~ Bez Pożegnania ~

Bitwa ustała, jednak się nie zakończyła.
Voldemort dał Harry'emu czas na poddanie się.

Wprowadziłam kuśtykającą Lunę do Wielkiej Sali, która w tym momencie była pełna pokiereszowanych uczniów, poobijanych nauczycieli oraz ciał... Starałam się nie patrzeć na leżące na ziemi ciała, by nie zobaczyć tam kogoś znajomego.

Luna widząc to wszystko, zaniosła się wielkim szlochem.

— Hej, hej, spokojnie — powiedziałam do przyjaciółki — Poczekaj tu. Pójdę poszukać Pani Pomfrey by przyjrzała się Twojej nodze.

Mijałam rozżalone, zakrwawione twarze, pełne łez. Wszędzie było słuchać płacz oraz wołanie o pomoc. Szłam przed, siebie starając się nie załamywać.

Nagle drzwi Wielkiej Sali otwarły się z hukiem. Rodzina Weasley'ów wbiegła do niej, niosąc kogoś na noszach.

Zamarłam. Nie widziałam kto tam leżał. Nie chciałam wiedzieć kto tam leżał.

Tępo ruszyłam w ich kierunku. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Zobaczyłam płaczącą Molly leżąca na ciele jednego ze swoich dzieci, widziałam tylko rudą czuprynę.

Artur Weasley klękał przy żonie łkając. Zbliżałam się do nich, a serce łomotało mi jak szalone.

— Eleanor — dostrzegła mnie Ginny i rzuciła mi się na szyję.

Wtedy wstała też Molly, a ja ujrzałam kto tam leżał. Fred.

Blady, z pustymi oczami. Nogi się podemną ugięły. Poczułam tak bolesne ukłucie w sercu, że nie byłam w stanie nic powiedzieć. Czułam jakbym była sparaliżowana. Wyrwałam się z objęć Ginny i rzuciłam w stronę Freda.

— Nie, błagam, nie! Fred! FRED! — krzyczałam potrząsając jego ciałem.

Łzy​ strumieniem kapały na twarz mojego ukochanego.

— Proszę nie... — pisnęłam — Nie zostawiaj mnie!

Tuliłam ciało ukochanego, a mój płacz niósł się po całej Wielkiej Sali. Wszyscy zebrani zerkali w moją stronę. Nawet kilku Ślizgonów miało łzy w oczach, patrząc jak żałośnie błagałam Freda o otworzenie oczu.

Poczułam czyjąś rękę na moim ramieniu.

— Zostawcie mnie! — krzyknęłam, odtrącając rękę, po czym wstałam i rzuciłam się ku wyjściu.

Wybiegłam na główny dziedziniec. Padłam na kolana krzycząc i szlochając.

Nie mogłam zrozumieć... Nie mogłam uwierzyć, że go już nie ma.

Ból, który mi towarzyszył był nie do zniesienia. Klęczałam w kałuży błota wbijając palce w ziemię. Twarz miałam mokrą od łez i deszczu.
Mijali mnie ludzie, patrząc na mnie ze współczuciem, a ja klęczałam tam i zanosiłam się płaczem.

— Eleanor? — usłyszałam głos.

Podniosłam głowę. Przez mgłę zobaczyłam stojących przede mną Harry'ego, Rona i Hermionę.

— Eleanor, co się stało? — Hermiona uklękła przy mnie.

— Kto? —zapytał Ron roztrzęsionym głosem — KTO?!

— Fred... — szepnęłam przełykając łzy.

Z ust Rona wydobył się dziki ryk. Harry zatoczył się do tyłu, mrugając szybko oczami. Hermiona podobnie jak reszta zalała się łzami.

— Tak mi przykro... — powiedziała i ruszyła za Ronem i Harrym, którzy biegli w kierunku Wielkiej Sali.

Nie wiem ile czasu tam spędziłam, powoli wchodziło słońce, a do mnie zaczęło docierać, że Fred nie żyje. Klęczałam na środku dziedzińca, kiedy deszcz powoli ustawał.

Z każdą minutą serce pękało mi na kolejne kawałki. Już nigdy go nie zobaczę, osoby którą kochałam ponad wszystko. Już nigdy się do mnie nie uśmiechnie, tym uśmiechem, który momentalnie poprawiał humor. Już nigdy nie opowie mi żartu, które tak bardzo uwielbiałam.
Już nigdy mnie nie przytuli, w ramiona, w których czułam się bezpiecznie. Już nigdy mnie nie pocałuje. Już nigdy nie będzie​ przy moim boku, ponieważ on odszedł.

Odszedł a ja nie mogłam się z tym pogodzić.

Czułam, że zbyt rzadko mówiłam mu jak bardzo go kocham... Tyle jeszcze miało być przed nami. Spojrzałam na ubłocony pierścionek zdobiący moją brudną rękę.

Dlaczego akurat Ty...

To był rodzaj smut­ku, które­go nie można wyrazić jedynie łza­mi. Nie można go ni­komu wytłumaczyć. Ten smutek na zawsze pozostanie w moim sercu. Jako nieuleczalna rana.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top