II

Czwartek, 24 czerwca 1943 r.

Boże Ciało

Wyjechaliśmy z samego rana, więc byliśmy padnięci po nieprzespanej nocy. Tata jak zwykle wynajął woźnicę, ale bryczka należała do naszej rodziny.

W tym roku rodzice Zosi pozwolili jej spędzić wakacje ze mną. Głównym powodem zapewne było to, że moja przyjaciółka we wrześniu miała wyjść za mąż i te wakacje mogły być jej ostatnimi, podczas których nie będzie musiała zajmować się własnym gospodarstwem.

Obserwowałam rosnące przy drodze drzewa wiśni oraz łany zbóż ciągnące się za nimi. Nie mam pojęcia, w którym momencie zasnęłam, ale obudziłam się przy samym wjeździe do mojego ukochanego Orzeszyna.

Dziadek opowiadał mi kiedyś, że jest to kolonia zamieszkiwana w dużej części przez legionistów Piłsudskiego, weteranów 1920 roku, którzy za swoje wojenne zasługi dostali tu od państwa przydziały ziemi. Właśnie dlatego posiadamy tam gospodarstwo, które odwiedzamy każdego lata.

– Haniu – odezwała się mama – czujesz ten zapach...?

Niewiele rzeczy mnie wzrusza, ale w tamtej chwili zakręciły mi się łzy w oczach. Zapach miodu, pieczonego chleba; i jeszcze ten jeden, specyficzny, którego nie czułam nigdzie indziej i nie potrafiłam go zidentyfikować.

Nasz Orzeszyn. Jedyny w swoim rodzaju.

Zwykle podczas jazdy mijamy kobiety z zakasanymi rękawami rozwieszające mokrą bieliznę lub mężczyzn wracających z pola furami. Dzisiaj niemal nikt nie pracował – w końcu trafiliśmy na Boże Ciało.

Podjechaliśmy pod dom, pożegnaliśmy woźnicę i pobiegliśmy na nasze podwórko. Babcia z dziadkiem czekali na nas z otwartymi ramionami, a pies Stefan – z merdającym ogonem i wywieszonym językiem.

– Z każdym rokiem jesteś coraz piękniejsza, Haneczko! – roześmiała się babcia, całując mnie w czoło. – A Antoś to już prawie kawaler!

Mój pięcioletni brat nagle wyprostował się i uniósł dumnie brodę.

Gdy już wyściskaliśmy się i wycałowaliśmy, babcia zaczęła energicznie machać ręką.

– No już, lećcie do kuchni. Msza za półtorej godziny, strasznie się wlekliście.

Spróbowaliśmy na szybko świątecznych, słodkich bułeczek i zaczęliśmy się szykować. Pomoc domowa, Olya, uprasowała nam ubrania. Nie było czasu na układanie fryzur, więc jedyne co zmieniłam w swoim warkoczu, to wstążka w kolorze sukienki.

Do kościoła wiózł nas tatuś. Przez całą drogę czułam, jak pulsuje mi krew w skroniach, a palce drżą z podekscytowania.

W Porycku zebrał się tłum, ale kościół był duży i znaleźliśmy miejsca siedzące. Ciężko mi się oddychało; może ze względu na pogodę, a może z niecierpliwości...

Uczestniczenie w mszach świętych nie było moim ulubionym zajęciem – głównie dlatego, że były odprawiane po łacinie i nic z nich nie rozumiałam – ale teraz sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej.

Dzwonki. Nareszcie.

Najpierw wyszedł proboszcz Szawłowski, później ministranci. Krzysztof spóźnił się parę sekund; zdołałam uchwycić jego przepraszający wzrok skierowany na przełożonego, zanim wszyscy obrócili się twarzą do ołtarza.

Po jakimś czasie wpatrywania się w jego plecy i wsłuchiwania się w łacińskie pieśni w jego wykonaniu wyszłam z całym ludem na procesję.

Bądźże pozdrowiona, Hostyjo żywa,
w której Jezus Chrystus Bóstwo ukrywa!

Dopiero wtedy przeszedł obok i uśmiechnął się na powitanie.

– Szczęść Boże, Haniu.

– Szczęść Boże. – Mimo woli zaczęłam poprawiać swój wianek i wstążkę na warkoczu. – Co tam u ciebie?

Krzysiek poprosił mnie już parę lat temu, żebym zwracała się do niego per „ty".

– Można by dużo opowiadać. – Niepokojąco zmarszczył brwi, ale po chwili znowu się uśmiechnął. – Muszę teraz pomagać w śpiewie, ale później pogadamy, co ty na to?

– Oczywiście. – Zawahałam się przez chwilę. – A może przyjdziesz do nas na obiad?

– Jeśli twoja rodzina nie ma nic przeciwko, to bardzo chętnie. – Puścił mi oczko i zaczął śpiewać.

Bądźże pozdrowiony, Anielski Chlebie,
w tym tu Sakramencie wielbimy Ciebie!

Babcia oczywiście się zgodziła. Wiedziałam, że nie przeszkadzałoby jej, gdyby miała usługiwać jeszcze kilkunastu znajomym. Powtarzała często, że gość w dom - to Bóg w dom.

Bądźże pozdrowiona, święta krynico,
Serce Przenajświętsze, łaski świątnico!
Witaj Jezu, Synu Maryi,
Tyś jest Bóg prawdziwy w świętej Hostyi!

***

Nasz dom był piękny i obszerny. Co prawda kryty strzechą, ale dziadek zebrał pieniądze na blachę i planował położyć ją już po żniwach albo na wiosnę, zależnie od zapowiadającej się pogody.

W kuchni stał okazały piec chlebowy, przy którym lubiłam siedzieć wieczorami i czytać; zwłaszcza Trylogię Sienkiewicza. Parę lat temu dziadek wykonał własnymi rękoma większy stół, by goście spraszani przez babcie nie musieli się cisnąć.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – przywitał się Krzysztof, wchodząc z tatą przez próg.

Cała reszta – przybyła kilkanaście minut wcześniej – odpowiedziała zgodnym chórem, po czym usiedliśmy do stołu.

– Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że mnie zaprosicie – stwierdził wesoło Krzysiek. – Nigdzie nie jadłem lepszych ziemniaków niż u pani Jeziorkowskiej.

Babcia uśmiechnęła się szeroko. Uwielbiała wszelkie komplementy od mężczyzn.

– A ja zauważyłam, że bardzo ładnie ksiądz śpiewa. W każdym razie lepiej niż w tamtym roku – odezwała się mama.

– Nabyłem doświadczenia, wie pani. – Mrugnął.

Dziadek podrapał się po głowie, podskoczył i wyjął zza półki swoją harmonię.

– A więc dopóki pyszne ziemniaki mojej żony się nie ugotują, zaśpiewajmy!

Cały dziadek.

Tam po polu mgły się roztoczyły,
szarą płachtą cały świat okryły.
Nic nie widać, jeno studzieneczkę
Przy niej krasną i hożą dziewczyneczkę!

Głos Krzysztofa kojarzył mi się z tym, który wyobrażałam sobie jako należący do mojego ukochanego Bohuna z „Ogniem i mieczem". Głęboki i słodki jednocześnie.
– A idźże z tymi smutasami! – przerwała im babcia. – Zagraj coś żywszego, a ja nakładam już ziemniaki.

Dziadkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać.

Kudy mene powedesz
Koło chaty ne majesz
Powedu tia w czużuju
Poki swoju zbuduju

Zbuduj meni z lobody
A w czużuje ne wedy
Bo czużaja takaja
Jak swekrucha łychaja

– Polski piękny język, a czego pchać ten ukraiński? – skwitowała babcia. – Ale ładnie, ładnie. Księdza głos stworzony do takich piosenek, nie do jakichś Kyrie eleison.

Krzysiek roześmiał się i podziękował za nałożoną porcję ziemniaków.

***

W końcu musiało paść to pytanie.

– A co tam u księdza? – zagadnął tata.

Znowu zmarszczył brwi, tak jak na procesji. Tym razem się nie uśmiechnął.

– Niepokoją mnie ostatnie wieści. Ludzie są przestraszeni, wahają się między zapewnieniem sobie bezpieczeństwa a pozostaniu przy swoich majątkach.

– Chodzi o...? – Dziadek nie musiał kończyć.

– Tak, ci ukraińscy nacjonaliści – westchnął Krzysztof. – To brzmi strasznie, ale wydają mi się gorsi od Niemców. W sensie... hitlerowcy po prostu strzelają.

Zapadła cisza. Wolałam nie wiedzieć, jakie sceny każdy sobie teraz wyobraził.

– Haniu... Pobawisz się z Antkiem na dworze? – spytała cicho mama.

– Proszę, nie. – Zagryzłam wargi. – Chcę zostać.

Słyszałam, jak Zośka przełyka ślinę.

– Ja pójdę. – Wstała. – Chodź, Antek.

Mój niczego nieświadomy braciszek wybiegł z domu w podskokach. Tata powoli wytarł usta serwetką i podniósł wzrok.

– Co ksiądz jeszcze wie...?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top