Rozdział drugi

Rozdział taki trochę wprowadzający, ale wytrzymajcie ;)

_____________________________________________

W rezultacie jestem spóźniona do pracy, ale na szczęście nikt niczego nie zauważa. Parkuję samochód na Garden Street, tuż przed wejściem do piętrowego, białego budynku należącego do miasta Santa Barbara, po czym biegnę na piętro, do odpowiedniego biura, gdzie siedzi już Greg, mój młodszy kolega z wydziału inspekcji przeciwpożarowej. Na szczęście klimatyzacja wyjątkowo działa, bo tego dnia jest naprawdę gorąco, a ja mam na sobie standardowy czarny kostium z białą koszulą. Spódnica do kolan bynajmniej nie pomaga w oszukaniu fali upałów, która wraz z czerwcem zawitała do Kalifornii.

Nie znoszę tej pory roku. Latem zawsze najłatwiej o pożary. Na szczęście nie zajmuję się niczym, co związane z największą bolączką Kalifornii – pożarami lasów. Jako inspektor przeciwpożarowy kontroluję raczej, czy w wizytowanych przeze mnie obiektach zachowane są wymagania w zakresie ochrony przeciwpożarowej. Nie chcę mieć nic do czynienia z samymi pożarami. Z ochroną przed nimi – jak najbardziej.

Tyle lat minęło, a ja nadal próbuję odpokutować za to, co się wtedy stało.

Zdaję sobie z tego sprawę, ale już dawno się z tym pogodziłam. Nawet jeśli całe moje życie będzie tak wyglądało, nie mam nic przeciwko.

Ja przynajmniej żyję. W przeciwieństwie do Dylana.

– Nie jestem ostatnia, co? – rzucam, rozkładając się przy swoim biurku i znacząco patrząc na miejsce Claire, nadal puste. – Dziwne, Claire jest zawsze najwcześniej z nas wszystkich.

– To jeszcze nic nie słyszałaś? – Greg wytrzeszcza na mnie oczy, kompletnie ignorując fakt mojego spóźnienia. Nic dziwnego, z nas dwojga to ja mam większy szacunek do pracy, jaką wykonuję. – Claire nie będzie.

Marszczę brwi, przypominając sobie, jak źle Claire czuła się w pracy poprzedniego dnia. Wymiotowała ciągle i było jej słabo. Kiwam głową, myśląc, że pewnie czymś się zatruła.

– Zatrucie, co? – werbalizuję moje myśli. – Wzięła wolne? Myślę, że straż pożarna obejdzie się bez niej parę dni.

Do obowiązków Claire należą głównie kontakty ze strażą pożarną. Kiedy zatrudniałam się w inspekcji przeciwpożarowej, od razu zapowiedziałam, że ja nie będę tego robić. Nawet samo oglądanie strażaków w mundurach i dźwięk syreny podczas wyjeżdżania jednostki straży z garażu działają na mnie stresogennie.

A w moim przypadku stres plus ogień to bardzo złe połączenie.

Claire to jednak nie przeszkadza, zwłaszcza że dzięki temu może sobie popatrzeć na strażaków. Zawsze otwarcie mi przyznawała, że to lubi, nawet jeśli w domu czeka na nią mąż, któremu jest wierna.

– Żadne zatrucie! – Ku mojemu zdziwieniu Greg prycha z rozbawieniem. – Claire jest w ciąży! Wpadła tu z samego rana, oświadczyła, że beznadziejnie się czuje i idzie na chorobowe, a potem uciekła. Wątpię, żebyśmy ją tu prędko znowu zobaczyli.

– Och, to świetnie! – Wiem, że Claire z mężem już od jakiegoś czasu starali się o dziecko, więc cieszę się ich szczęściem; równocześnie jednak nie potrafię nie zastanawiać się, kto przejmie jej obowiązki. – Zadzwonię do niej i pogratuluję jej osobiście. Czyli co, otwieramy rekrutację na nowego pracownika?

– No właśnie... A propos tego. – Greg rzuca mi nieodgadnione spojrzenie, które bardzo mi się nie podoba. Nerwowym gestem przeczesuje palcami ciemne włosy, a potem opiera brodę na chudych ramionach. Greg jest raczej bladym typem informatyka. Podobnie jak jego żona, Mandy, która jest programistką. Bardzo do siebie pasują. – Stary chce cię widzieć u siebie w biurze.

Patrzę na niego z przerażeniem. To oczywiście może być zbieg okoliczności, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć.

– Już?!

– Był tu pół godziny temu. – No proszę, aż tyle się nie spóźniłam! – Prosił, żebyś zajrzała, jak przyjdziesz do pracy. Powiedziałem mu, że od razu to nie zajrzysz, bo masz rano inspekcję, ale wyślę cię do niego, jak tylko się pojawisz.

Posyłam mu pełne wdzięczności spojrzenie.

– Dzięki, Greg, na ciebie zawsze można liczyć – rzucam, po czym wstaję od biurka. – To ja idę po kawę, a potem do niego zajrzę.

Sebastian Hills, jako szef naszego kilkuosobowego wydziału, ma osobne biuro. Zaglądam tam już z kawą w ręce, uzbrojona w nieco wymuszony, lekki uśmiech. Sebastian ma czterdziestkę na karku i chociaż zna się na zarządzaniu ludźmi, o ochronie przeciwpożarowej ma marne pojęcie. Zdaje się, że ma wśród osób zarządzających miastem jakąś daleką rodzinę, która załatwiła mu posadę po znajomości. Mimo to całkiem go lubię, bo jest sympatyczny i życzliwy, i zawsze bierze pod uwagę nasze preferencje, jeśli chodzi o rodzaj obowiązków.

Po Sebastianie z pewnością widać jego wiek, ale starzeje się bardzo stylowo: ma nieco tylko szpakowate, ciemne włosy, zmarszczki dodające charakteru jego twarzy i ciemne, inteligentne oczy. Tego dnia ma na sobie przepisową białą koszulę; szarą marynarkę powiesił na oparciu krzesła.

– Lane, dobrze, że już jesteś. – Na mój widok Sebastian posyła mi roztargniony uśmiech znad papierów, które właśnie przegląda. – Usiądź, proszę.

Zajmuję miejsce za biurkiem i spoglądam na niego pytająco. Nie muszę długo czekać na jego reakcję. Sebastian wzdycha i opiera się o oparcie fotela, zdejmując równocześnie okulary do czytania i przecierając oczy palcami.

– Pewnie już słyszałaś o Claire. – Ach, świetnie, więc rzeczywiście o to chodzi. Staram się nie pokazać po sobie emocji, które zaczynają mną w tamtej chwili targać; chcę pozwolić mojemu szefowi dokończyć, zanim zaprotestuję. – Wiem, że nie chcesz pracować ze strażą pożarną, Lane. Naprawdę to rozumiem. Ale chyba sama widzisz, że mamy nóż na gardle. Nikt nie chce się zgodzić na zatrudnienie nowej osoby, mówią, że mamy sobie poradzić z tym personelem, który mamy. Chyba uważają, że nic tu nie robimy czy coś takiego. Ty i tak spędzasz najwięcej godzin poza biurem. Dojeżdżanie do straż pożarnych byłoby dla ciebie najbardziej po drodze.

– Więc dlatego ja mam robić coś, czego absolutnie nie chcę robić? – pytam z niedowierzaniem. – Bo i tak bywam w okolicy? Jeśli to ma być przemówienie, które przekona mnie, żeby się zgodzić, Seb, to bardzo kiepsko ci idzie.

– Dostaniesz dwadzieścia procent podwyżki.

Ile jest warta moja trauma z dzieciństwa? Na pewno nie dwadzieścia procent podwyżki. Myślę, że jednak mogłabym ją zamienić na pieniądze. Wiem doskonale, że jeśli Seb tak postanowił, to i tak będę musiała przejąć obowiązki Claire; ponieważ jednak mój szef ma z tego powodu wyrzuty sumienia, mogę przynajmniej coś ugrać. Zaplatam ramiona na piersi i patrzę na niego nieustępliwie.

– Za podjęcie się pracy na dwa etaty? – dopowiadam uprzejmie. – Chyba śnisz. Chcę siedemdziesiąt.

– Siedemdziesiąt! – Sebastian prycha z rozbawieniem. – Ale wiesz, że wtedy opłacałoby mi się właściwie zatrudnić nowego pracownika? Możesz dostać trzydzieści.

– Ale wiesz, że i tak nie dostaniesz nowego pracownika? Sam przyznałeś, że nikt się na to nie zgodzi – kontruję natychmiast. Gdy Sebastian krzywi się, wiem, że jestem na dobrej drodze. – Pięćdziesiąt. I ani centa mniej.

Sebastian bierze do ręki długopis i zaczyna się nim bawić. Stuka końcówką w biurko, wyraźnie się zastanawiając. W końcu odpowiada powoli:

– Muszę to skonsultować, ale myślę, że się uda. – Świetnie, myślę. Przynajmniej rata mojego kredytu hipotecznego spłaci się bez żadnych wyrzeczeń z mojej strony. – Ale zaczniesz od dzisiaj.

– Nie znam dokładnych obowiązków Claire. – Już kiedy kończę to mówić, żałuję, że w ogóle zaczęłam. Sebastian przesuwa w moją stronę segregator, w którym, jestem tego pewna, znajdują się odpowiednie procedury. – Chyba żartujesz. Chcesz, żebym siedziała do nocy, czytając to?

– Nie musisz się z tym spieszyć. – Mój szef posyła mi swój firmowy uśmiech, który widzę zawsze, kiedy uda mu się pozbyć jakiegoś przykrego problemu. Zaskakująco często to ja bywam ich rozwiązaniem. – Wszystkie obowiązki Claire na miejscu mogą przejąć inni. Ty zajmij się tylko współpracą z remizami. Dzisiaj miała akurat odwiedzać jedną z nich, na miejscu pewnie już będą czekały na ciebie wszystkie raporty. Tak się szczęśliwie składa, że chodzi o szóstkę, to zdaje się najbliżej twojego domu, nie? Więc tylko wpadniesz tam, sprawdzisz wszystko i będziesz mogła kończyć pracę.

Tak się szczęśliwie składa. Rzeczywiście jestem zachwycona. Po prostu nie mogę się doczekać.

Mamroczę coś w odpowiedzi, zgarniam segregator i uciekam do siebie. Nie mam ochoty być przy Sebastianie, kiedy zacznę panikować z powodu tego nowego dodatkowego obowiązku.

O dziwo jednak pozostaję zaskakująco spokojna. Przeglądam listę procedur przygotowaną przez Claire i zastanawiam się, na ile jej praca rzeczywiście może mi przeszkadzać. Chodzi tylko o zamknięcie się w biurze remizy i przejrzenie listy raportów. Fajnie, jakbym przeszła się też przez garaże, ale nic więcej. Jestem dużą dziewczynką i sama chciałam pracować w inspekcji przeciwpożarowej. Dam sobie radę.

Muszę dać sobie radę.

Kiedy wychodzę na lunch, widzę się na mieście z Savannah. Jest piękny, upalny dzień, gdy podjeżdżam na State Street, do Jane, knajpki, w której się umówiłyśmy. W salonie ślubnym obok jakaś młoda, rozpromieniona ze szczęścia dziewczyna mierzy suknię ślubną, a przy stoliku przed witryną Jane siedzi para w średnim wieku, zajadając sałatki i rozmawiając cicho. Savannah macha do mnie z piętra, z tarasu; widzę ją pomiędzy liśćmi palmy, która wyrasta z chodnika tuż obok.

Okoliczne budynki są piętrowe, o białej lub różowej elewacji, z dachami z czerwonej dachówki, w tym charakterystycznym, hiszpańskim kolonialnym stylu. Cała Santa Barbara taka jest. W połączeniu z pochylającymi się po obydwu stronach ulicy palmami daje to niezwykły efekt i jest jednym z czynników, dla których Santa Barbara jest tak chętnie odwiedzana przez turystów. Mnie turyści zawsze raczej irytowali; w końcu spędziłam w tym mieście całe swoje życie.

Savannah sączy już bezalkoholowy koktajl, gdy w końcu docieram do niej na górę. Jest moim totalnym przeciwieństwem: tam, gdzie ja jestem jasna, tam moja przyjaciółka jest ciemna. Ma tak czarne, że miejscami niemalże granatowe włosy, ciemnoniebieskie oczy i ciemną karnację idealnie gładkiej skóry. Jest nieco wyższa i szczuplejsza ode mnie, a gdy się uśmiecha, uroczo marszczy nos, co mężczyźni w niej uwielbiają.

Savannah jest jednak wierna swojemu narzeczonemu, którego poznała jeszcze w szkole średniej. Liam jest pilotem i dużo podróżuje; może dlatego moja przyjaciółka namówiła mnie na kupno tego domu, żebym dzięki temu znalazła się bliżej niej. Oni mieszkają dosłownie dwie ulice dalej, mam więc do nich blisko na wypadek, gdyby Savannah znowu poczuła się samotna pod nieobecność narzeczonego.

– Nienawidzę cię – oświadczam zdecydowanie, gdy się w końcu witamy. Savannah śmieje się dźwięcznie, aż oglądają się na nas mężczyźni siedzący przy stoliku obok. Czym prędzej odwracam od nich głowę. – Mówię poważnie, to nie jest zabawne. Przez ciebie nie mogę spać w nocy.

– Opowiedz mi o wszystkim! – każe, po czym gestem przywołuje kelnera i zamawia mi takiego samego bezalkoholowego drinka. Nie protestuję, chociaż najchętniej napiłabym się zimnego piwa. Ale cóż... Tego dnia czeka mnie jeszcze mnóstwo jeżdżenia. – Chcę wiedzieć, jak ci się mieszka w twoim nowym, cudownym domu, i co w nim dokładnie kochasz! Masz jakichś przystojnych, samotnych sąsiadów?

Przez myśl przebiega mi Dax Donovan, który tego ranka otworzył mi drzwi bez koszulki, nie zamierzam jednak mówić o nim Savannah. Nie dałaby mi spokoju, gdybym to zrobiła. Znając ją, zaczęłaby wymyślać jakieś niestworzone scenariusze, a ja nie mam ochoty ćwiczyć żadnego z nich. Nie zamierzam nawet zbliżać się do tego przystojniaka.

Jakby spojrzeć na to w ten sposób, to dosyć ironiczne, że mam takie zdanie o mężczyznach, podczas gdy od szkoły podstawowej przyjaźnię się z dziewczyną, która mogłaby być modelką, gdyby tylko choć odrobinę jej na tym zależało. W jej towarzystwie wyglądam jeszcze bardziej groteskowo, niż gdybym trzymała się z kimś bardziej przeciętnie atrakcyjnym. Ale to Savannah uparła się, że będzie moją przyjaciółką, i nie przyjmowała odmowy, kiedy usiłowałam zamknąć się w swoim kokonie. Chyba było jej mnie wtedy trochę żal.

A potem jakoś tak już zostało.

Opowiadam więc Savannah ze szczegółami, jak ciągle boję się złodziei i wszędzie widzę czających się po krzakach gwałcicieli, a na koniec przytaczam historię z Ginger na moim kuchennym blacie. Savannah śmieje się z tego wszystkiego, ani przez moment nie pozwalając mi wierzyć, że weźmie moje narzekania na poważnie.

– Po prostu musisz się przyzwyczaić – przekonuje mnie po wszystkim. – I trzymaj drzwi zamknięte, na litość boską, to nie wejdzie ci do środka żaden kot! Masz drugie drzwi z siatką, nie? To po co zostawiałaś otwarte obydwa?

– Bo zanosiłam do domu zakupy – wyjaśniam z irytacją. – To trwało maksymalnie kilka minut. Ten cholerny kot musiał się czaić pod domem, skoro akurat wtedy udało mu się wślizgnąć do środka.

– Więc trzymaj drzwi zamknięte – proponuje znowu Savannah ze śmiechem. – A cała reszta to tylko twoja wyobraźnia. Jesteś tam tak samo bezpieczna jak w każdym innym miejscu. A jeśli nie jesteś pewna, po prostu zamontuj sobie alarm. Mówiłam o tym od początku, a ty nadal się za to nie zabrałaś.

– Za bardzo się boję, że sama go sobie przypadkiem włączę – mamroczę, czym wywołuję kolejny atak śmiechu mojej przyjaciółki.

Jak na przyjaciółkę, Savannah stanowczo zbyt chętnie się ze mnie śmieje.

– Może wtedy przynajmniej przyjechałby do ciebie jakiś przystojny ochroniarz i porządnie cię wypieprzył, bo zdaje się, że tego potrzebujesz. – Próbuję spiorunować ją wzrokiem po tych słowach, ale nic sobie z tego nie robi. Czuję na karku wzrok tych dwóch kolesi ze stolika obok i czuję, że czerwienieją mi uszy. – No co? Nie zabijaj mnie wzrokiem, wiesz, że to prawda. Powiedz mi lepiej, jak zamierzasz sobie poradzić z tą strażą pożarną. Wiem, że nie chciałaś się tym zajmować.

Chwytam widelec i zaczynam bez przekonania grzebać nim w mojej sałatce. Jakoś straciłam apetyt, trudno powiedzieć, z powodu którego tematu. Chyba obu.

– Jakoś dam radę – mamroczę. – Muszę, Seb obiecał mi za to podwyżkę.

– Za zmierzenie się z twoimi lękami? Twój szef chyba minął się z powołaniem, powinien był zostać psychoanalitykiem.

Wybucham śmiechem, po czym szybko próbuję się uspokoić. Pomaga kilka gryzów sałatki, które ładuję sobie do ust.

– To nic takiego – przekonuję ją z pełnymi ustami, chociaż nie jestem pewna, czy przypadkiem bardziej nie próbuję przekonać siebie. – Będę tam tylko przeglądać papiery. Wszystko będzie w porządku.

Savannah przygląda mi się niepewnie.

– Gdyby jednak nie było, daj znać – prosi w końcu. – Liama nie ma aż do weekendu, siedzę sama w domu, mogę do ciebie wpaść wieczorem, wypijemy coś. Mam chyba jeszcze jakieś dobre czerwone wino.

Wolałabym piwo, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Zastanawiam się, na ile ta próba wproszenia się do mnie spowodowana jest troską o mnie, a na ile samotnością mojej przyjaciółki, chętnie się z nią jednak umawiam. Przypominam sobie wprawdzie, że jestem umówiona z rodzicami – ale w końcu dostałam dodatkowe obowiązki, spokojnie mogę do nich zadzwonić i się wymówić. Niepokoi mnie, jak chętnie podejmuję tę decyzję.

To nie tak, że nie chcę zobaczyć się z rodzicami. Po prostu wiem, że ich widok obudzi we mnie na nowo wyrzuty sumienia, które w ostatnich latach skrzętnie zagrzebuję gdzieś na dnie świadomości. Odkąd dziesięć lat temu wyprowadziłam się z rodzinnego domu, nie bywam u nich zbyt często. Rodzice z pewnością się tym martwią, ale nigdy o tym ze mną nie rozmawiają.

Ciekawe, czy chociaż po części dlatego, że wiedzą, dlaczego tak się zachowuję.

Kiedy kończymy lunch, każda z nas wraca do swojej pracy: Savannah jest agentem nieruchomości, tym samym, który sprzedał mi dom na Los Alamos Avenue. Jest w tym świetna, każdego potrafi namówić do wszystkiego, co najlepiej widać po tym, jak mnie namówiła na kupno domu.

Po pracy z nieco za szybko bijącym sercem jadę na Cliff Drive, do remizy numer sześć, która rzeczywiście znajduje się raptem milę od mojego domu. To nieduży, biały, parterowy budynek ze spadzistym, czerwonym dachem; z dokumentów wiem już, że ma garaż mieszczący dwa wozy strażackie. Parkuję z tyłu, na wydzielonym dla pracowników parkingu, ale jeszcze przed wejściem dopada mnie szef całego tego przybytku.

– Christopher Watt, ale proszę mi mówić Chris – wita się ze mną mocnym uściskiem dłoni. Jest zaskakująco młody jak na szefa takiego miejsca, ma może jakieś trzydzieści pięć, sześć lat. Ma urodę typowego kalifornijskiego chłopca: mocną opaleniznę, bardzo jasne włosy i szalenie niebieskie oczy. Jest wysoki i postawny, i nawet nie mrugnie okiem, gdy mnie widzi. Dopiero po chwili przypominam sobie, że chyba znam to nazwisko. W Santa Barbara Chris Watt jest strażakiem legendą. Do niego swego czasu należały najbardziej odważne akcje i największe sukcesy. Nic dziwnego, że tak szybko awansował. Może to dlatego jego twarz wydaje mi się znajoma; a może dlatego, że sporo mężczyzn o podobnej urodzie można spotkać w Kalifornii. – Słyszałem, że na jakiś czas zajmie pani miejsce Claire.

– Tak, ale proszę, mówmy sobie po imieniu. Delaney Fox – przedstawiam się, zmuszając się do bladego uśmiechu. – Proszę mi mówić Lane.

Chris ma oszałamiający uśmiech, którym mnie obdarza, gdy zmierzamy powoli do środka. Nawet w moich obowiązkowych szpilkach jestem od niego sporo niższa. Chcę skręcić do biur, ale on prowadzi mnie ku tylnemu wejściu do garażu.

– Może chcesz najpierw spojrzeć na nasze ślicznotki? – proponuje. – Potem będziemy już mieć to z głowy.

Przytakuję bez entuzjazmu, a Chris prowadzi mnie do przodu, opowiadając o remizie. Wchodzimy w końcu do środka, gdzie jest nieco chłodniej i ciemniej; przy jednym z lśniących czerwoną farbą samochodów stoi kilku strażaków w uniformach i rozmawia ze sobą wesoło. Kulę się w sobie wewnętrznie, ale nie pozwalam, żeby cokolwiek z moich uczuć odbiło się na mojej twarzy. Chris włącza światło, a wtedy strażacy odwracają się do nas. Jest ich trzech i najwyraźniej właśnie kończą zmianę; dostrzegam tylko tyle, zanim moje oczy nie wypatrzą znajomej twarzy. Jej widok sprawia, że na chwilę zamieram.

Jednym z tych strażaków jest mój sąsiad, Dax Donovan.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top