X
Niedziela, 11 lipca 1943r
Ubrałam się w najładniejszą sukienkę i buty na koturnie, a nawet pomalowałam usta. Wszyscy zachwycali się, jak elegancko wyglądam, ale ja nie myślałam o niczym innym, jak o Krzysztofie. Dziś miałam mu wszystko powiedzieć.
- Cała drżysz, uspokój się – wyszeptała Zośka, kiedy wsiadaliśmy do wozu. - Wszystko będzie dobrze.
Z racji, że lada chwila mieliśmy stąd wyemigrować, postanowiliśmy pojechać na mszę wszyscy, bez wyjątku. Została jedynie Krysia, którą dopadły bóle migrenowe.
W bryczce było trochę ciasno, ale jednocześnie bardzo miło. W pewnym momencie dziadek zaczął sypać nieco nieprzyzwoitymi kawałami; zanosiliśmy się śmiechem, a babcia, nie mając pod ręką fartucha, okładała go chustką zdjętą z głowy.
Przed kościołem spotkaliśmy proboszcza Szawłowskiego. Powitaliśmy go wesołym chórem, ale na widok jego przerażonego spojrzenia lekko się zaniepokoiliśmy.
- Na wieki wieków – odpowiedział szybko. - Dziś rano zostałem poinformowany o rzekomym planowanym napadzie na Poryck... Kazałem ministrantom ostrzec ludzi, ale widzę, że gromadzi się coraz większy tłum.
Wydawał się bardziej rozedrgany niż ja.
- Kazałbym wam uciekać, ale z drugiej strony... W okolicy też nie będziecie bezpieczni. Może Ukraińcy nie napadną na kościół? W końcu to też ludzie, mają jakieś sumienie.
Spojrzeliśmy po sobie.
- Rzeczywiście, ucieczka nie ma sensu. Jeśli napadną na Poryck, to na Orzeszyn również – odezwał się tata.
Zośka niechcący wbiła nerwowo paznokcie w moje udo, a ja chwyciłam ją za nadgarstek.
Nie, to nie może być prawda. Nie teraz, nie dzisiaj.
- Niech Bóg ma was w swojej opiece – wydusił Szawłowski i odszedł szybkim krokiem w stronę kolejnej przybyłej rodziny.
Zaczęliśmy powoli wysiadać z wozu. Chwyciliśmy się za ręce i w zwartej kupce wkroczyliśmy do świątyni.
- Nie zdążyliśmy – wyszeptał tata, pocierając oko.
- Może to fałszywy alarm - mruknęła mama bez przekonania.
Później siedzieliśmy w ciszy. Przyjrzałam się dokładnie każdemu członkowi rodziny po kolei i uświadomiłam sobie, jak bardzo ich kochałam. Zośkę również.
Czy tacy dobrzy ludzie mogliby zginąć niewinnie, i to w dzień święty, podczas nabożeństwa...?
Po rozpoczęciu do ołtarza podszedł jedynie proboszcz i ministranci. Krzysztofa nie było.
W kościele zrobił się szum, zamieszanie. Ludzie przekazywali sobie wiadomość: furmanki pełne wrogów dotarły pod kościół. Usłyszeliśmy strzały, a zaraz po tym otwarły się drzwi świątyni i wbiegła do niej postrzelona kobieta. Wszyscy ucichli.
Ta chwila; sekunda, może dwie; była ostatnią chwilą ciszy przed krwawą burzą.
Kobieta upadła na twarz na posadzkę, a do kościoła wtargnęli banderowcy. Strzelali z karabinów maszynowych do wszystkich po kolei. Ksiądz wbiegł do zakrystii. Tata krzyknął do nas:
- Na chór!
Posłusznie przecisnęliśmy się przez tłum i zaczęliśmy pędzić po schodach. Cały czas czułam paznokcie Zośki na nadgarstku.
Organista Zegarski wbiegł z nami i innymi na remontowaną wieżę. Skryliśmy się wśród rupieci i rusztowań, obserwując masakrę na dole.
Proboszcz wyszedł z zakrystii na ambonę i udzielił ostatniego rozgrzeszenia zabitym, rannym oraz żywym klęczącym przed Bogiem w obliczu śmierci. Zaraz po tym upadł, trafiony kulą. Zegarski pokazał nam zejście do podziemi i kazał nam tam natychmiast się udać. Sam pomagał kolejnym ludziom wdrapać się na wieżę.
Pod ziemią pozwoliliśmy sobie na parę chwil oddechu. Dopiero zauważyłam, że babcia była lekko ranna na ręku, a tata – trochę ciężej – na boku. Zwijał się z bólu, ale myślał jedynie o tym, jak nas uratować i wydawał się bardziej przejęty babcią.
- Mamusiu – jęknął, przytulając ją ostrożnie. - Dasz radę biec...?
- Musimy biec – stęknęła babcia. - Nie rozczulaj się, tylko prowadź... mój mały bohaterze.
Pogłaskała go po głowie, ale szybko się odsunęła.
- Chodźmy w tamtą stronę – zarządził tata i poprowadził nas żwawo wśród półmroku, jednocześnie kulejąc z bólu.
Z jego boku coraz obficiej lała się krew, choć wiedziałam, że mogło być gorzej.
Niedługo wyszliśmy na światło słoneczne w samo centrum miasteczka. Panował tam chaos i przerażenie, ale Ukraińcy chyba jeszcze skupiali się na wyczyszczeniu z Polaków kościoła, bo tu nie zauważyłam ich wielu.
- Co teraz robimy? - spytał nas tata. - Nasz wóz jest przy kościele, a do Orzeszyna parę kilometrów.
Nikt nie odważył się zdecydować, więc zaproponowałam nieśmiało, że może ktoś by nas podwiózł.
- Niezły pomysł, ale możemy nie zmieścić się wszyscy, a nie powinniśmy się rozdzielać – westchnął tata. - Dobrze, nie mamy wyjścia. Poszukajmy kogoś.
Podbiegliśmy do pierwszego lepszego domostwa. Jego mieszkańcy – para w średnim wieku - już trzymali jakieś worki i szykowali się do ucieczki.
- Może państwo jadą w stronę Orzeszyna? - spytał tata, zauważając zaprzęgniętą furę.
Kobieta spojrzała na niego, machnęła ręką i wychrypiała:
- A bierzcie cały ten wóz i szkapę, nam już niepotrzebne.
Pognali gdzieś w tłum.
Z niedowierzaniem zaczęliśmy wskakiwać na furę. Prowadził dziadek, bo tata musiał się już położyć. Kręcił się i pojękiwał, ale cały czas obchodziło go jedynie, jak czuje się babcia.
- Musisz to przeżyć, mamusiu. Nie zasługujesz na taką śmierć.
Babcia płakała, mama też. Zosia, Antek i ja przytulaliśmy się, a dziadek okładał konia batem tak, że aż przechodziły mnie dreszcze. Nigdy w życiu podobnie nie robił, bo zbyt szanował zwierzęta.
Teraz liczyło się już tylko nasze życie.
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak szybko jechała. Fura kołysała się i trzeszczała, chyba cudem z niej nie powypadaliśmy. Tuż przed Orzeszynem mnóstwo upowców zagrodziło nam drogę. Dziadek chyba zamierzał ich przejechać, ale zapomniał, że mają broń.
Rozstąpili się przed nami jak Morze Czerwone, jednocześnie puszczając strzały. Okazali się bardzo zgrani – jeśli już trafili, to albo w konia, albo w dziadka. My pozostaliśmy nietknięci.
Ogier zarżał żałośnie i gwałtownie zwolnił, ale nie zahamował. Dziadek upadł do przodu, wprost pod rozchwiane koła. Zdążyliśmy się jedynie obejrzeć i zobaczyć, jak podnosi ostatkiem sił rękę i robi w powietrzu znak krzyża, gdy trafiła go ostatnia, dobijająca kula.
Babcia ryknęła płaczem. Tata rzucił się do lejców. Przejechaliśmy jeszcze kawałek, po czym koń upadł, pociągając za sobą już i tak rozkołysaną furę.
Leżeliśmy niemal nieruchomo, z ziemią i sianem w ustach. Byliśmy jakby w dużej budzie, lekko przechylonej; na tyle, żeby stworzyć dostęp powietrza.
Na początku słyszeliśmy tylko coraz rozpaczliwsze odgłosy wydawane przez konającego ogiera. W normalnych warunkach byłoby mi go okropnie żal. Ale to nie były normalne warunki.
Dziadek zginął, my z ranną babcią leżeliśmy pod przewróconą furą, jeszcze bardziej ranny tata pozostał na zewnątrz sam, a dookoła szalała fala nienawistnego ludobójstwa.
Usłyszałyśmy, jak banderowcy krzyczą coś do taty po ukraińsku i zabierają go w głąb wioski. Nie zastrzelili go, ale nie było to żadnym powodem do radości. Nie po wszystkim, co usłyszałam wcześniej.
Nikt nie zainteresował się przewróconą furą. Upowcy dobili jedynie konia, zapewne dlatego, że jego odgłosy ich drażniły.
Leżeliśmy - ja, Antek, Zośka, babcia i mama – odmawiając w kółko Pod Twoją obronę i Aniele Boży, a później już tylko milcząc.
Dzięki szparze umożliwiającej nam oddychanie mogliśmy zauważyć, że po całych wiekach zaczęło zachodzić słońce. Krwawa niedziela dobiegała końca, ale wiedziałam dobrze, że czeka nas nie lepszy krwawy poniedziałek.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top