XXV. Jak zwykli czynić poeci
Każde tchnienie, każdy lament,
Który jedna z tysiąca czerwieni ust wypuszcza - niczym więzień, co właśnie powietrza wolność do płuc dostał,
Zmieniać nagle w słowa.
Aż pełna od tych słów głowa,
Więc spisuję je szybko - jak najprędzej,
A w moje dłonie wpada tysiące jeszcze westchnień,
Tysiące łez zadumy i dumy się niekończącej.
Wypala kartki karzące nas słońce.
I ziemia się miesza z błękitem nieba,
Poetom do kochania nic więcej nie potrzeba.
Obracać ten zamęt w bezwiedną szarówkę,
Czarować słowami i ptaki i księżyc.
I wodę unosić ponad łąki, pola.
I kochać, bo prawdziwie miłować da się tylko słowa.
Bo czymże jest miłość, w istocie swej, Panie?
Ciągłe zatroskanie, staranie i w koło bieganie.
A słowa tak wdzięcznie i sumiennie po kartkach papieru suną,
Tak się ukadają pięknie,
Gdy je szczerzy ludzie palcami frasują,
I zamieniają się w mleko,
A miodem słodzi się ich smak, wcześniej cierpki,
I się poezja zamienia w arkadię, już na wieki.
I wychodzić się z tego świata nie chce,
Do codzienności co brutalnością co rusz szepcze.
A więc w myślach układam kolejne wiersze.
I żyję w tym świecie od lat na lata.
Wszak być poetą i w poezji żyć to żadna czasu strata.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top