III
Czwartek, 24 czerwca 1943 r. c.d.
– Zaczęło się w lutym, od Parośli. Malutka wioska, nie miała nawet dwustu mieszkańców. Ukraińcy weszli uzbrojeni w noże i siekiery i jak gdyby nigdy nic zaczęli chodzić po domach i żądać obiadu. Podawali się za radzieckich partyzantów i twierdzili, że Parośla zostanie niedługo napadnięta przez hitlerowców; w związku z tym muszą zabezpieczyć ludność przed ich zemstą za udzielanie pomocy partyzantom. Żądali, by wszyscy Polacy położyli się na ziemi i pozwolili się związać. Miało to dowieść, że zostali zmuszeni do wsparcia partyzantki i uratować ich od niemieckich represji.
– Nie podejrzewali, że coś w tym wszystkim nie gra? – zdziwiła się babcia.
Krzysztof wzruszył ramionami i pokręcił głową ze smutkiem.
– Może i podejrzewali, ale co mieli robić? Byli zupełnie zaskoczeni całą sytuacją. Związanych i bezbronnych upowcy zamordowali nożami i siekierami. – Urwał na chwilę. – Naprawdę wolałbym już zwykłą kulkę w łeb.
Pokiwaliśmy głowami, nieźle wstrząśnięci. Przecież to dopiero początek.
– Przeżyło zaledwie kilku Polaków i rodzina żydowska, która w tym czasie ukrywała się w czyjejś piwnicy.
Cały świąteczny nastrój prysł, ale chyba nikt tym się nie przejął. Wszyscy wpatrywali się w Krzysztofa, którego oczy zaczynały błyszczeć od łez.
– W Wielki Piątek zaatakowano Janową Dolinę... Na początku strzelali, podpalali chałupy lub wrzucali do nich granaty. Uciekających zabijali siekierami i widłami. Dzieci wbijali na pale. – Załamał mu się głos, musiał przerwać na parę sekund. – Podpalili nawet szpital, oczywiście wynosząc z niego wcześniej swoich rodaków. Wycofali się ze wsi dopiero nad ranem, kiedy nad miejscowością pojawił się niemiecki samolot zwiadowczy. Słyszałem, że na Wielkanoc pomalowali jajka krwią Polaków.
– Skąd ksiądz wie takie okropne rzeczy? – wydusiła mama.
Dotąd docierały do nas bardzo ogólne, jakby złagodzone relacje.
– Ludzie, którzy to przeżyli, lub nawet o tym usłyszeli, często nie radzą sobie psychicznie. Muszą się wygadać. A ja siedzę w konfesjonale nawet godzinami.
Przegryzł wargi i westchnął głęboko.
– Tego było znacznie więcej, ale nie o wszystkim wiem. Jeśli chodzi o nasz powiat... Spalono już mnóstwo dworów i folwarków. W tym już nawet nie chodziło o jakąś chorą ideologię, ale o zazdrość. To nie do pojęcia, do czego mogą posunąć się ludzie.
Zapanowała cisza, którą w końcu przerwało brzmienie mojego drżącego głosu:
– Czy nas też napadną...?
Spojrzeliśmy sobie w oczy. Wyczytałam w nich wszystko.
***
Nie mogłam powstrzymać się od odprowadzenia go do domu. Słońce świeciło jeszcze wysoko pomimo późniejszej pory, w końcu czekało nas kilka najdłuższych dni w roku.
– Nie chciałem tak cię przestraszyć, Haniu – odezwał się po chwili ciszy. – Sytuacja przerasta nas wszystkich. Ale wiesz, że nieświadomość może doprowadzić do tragedii; trzeba być czujnym.
– Wiem – westchnęłam. – Najbardziej smuci mnie to, że to już nie hitlerowcy z dalszego zachodu są tymi złymi, ale nasi sąsiedzi, nasi bracia...
Parę metrów przed nami przebiegł zając; niedaleko pasły się śliczne, zgrabne łanie.
– Haniu. – Zatrzymał się, spojrzał mi w oczy i chwycił za dłonie. – Nie możecie tutaj zostać. Twoja rodzina jest mi bardzo bliska i nie darowałbym sobie, gdyby coś wam się stało.
– Przecież pojedziemy po wakacjach...
– Po wakacjach może być za późno. Upowcy splądrowali już kilkadziesiąt wiosek w naszym powiecie. Niemożliwe, żeby ominęli Orzeszyn, jest tu za dużo bogatych gospodarstw.
Po raz drugi tego dnia przeszedł mnie dreszcz.
– W miastach jest w miarę bezpiecznie, stacjonują tam oddziały niemieckie. Ale najlepiej jest uciekać za Bug; do Polski, którą uznają Ukraińcy.
– Tu też jest Polska. – Przełknęłam ślinę. – I wątpię, czy dziadkowie będą mieli najmniejszą ochotę się stąd wynieść.
– Niedługo banderowcy wymordują wszystkich i będą mieli tę swoją... – Skrzywił się. – Samostijną Ukrainę. Ale wolę, żebyś nie stała się ofiarą tej niepodległości.
– W takim razie ty też stąd uciekaj. – Wyrwałam ręce z jego ucisku. – Jeśli cię stracę...
Rozkręciła się scena rodem z romansidła, ale nie mogłam jej dokończyć. Gdyby to był zwykły chłopak, w którym mogłabym się zakochać; gdyby jedyną przeszkodą byłaby moja nieśmiałość, przełamałabym ją w tym momencie.
– Jesteśmy przyjaciółmi, Krzysiu. – Uśmiechnęłam się czule.
Odwzajemnił uśmiech i pogłaskał mnie po włosach. Uwielbiałam jego dotyk, ale nigdy nie wyczułam w nim niczego więcej jak sympatii do małej, zabawnej dziewczynki, za którą zapewne mnie uważał.
– Tak już się w naszych życiach poukładało, Haneczko – zaakcentował zdrobnienie – że ksiądz Bolesław zdecydował się przygarnąć owieczki z tej parafii jako baca, a ja wiernie pomagam mu jako mały, niedoświadczony juhas. – Przymknął powieki. – Gdy do stada zbliżają się wilki, nie ucieka się od owiec.
– Ginie się razem z nimi? – mruknęłam z przekąsem. – Niczym ten cały Bóg, który w ostatnich latach dopuścił do jednego, wielkiego terroru na swoim ukochanym świecie.
Nie odpowiedział. Wpatrywał się w pasące się łanie; nie zwracały na nas uwagi, jakby w ogóle się nas nie obawiały.
– Trudno cię przekonać do takiej relacji z Bogiem, jaką mam, przyjaciółko – odezwał się w końcu łagodnym tonem – ale będę próbował dalej. Warto.
Błądziłam wzrokiem po jego niegładkiej już twarzy, która z pewnością nie mieściła się w kanonie piękna. Ja sama nigdy nie uważałam jej za szczególnie miłą oku, ale za to za najdroższą i niezastąpioną. Nie miał ładnego koloru tęczówek, lecz spojrzenie rozgrzewające moje serce. Jego uśmiech też nie był porywający; spodobał mi się z czasem tylko dlatego, że był jego. Ubóstwiałam jego małe zmarszczki, cienie pod oczami i zakola. Lekko odstające uszy i miękki, nieumięśniony brzuch. Nie mówiąc o wszystkich wadach, zaletach i przyzwyczajeniach.
Kochałam go, a różnica wieku nie stanowiła największej przeszkody, aby to wyznać.
Stanowiło ją to, że w całości należał do Boga.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top