono i obrażano, podważano zdrowie psychiczne i tracono wiarę w jego inteligencję.
A on się uśmiechał. Delikatnie. Jakby gorzko i smutno. Nienaturalnie. Dorosły uśmiech na młodzieńczej twarzy.
Xiao XingChen poczuł naraz szarpnięcie przy pasie. Lekki sznurek, na którym uwiązana była sakiewka pękł. Kilka monet spadło na ziemię, jednak mały złodziej gnał już w przeciwną stronę.
Chłopak westchnął ciężko, marszcząc brwi. Nie był zły na dziecko. Już prędzej na siebie. Jak mógł być tak głupi, by trzymać pieniądze na zewnątrz? Powinien schować je pod szatą. Na nic się jednak zdałyby jego zawodzenia.
Pozbierał monety i palcami wytarł z nich piach. Srebro delikatnie zabłysło, odbijając nieśmiałe promienie słońca.
— To chyba twoje. — usłyszał nad sobą.
Xiao XingChen uniósł czarny wzrok, by spojrzeć na wysokiego mężczyznę o nieruchomej twarzy. Lodowate oczy nieznajomego wpatrywały się w dziewczęce rysy młodzieńca. Jakby usiłował zrozumieć, do kogo właściwie mówi.
Sam jednak uczeń BaoShan SanRen nie poświęcał nieznajomemu więcej uwagi. Bardziej interesowało go dziecko, które ten trzymał za kołnierz.
— Dziękuję. — powiedział wreszcie i łagodnie wyjął sakiewkę z dłoni złodzieja — Ale proszę, puść już to dziecko. Nie zrobiło nic tak złego, by zniewalać je jak przestępcę.
Kultywator uniósł wysoko brwi, a w oczach przewinęło się powątpiewanie. Posłusznie jednak puścił dziecko, które i tak nie miało gdzie uciec.
Xiao XingChen pogrzebał chwilę w sakiewcę, mrucząc przy tym cicho. Wreszcie wyszarpał szczupłe palce, trzymające trzy złote monety.
— Bardzo proszę. — powiedział do dziecka, wciskając pieniądze w jego brudne dłonie — Schowaj je dobrze i postaraj się nie wydać na słodycze. Powinieneś zjeść coś porządnego. — dodał łagodnie, odsuwając się delikatnie.
Chłopiec spojrzał na niego wielkimi oczami. Suche usta rozwarły się w absolutnym zdziwieniu. I może złodziej chciał coś powiedzieć, ale nie znał dobrych słów i gestów, więc po prostu uciekł.
— To dziecko zasługiwało na karę. — odezwał się wreszcie nieznajomy.
Xiao XingChen obrócił się powoli, patrząc zdziwiony na wyższego kultywatora.
— Skąd taki wniosek? — zapytał, chowając ręce za plecami.
Wyglądał absurdalnie. Czysty i jasny, na tle burego miasta, w którym nawet dachy oblepione były świeżym błotem.
— Okradło cię. Kradzież pozostaje kradzieżą, nieważne ile lat ma złodziej.
Niższy z mężczyzn zamyślił się, by później pokręcić głową.
— To dziecko było głodne. Osierocone, bez szans na dobre życie. Każdy ratuje się jak może.
Nieznajomy zmarszczył brwi.
— I każdy dostaje karę. Na tym polega sprawiedliwość. — powiedział stanowczo kultywator.
Łagodne oblicze Xiao XingChena spochmurniało. Błyszczące spojrzenie pokryła mgła i zamiast jaśniejących węgielków, na twarzy młodego mężczyzny znajdowała się para matowo czarnych oczu.
— Nie rozumiesz słowa sprawiedliwość. — chłód jego słów owiał nieznajomego — Sprawiedliwość to nie dawanie wszystkim tego samego. Sprawiedliwość to dawanie wszystkim tego, czego potrzebują. A to dziecko potrzebowało pieniędzy, nie dyscypliny.
Dwóch młodych ludzi mierzyło się spojrzeniami. Tak samo stanowczymi, lecz nie aroganckimi. Przepełnionymi pewnością siebie, ale pozbawionymi pychy.
Zapewne staliby się dobrymi przyjaciółmi. I kiedyś tak będzie, ale jeszcze nie teraz.
*. *. *. *. *. *. *. *
Song Lan grzebał trzonkiem trzepaczki w ziemi. Po głowię wciąż chodziły mu słowa młodego kultywatora, którego tak niedawno spotkał w mieście.
Właściwie nie był pewien, co myślał. Gdzieś w środku rozsadzał go wielki bunt. Song Lan wierzył w swoją idee. Żaden człowiek nie był lepszy ani gorszy. W każdym płynęła krew, w każdym mieszkała dusza, każdy miał swój rozum.
Dlaczego więc nagle poczuł, że to jasny kultywator miał rację, a nie on? Jakiś denerwujący głosik szydził z niego. A najgorszy był fakt, że Song ZiChen zgadzał się z owym głosem!
W środku czarno odzianego młodzieńca tliła się nadzieja na kolejne spotkanie z nieznajomym. Wszakże obaj należeli do świata kultywacji, więc ich spotkanie winno być kwestią czasu.
I w istocie było.
W środku lasu rozległ się szelest, a zaraz potem brzdęk mieczy. Ostra energia urazy uderzyła w Song Lana, by zaraz potem zniknąć. Jakby nigdy jej tu nie było.
Kultywator zerwał się z ziemi, przy okazji potykając o kamień. Jak dobrze, że nikt tego nie widział.
— Dobra robota, ShuangHua. — usłyszał wraz ze świstem chowanego miecza.
Odgarnął gałąź, która próbowała agresywnie wydłubać mu oko. Z konsternacją patrzył na tego jasnego mężczyzne, teraz splamionego krwią. Białe szaty poszarpały się na końcach, a talizmany sypały z kieszeni.
— Co się dzieje? — zapytał, wysuwając końcówkę miecza.
Wyrobiona przez lata odpowiedzialność szybko nastawiła Song Lana na "tryb czuwania".
Xiao XingChen natomiast odchrząknął i splunął krwią. Kościstą dłonią otarł usta, rozsmarowując posokę na policzku.
— Ktoś zbeszcześcił groby żołnierzy. Horda dzikich trupów straszy wieśniaków z pobliskiej wioski. — wyjaśnił gładko kultywator, łapiąc się pod bok. Syknął cicho, a na szatę wypłynęła kolejna fala krwi — Powinniśmy jeszcze raz przejrzeć las. Przez pośpiech mogłem coś pominąć. — kontynuował, choć szczerze wątpił we własne niedbalstwo.
Mimo to w głowię wciąż miał jedną z najważniejszych zasad: Nigdy niczego nie zakładaj.
Więc nie zakładał.
Song Lan za to pozbawiony był głębszych przemyśleń na temat dzikich trupów. Wypuścił z dłoni rękojeść i podszedł do Xiao XingChen, starając się zachować należytą odległość.
— Powinniśmy to zająć się tą paskudną raną. Martwy wiele nie zdziałasz. — mruknął, patrząc na wciąż rozrastającą się plamę krwi.
Xiao XingChen zmarszczył brwi i z konsternacją spojrzał na własny bok. Oblicze mu pojaśniało, jakby dopiero teraz zrozumiał, dlaczego ogarniał go rwący ból. Młodą twarz rozciągnął zażenowany uśmiech.
— To nic takiego. Naprawdę nie musimy kłopotać się drobnym otarciem. — powiedział stanowczo, choć jego twarz poszarzała.
Song Lan nie wyglądał na przekonanego.
— Więc wolisz pójść z otwartą raną? A co jeśli zawiedziesz, gdy przyjdzie ci kogoś bronić? Twoja lekkomyślność może kosztować życie, w dodatku nie twoje. — syknął wyższy, zaplatając dłonie na piersi.
Xiao XingChen zmieszał się. Nieznajomy miał rację. Jak mógłby ryzykować? Pokiwał więc głową, odrzucając ciemne włosy na plecy.
— Niech tak będzie. Najpierw zajmę się raną. — zgodził się i ruszył do przodu.
Song Lan zamrugał zaskoczony. Właściwie to nie miał pojęcia, na co liczył. Z rosnącą paniką pognał za oddalającym się kultywatorem.
— Poczekaj chwilę. — zawołał, stając kawałek za jasnym mężczyzną — Niedaleko jest miejsce, w którym wieśniacy robią obozowisko, gdy wybierają się na polowanie. Jest tam miejsce na ogień. Będziesz mógł zagotować wodę, by przemyć ranę.
Xiao XingChen przez długą chwilę wpatrywał się w Song Lana. Trybiki w jego głowię, które do tej pory pracowały na pełnych obrotach, zatrzymały się nagle. To nie tak, że nie ufał młodemu mężczyźnie. Uczeń BaoShan SanRen był naiwny i uparcie wierzył w dobro każdego człowieka. Problem stanowiły słowa jego mistrzyni.
"— Nigdy nikomu nie ufaj, A-Chen."
"— Nigdy nikomu nie zaufam. Przysięgam."
Bolało go w piersi, gdy myślał o starszej kobiecie. Z drugiej strony jego kultywacyjna siostra zaufała mężczyznie, a potem nawet go poślubiła i urodziła mu dziecko. Dlaczego więc on nie mógłby pozwolić zaprowadzić się do obozowiska?
Prychnął w myślach i mentalnie nadymał poliki.
— A więc prowadź. — powiedział, uśmiechając się zachęcająco.
Xiao XingChen złamał pierwszą przysięgę.
*. *. *. *. *. *. *
— Song ZiChen. — powiedział wreszcie wyższy kultywator, uważnie obserwując, jak jego towarzysz owija wokół brzucha bandaż.
Młody mężczyzna zaskoczony uniósł głowę, dźgając się przy tym palcem w ranę. Syknął cicho, puszczając bandaż, który smętnie opadł na jego kolana.
— To twoje imię, tak? — zapytał łagodnie, uśmiechając się rozbawiony — Trochę późno, ale rozumiem, że wcześniej nie było lepszej okazji. Xiao XingChen. — zakończył, sięgając bandaż.
Rana nie była tak niebezpieczna, jak początkowo zakładali. Krwawiła mocno, bo była na brzuchu. Poza tym jednak nie uszkodziła narządów wewnętrznych, więc nie zagrażała życiu. No chyba że Xiao XingChen wykrwawiłby się na śmierć.
— Do której sekty należysz? — zapytał Song Lan.
Xiao XingChen ścisnął bandaż i zaczął z powrotem naciągać szatę na ramiona.
— Do żadnej. Nie sądzę, by istniała sekta, której motto pokrywałoby się z moimi wartościami. — wyjaśnił łagodnie.
Song Lan zmarszczył brwi.
— Skąd taki wniosek? Jak mniemam, z góry zszedłeś niedawno.
Wyższy kultywator olśnienia doznał dopiero, gdy usłyszał imię młodzieńca przed nim. Nie tajemnicą był fakt, że kolejny uczeń BaoShan SanRen zszedł z góry. Nie tajemnicą było też jego imię.
— Wszystkie sekty stosują prawo dziedziczenia. Nie możesz zostać kultywatorem, jeśli nie jesteś dzieckiem kultywatora. Gdyby nie moja mistrzyni, byłbym teraz jednym z bezdomnych wieśniaków. O ile udałoby mi się przeżyć. — wyjaśniał dalej, pakując z powrotem zioła do woreczka.
Song Lan niemal sapnął z zaskoczenia. Miłe ciepło rozlało się w jego piersi. Jakby nagle spotkał kogoś, kto patrzy w tę samą stronę.
— A więc faktycznie nie ma motta, które mówiłoby o równości wszystkich ludzi. — ocenił Song ZiChen.
Xiao XingChen posłał mu promienny uśmiech, wstając z kamulca na którym do tej pory zasiadał.
— Nie traćmy więcej czasu. Musimy iść przeszukać las i sprawdzić, czy w osadzie nie ma żadnych dzikich trupów.
Song Lan skinął głową. Podniósł z ziemi trzepaczkę i wsunął ją za pas na plecach.
*. *. *. *. *. *. *
Młodzi kultywatorzy potrzebowali trzech godzin, by przeszukać cały las. Natknęli się na dwa dzikie trupy, których jedyną prośbą była krótka modlitwa w ich intencji. Równo z końcem utworu energia urazy uleciała, a oni mogli pochować zmarłych.
— Fuj! — krzyknął Song Lan, gdy nieopatrznie sypnął sobie piaskiem w otwarte usta.
Xiao XingChen zachichotał, jednak zaraz zaczął sztucznie kaszleć, nieudolnie kryjąc rozbawienie.
— Jeśli jesteś głodny, możemy zrobić sobie przerwę. — rzucił poważnym tonem, choć jego ramiona wciąż drgały od powstrzymywanego śmiechu.
Song Lan posłał mu mrożące krew w żyłach spojrzenie.
— Szczyt komedii. — sarknął i z nowym zapałem wbił dłonie w ziemię.
Doły nie były głębokie. Prawdopodobnie ryzykowali, że w czasie suszy dzikie zwierzęta rozkopią zwłoki i je pożrą. Z drugiej jednak strony pozostawienie ciał byłoby jeszcze większą głupotą. Palić ich natomiast nie mieli ochoty. Byli w środku lasu. Spalenie trupów wymagało niemało ognia, a oni nie chcieli wywołać pożaru. Pilnowanie zwłok odpadało. Musieli sprawdzić, czy z wioską wszystko w porządku. Tak więc zostało im wykopanie prymitywnego dołu.
W ciszy pochowali zmarłych, odmawiając ostatnią modlitwę. Spokojnym krokiem ruszyli do osady, zatrzymując się tylko przy małym potoku, by obmyć ręce.
— Jak na niewielką wioskę sporo tutaj ludzi. — mruknął Song Lan, chwiejąc się, gdy próbował uniknąć ramienia przechodnia.
Wszędzie ktoś chodził. Z karczm dobiegały zduszone śmiechy, a na placu stały kolorowe stragany.
— Miłe zaskoczenie. — powiedział Xiao XingChen.
Song Lan niezupełnie się z nim zgadzał, jednak milczał. Gdzieś po drodze wywiązała się między nimi niema przyjaźń. Song ZiChen miał wrażenie, że dalsza kultywacja u boku jasnego mężczyzny byłaby mu jak najbardziej na rękę.
— Nie będę płacił za coś tak ohydnego! — wrzeszczał jakiś męski głos.
Xiao XingChen zmarszczył brwi. Jego towarzysz posłał mu zdziwione spojrzenie i obaj zaczęli szukać wzrokiem źródła hałasu.
Po lewej stronie targu stał nieduży stragan. Sprzedawcą był starszy mężczyzna o białych włosach zwiniętych w kok. Między pasmami powtykane były drobne kwiatki i Xiao XingChen poczuł pewną nostalgię. Przemknęło mu wspomnienie BaoShan SanRen, która z chmurną miną pozwalała pleść sobie warkocze.
Sam stragan nie był imponujący. Ot kilka skrzynek z tanimi słodyczami.
— Jeśli panicz nie zapłaci, uznam to za kradzież! — odkrzyknął starszy mężczyzna.
Xiao XingChen spojrzał na młodzieńca, który odmawiał zapłaty.
Chłopak był uroczy. Miał pocieszne rysy twarzy, a nos zmarszczony jak u małego, obrażonego dziecka. W uchylonych ustach trzymał karmelowego lizaka, a jego psie kły wbijały się w słodycz. Szczupła dłoń kurczowo trzymała patyczek, jakby ktoś miał mu go zaraz zabrać. Xiao XingChen uznał to za niezwykle rozczulające. Chłopak tupnął nogą. Żółta szata podskoczyła do góry, gdy młodzieniec poderwał do góry stragan i przewrócił go, rozwalając słodycze.
Song Lan i Xiao XingChen jak jeden mąż ruszyli do przodu. Mimo, że ich i nieznajomego dzieliła różnica jedynie dwóch lub trzech lat, poczuli się nagle odpowiedzialni za zdyscyplinowanie go.
— Xue Yang! — rozległo się, gdy Xiao XingChen już chwytał owego Xue Yanga za ramię.
Zdziwiony Song ZiChen spojrzał przed siebie. W ich stronę właśnie zmierzał Jin GuangYao, a na jego jasnej twarzy odmalowywała się skrucha, igrająca z irytacją.
No więc to kolejny z moich tworów. Mo Dao Zu Shi będzie mnie prześladować do końca życia. W każdym razie.
Standardowo dziękuję za pomoc z okładką Kasumi_Kaika
I druga sprawa
Dlaczego powstał ten twór?
No więc przeglądałam komentarze pod moją inną pracą. Jeden z czytelników napisał, że jeśli napiszę SongXiao, to dostanę od niego słodki wierszyk.
A więc czekam PowietrzowyZlapacz
:D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top