21: Tańcząc nad grobem wroga

Słodka cisza. Cisza potrzebna do uspokojenia rozbieganych myśli i ułożenia wszystkich faktów w zgrabną całość. Daemona obserwowała ludzi zgromadzonych w pokoju przesłuchań. Na ich twarzach gościł smutek. Nie ma się co dziwić; dowiedzieli się, jak odeszła legenda.

C'Than Eltherios. Symbol-Walki-O-Równość. Mściwy Syn. Zakładała, że właśnie te wszystkie tytuły zostaną wyryte pod jego nazwiskiem na białym nagrobku rodowej mogiły, w której spoczywali jego przodkowie. Szkoda tylko, że ciało, które spocznie w mogile, zbezcześcił Goethe. Zapewne przed egzekucją rada eterran pozwoliłaby jej na odwiedzenie grobu, ale ona tego nie chciała. Oddając cześć C'Thanowi, oddałaby ją także największemu zbrodniarzowi. Zresztą Daemona już się pożegnała z przyjacielem dawno; po co płakać nad pustą skorupą?

Po raz kolejny zamoczyła usta w kwaskowatym soku pomarańczowym. Przełknęła płyn i oblizała wargi. Dała chwilę gawiedzi. Uznała, że minuta czy dwie ciszy nie zaszkodzą. Jej się nie spieszyło. Teoretycznie też chciała szybkiego końca przedstawienia. Jedno wykluczało drugie...

Minuta czy dwie nie zbawią mnie...

W pokoiku rozbrzmiewały równomierne puknięcia o blat biurka. To Charlie opuszkami palców wystukiwał jednostajny rytm. Mogłaby do niego zatańczyć. Lubiła tańczyć, gdy nikt nie patrzył... tak, jak jednej czwartkowej, czerwcowej nocy. Zaraz miała opowiedzieć właśnie o tamtym tańcu.

– Myśleliśmy – burknął wreszcie Moore – że Eltherios zginął w czasie bitwy. Szczątki Arediusza wskazał nam jeden ze ślepców, informując, że umarł z powodu choroby. Żaden nie powiedział o rytuale.

– Nie rozmawialiście z Orędownikami? – zdziwiła się kobieta. Nie spodziewała się, iż będzie pierwszą, która przekaże te wieści.

Moore pokręcił głową.

– Mamy zeznania Orędowników przetrzymywanych w niewoli. Oni nic nie wiedzieli.

– Shantala?

– Twierdziła, że Arediusz miał wykonać na C'Thanie publiczną egzekucję. Nie widziała jej.

– Racja... Może nie chcieli jej denerwować faktem, że ciało jej chłopaka dalej będzie plątać się po świecie i siać spustoszenie. – Miała na myśli Calibrina i Eltheriosa. To któryś z nich powinien przekazać córce Aundrinów złe wiadomości. – A reszta zwiała wam sprzed nosów – zaśmiała się pani Draagonys, nie mogąc uwierzyć, że przesłuchania można spaprać w tak brawurowy sposób.

Po raz kolejny zapadła cisza, tym razem wynikająca z potrzeby kontemplacji swoich wcześniejszych kroków. Śledczy analizowali złe decyzje podjęte podczas przesłuchań, a widownia zastanawiała się, jak to możliwe, że CBW dalej funkcjonuje, popełniając takie gafy.

– Przecież Przewodnik mógł wparować do każdego miejsca wspierającego poczynania Orędowników i nikt nie kiwnąłby palcem, żeby sprawdzić, czy to faktycznie on! – odezwał się ktoś z tyłu. – Mógłby spokojnie zlikwidować swoich przeciwników, bo jak wiadomo, eterranie uwielbiają bratać się z wrogami swoich wrogów.

Daemona nawet nie raczyła się odwrócić. Typowe. Ktoś zawsze doznawał olśnienia po fakcie. Powtarzał to, co ona powiedziała podczas opowieści. Prawda była taka, że w siedzibach niektórych członków rady oraz co bardziej znaczących postaci panował taki burdel, że teoretycznie wystarczyłoby, żeby Arediusz zażył eliksir adaptacyjny, stając się podobny do C'Thana. Nikt by nie wnikał. Prome Dot'gle jednak nie dałoby Goethemu tego, co Kielich Hadesu – młodości i witalności. Zdrowia i długiego życia.

– Zapewne miał i taki plan. – Wzruszyła ramionami, nie chcąc wnikać głębiej. Nie potrzebne jej było tłumaczenie i wytykanie głupoty systemu. Pozostawiła ten temat bez kontynuacji. – Jednakże my planujemy, a kostucha nieprzerwanie ostrzy kosę. Zbaczamy z tematu. Zbaczamy z wątku.

– Jeszcze jedno... – Moore zerknął znad laptopa. – Czy zaklęcia nie dało się cofnąć?

Do nich nic nie dociera! – warknęła kobieta w duchu, krzyżując ręce na piersi. Spoglądała na śledczego z byka.

To była jej opowieść. Jej przesłuchanie. On jej przeszkadzał. Chciała po swojemu, a on się ciągle wtrącał.

Co to, to nie. Nie miała zamiaru zbaczać z obranej trasy.

– Zechce pani kontynuować? – westchnął Moore.

***

Praca ponoć zajmuje czas i myśli; ja odniosłam wrażenie, że tylko kradła moje godziny. Mózg wciąż pracował na najwyższych obrotach, przypominając mi o tym, w jak nieciekawym położeniu się znalazłam.

W laboratoryjnych lochach byłam tylko ja i Calibrin. Małomówny towarzysz zajmował się swoimi sprawami, ja zaś swoimi. Tego dnia sprawdzał zdatność eliksirów do użycia. Zbyt stare wyrzucał, a bliskie zepsucia stawiał na przodzie półek lub zbierał w zestawy na najbliższą misję. Zazwyczaj robił to C'Than. Siekałam strzępkogłowy – koniki morskie zamieszkujące tylko głębiny morza śródlądowego Daktylia Teon. „Siekałam" to trochę za dużo powiedziane. Cięłam je powoli, mozolnie i bez życia.

Ciach.

Chwila przerwy.

Ciach.

Chwila przerwy.

Coś, co normalnie zrobiłabym w godzinę, robiłam od samego rana, a zastała nas już dwudziesta pierwsza. Na zewnątrz słońce zachodziło.

Od rytuału minęło sześć dni. Prawie cały tydzień. Draagonys stwierdził, że pomoc przy eliksirach oderwie mnie od smutnej rzeczywistości. Pomylił się. Kociołki, moździerze, sierpy, słoiki, fiolki, deski do krojenia... wszystko to aż krzyczało, informując o nieobecności mojego przyjaciela. Najczęściej stał ze mną ramię w ramię. Ścigaliśmy się, kto szybciej skroi zioła, wypatroszy traszkę, poszatkuje mandragorę, zmiażdży żuczki. Zawsze było wesoło, kiedy przerzucaliśmy się żartami, sarkastycznie opisującymi nasze obecne-byłe życie. Od początku towarzyszył mi podczas pracy, przez co odczuwałam bardzo dotkliwie jego brak. Nie było potajemnych i oficjalnych rozmów, śmiechów, uszczypliwych komentarzy. Była cisza przerywana odgłosami pracy.

Tak bardzo mi tego wszystkiego brakowało. Chwil z Eltheriosem. To dla nich znosiłam dłubaninę we wnętrznościach stworzeń. Może ból nie byłby tak dojmujący, gdyby nie fakt, że jego ciało wciąż włóczyło się po Pystolliusowym zamku.

Co do Pystolliusa – nie pracował już z Niliusem. Podejrzewam, że taką decyzję podjęto ze względu na mnie. Lepiej było, gdy nie wpadaliśmy na siebie, a jeszcze lepiej, kiedy nie pracowaliśmy razem. Dostał inny przydział; słyszałam, że wraz z Entymosem zajmował się roślinami w szklarniach.

– Sathana! Pospiesz się! Zima nas tu zostanie – upomniał mnie Nilius, zerkając spod zlepionych potem włosów. Warunki panujące w komnatach przypominały tropikalne za sprawą pary unoszącej się znad kociołków i ich wrzącej zawartości.

Calibrin wciąż nazywał mnie Sathaną. Starych nawyków nie sposób wygnać z eterrana, który przeżył ponad wiek swojego życia. Czas utrwala przyzwyczajenia, a co gorsza – tok myślenia. Podniosłam głowę, spoglądając na mężczyznę. Kąciki moich ust strasznie ciągnęły w dół, zapewne starając się dotrzymać kroku depresji, która mnie pochłaniała. Niepotrzebnie – zaprawdę – niepotrzebnie. Nie kopie się leżącego. Szkoda, że mój umysł miał odmienne zdanie i ciągle bombardował mnie szczęśliwymi wspomnieniami, które przynosiły tylko smutek.

Ciach.

Chwila przerwy.

Ciach.

Chwila przerwy.

Myśli krążyły także wokół zemsty. Bardzo chciałam się zemścić na Przewodniku. Zasługiwał na śmierć jak nikt inny. Za mordy, które nastąpiły po jego rozkazach lub na jego cześć do końca nieskończoności powinien zostać potępiony. Kolejne wcielenia powinny przynosić mu cierpienie, sprowadzać go do ziemskiego piekła. Powinien przeżyć wszystko, co spotkało istoty przez jego osobę. Oko za oko, ząb za ząb. Tylko taka kara byłaby sprawiedliwa.

Błądziłam myślami po czasach odległych. Co jeśli miał rację? Jeśli dało się to zakończyć wtedy w lasku Świętej Elyiad? Jedna bitwa i koniec? Oni albo my? Nigdy się tego nie dowiemy. Mówi się, że gdybanie nie przynosi nic dobrego, zwłaszcza gdy rozkładamy na czynniki pierwsze przeszłość. Kwestia niedoszłej bitwy zaprzątała moją uwagę. Kwestia niewykorzystanych szans.

Kielich Hadesu... Trochę nad tym spędziłam czasu. Zastanawiałam się nad jego działaniem. Łączył dwie dusze? Usuwał jedną, żeby zrobić miejsce dla drugiej? Co wtedy się z nią działo? Odpływała w niebyt? Wracała do bogów? A może wciąż pozostawała w ciele, kuląc się pod jarzmem silniejszego od siebie? Jeśli istniało prawdopodobieństwo, iż C'Than mógł przetrwać, ja musiałam się tego dowiedzieć. Prosiłam Scorpiusa o udostępnienie biblioteki, ale był głuchy na moje prośby, stwierdzając, że zmarnowałabym tylko czas. Zatem co robiłam z Calibrinem? Też marnowałam czas. Zakładając, że dusza Eltheriosa mogła przetrwać, zaklęcie powinno się dać ściągnąć. Musiałam się tego dowiedzieć. Zyskać pewność. Tylko potwierdzone informacje mogły sprowadzić na mnie spokój.

Ciach.

Chwila...

– Sathana! – krzyknął konsyliarz, widząc, co wyrabiam. – Na boską litość! Upaprałaś całą porcję! Wiesz, ile kosztuje jeden gram?!

Opuściłam głowę. Przez chwilę nie patrzyłam na to, co moje ręce wyrabiają z nożem. Kiedy wreszcie raczyłam zobaczyć, zastał mnie straszny bałagan. Podniosłam lewą rękę: tę, którą trzymałam zwierzątka podczas powolnego siekania. Uniosłam brwi ze zdziwienia. Ścięłam końcówkę opuszka, a ciemna krew wartko wylewała się na rozpaprane szczątki strzępkogłów. Zamiast pływać w morzu, pływały w jusze.

Mężczyzna zostawił swoje rzeczy i szybkim krokiem, złorzecząc na mnie pod nosem, udał się do magazynu, aby po chwili wyjść zeń z maścią oraz bandażem.

Nie bolało. Nie czułam bólu. Może to zasługa szoku czy też otępienia towarzyszącego mi od odejścia przyjaciela. Calibrin zaciągnął mnie do umywalki i dokładnie opłukał ranę. Krew zaczęła sączyć jeszcze obficiej, padając okrągłymi kroplami na białą ceramikę i rozbryzgując się na boki. Iście zajmujący widok. Ileż piękna znajdowałam w krwawych kwiatach własnego autorstwa. Moja dłoń została zawinięta w ręcznik. Krew spływała po armaturze niczym łzy po policzkach Shantali podczas pożegnania.

Staliśmy tak przez parę minut. Nilius odwijał ręcznik i sprawdzał, czy dalej krwawię. Wreszcie stwierdził, iż rana zasklepiła się wystarczająco. Na cięcie nałożył grubą warstwę maści. Zapiekła i rozgrzała się. Później zaczął owijać bandażem palec i dłoń. Robił to sprawnie, jakby miał niemałą wprawę. Zapewne wielu rannych ślepców przeszło przez jego ręce. Biały, bawełniany materiał przesiąkał, aż po którejś z kolei warstwie posoka nie przebiła się już na zewnątrz.

Po całej tej akcji Calibrin palcem, będącym przedłużeniem wyprostowanej do granic możliwości ręki, wskazał na drzwi.

– Wynoś się! Niech cię już nie oglądam!

Przyjęłam jego słowa ze spokojem. Spojrzałam za jego ręką. Powinnam iść, tak jak mi kazał. Przytuliłam dłoń w opatrunku do piersi i ruszyłam. Moje kroki ginęły w bulgocie wrzących eliksirów. Nie oglądałam się za siebie. Szedł za mną, dysząc mi w kark.

Trzask!

Został za zamkniętymi drzwiami w swoim świecie.

Smutno popatrzyłam w głębię słabo oświetlonego korytarza. Od murów i kamiennej podłogi ciągnął chłód.

Nie dziwiłam się ostrej reakcji mężczyzny. Wściekał się od śmierci C'Thana. Wtedy nie znałam powodu. Naiwnie myślałam, że przyczyną mogą być obowiązki, które musiał przejąć po swoim podopiecznym. Nagromadziło się ich trochę, a jego drugi pracownik – Theo – zajmował się robotą gdzieś indziej. Bardzo się myliłam, ale do tego jeszcze dojdę, moi mili. Już niedługo. Myślę, że dojdziemy do tej kwestii najpóźniej jutro wieczorem. Poskromcie więc swoją ciekawość, a zwłaszcza ty, Moore. Widzę, że chcesz o to zapytać. Cierpliwości. Cierpliwości...

Weszłam w głąb pustego korytarz. Przydałoby się więcej światła. Najbliższe żarówki dokonały swego żywota. Jakaż szkoda, że ze względów bezpieczeństwa Scorpius po raz kolejny założył mi kajdany. Nie wiem, skąd w Draagonysie taka nieufność. Nic bym sobie nie zrobiła. Patrząc na wydarzenia, które zbliżały się szybkimi krokami, od których dzieliły mnie minuty, przymusowe ograniczenie mojej mocy tylko pogorszyło sprawę, doprowadzając do tragedii w ten czwartkowy wieczór. Westchnęłam. „Właściwie po co mi światło?". Światło daje tylko złudne poczucie bezpieczeństwa i fałszywe przeświadczenie o tym, iż panujemy nad sytuacją, bo widzimy, co jest przed nami i zawsze możemy spojrzeć w tył. Teoretycznie nic nie powinno nas zaskakiwać. Ja już dawno przestałam być panią swojego losu, a wiatry decyzji podejmowanych za mnie szarpały mną na prawo i lewo. Podążałam więc przed siebie częściowo ślepa. Po czasie stwierdziłam, że faktycznie nie potrzebowałam zaklęcia Theite'fos, gdyż drogę praktycznie znałam na pamięć i nie obijałam się o ściany nawet na tych całkowicie pochłoniętych mrokiem odcinkach.

Pulsowanie w ukróconym palcu stało się intensywniejsze. Chyba moje nerwy przypomniały sobie o swoim istnieniu, ewentualnie wybudziły się z drzemki. Zaklęłam pod nosem, a przekleństwa tego nie przytoczę, gdyż i tak niedługo stracę w waszych oczach resztki szacunku.

Tup.

Tup.

Tup.

Odbijało się w ciemności. Przez cienką podeszwę baletek czułam chłód kamiennej trasy. Oczy wreszcie dojrzały łunę jasności.

Syknęłam, gdy paluchem boleśnie zapoznałam się z pierwszym stopniem schodów. Zwolniłam, podnosząc wyżej stopy. Stopień po stopniu. Wreszcie zaczęłam dostrzegać kontury. Jeszcze kilka kroków i wyszłam na korytarz. Szło się lepiej. Po paru kolejnych korytarzach znowu natknęłam się na schody. Jeszcze jedno podziemne piętro dzieliło mnie od parteru.

Stanęłam jak wryta po tym, jak wyszłam zza rogu na ostatnią prostą przed kolejnymi stopniami. Nie byłam sama. O framugę drzwi od kuchni opierał się mężczyzna. Usłyszał mnie i podniósł głowę gwałtownie. Splątane kosmyki hebanowych włosów zafalowały. Czarne oczy świdrowały mnie na wylot, a na ustach pojawił się krzywy uśmiech. Gorzej trafić nie mogłam. Zły czas, złe miejsce, nieodpowiednia osoba.

– Daemona! – przywitał mnie z entuzjazmem godnym pijanego menela. – Ty... tu? Tak późno?! – zdziwił się.

Zrobił krok, ale grawitacja i alkohol w tętnicach nie współgrały ze sobą. Zatoczył się i wpadł na przeciwległą ścianę. Zapewne dopiero wyszedł z kuchni, stwierdziwszy, że powinien wrócić do sypialni, a za sobą miał godziny picia. Może po pracy wyszedł na jednego głębszego, ale skończyło się na całej butelce wódki. Tak. Z pewnością to była wódka. Charakterystyczny zapach szybko się rozchodził.

– Mam pozwolenie – oznajmiłam.

Postanowiłam go wyminąć. Pewnie ruszyłam, zbaczając tak, aby jak najszerzej go obejść. Metr to za mało. Wstąpiły w niego nowe siły. Rozparł się na całej szerokości korytarza. Zatrzymałam się, zaciskając pięści i zagryzając wargę.

Cholerny Pystollius. Pijany zawsze tracił resztki samokontroli, dopuszczając do głosu skrywane żądze i zezwierzęcenie. Pijany pozwalał sobie na zbyt wiele. Nie znosiłam go w takim wydaniu, był wtedy jeszcze gorszy niż na co dzień.

– Nie uciekaj... – powiedział, a gorzała zaszczypała mnie w nos. – Chcę pogadać.

Kiwał się. Uraczyłam go długim spojrzeniem. Jego oczy błyszczały, ale jeszcze utrzymywały uwagę na jednym punkcie. Ocalały policzek zarumienił się od nadmiaru alkoholu, a rozgrzany organizm w desperacji wydzielał sporo potu, sklejającego czarne kosmyki opadające na twarz. Wśród paskudnego utlenionego zapachu wydzielin ciała krył się też mniej intensywny odór ziemi i nawozu. Nie raczył się wykąpać po robocie z Entymosem.

A więc chciał pogadać? Zastanawiałam się, czy jego stan upojenia pozwalał na zapamiętanie naszej rozmowy. Jakoś trzymał się na nogach, ale ręce podpierające ciało o mur napinały się w próbach stabilizacji, ukazując wszystkie mięśnie wyzierające spod pozbawionego tłuszczu ciała. „Czy on zawsze był taki żylasty? Czy dopiero teraz zaczęło mi to przeszkadzać?" – obrzuciłam go pełnym obrzydzenia spojrzeniem. Ciężko było określić, jak bardzo porwał go nurt samotnej libacji.

– Nie – stwierdziłam za niego. – Nie chcesz.

Pijany Theodor nie znosił sprzeciwu. Sięgnął mnie, łapiąc za ramię. Rozdrażniona chwyciłam za jego kościsty nadgarstek i szarpnęłam.

– Odwal się, Pystollius!

– Pystollius?! – Prychnął. – Pystollius?! Już nie Theo?!

Nie Theo. Od dawna nie.

Włożyłam więcej siły w próby oswobodzenia się. Wciąż był ode mnie silniejszy, niewiele robił sobie z moich starań. Wzmocnił ucisk, wpijając palce. Byłam pewna, że zmiażdżył naczynka krwionośne, z których później powstaną siniaki.

Zirytowałam go. Do akcji wkroczyła jego druga ręka, popchnął mnie na ścianę obok drzwi. Przyparł mnie do muru, po czym złapał za ubranie i wepchał do kuchni. Potknęłam się, zleciałam trzy stopnie w dół i wyłożyłam się na podłodze, zdzierając naskórek z kolana, uderzając biodrem oraz obijając rękę, którą wystawiłam, chroniąc się przed upadkiem. Znajome kłucie w stawie sugerowało skręcenie.

Spojrzałam przez ramię. Wszedł za mną, wycelował dłonią w zamek. Błysnęło. Zabezpieczył się przed moją ucieczką.

Cholerny Draagonys! Przez niego byłam tylko bezbronną, słabą kobietą.

Podciągnęłam się, wstałam i przekuśtykałam dalej.

– Czego chcesz? – rzuciłam do niego, w panice rozglądając się po pomieszczeniu.

Moje oczy spoczęły na drzwiach na pole; tych samych, którymi dostaliśmy się do zamku ze Scorpiusem po mojej ucieczce. W desperacji do nich dopadłam i pociągnęłam za klamkę. Nie ustąpiły. Zostały zamknięte na klucz.

Cholerna służba.

– Ciebie.

Pokręciłam głową.

Miałam jeszcze jedno wyjście — runę. Wystarczyło dotknąć ukrytego rysunku na ramieniu i zaczekać na blondwłosego wybawiciela. Sęk w tym, że nie chciałam pomocy. Wahałam się. Moja dłoń drgała w oczekiwaniu na pozwolenie. Coś mnie powstrzymywało. Duma i upór. Było coś jeszcze – chęć postawienia się zbrodniarzowi, który zaszczuł mojego Rodiana.

Pomyślicie, że to głupie z mojej strony, ale ja naprawdę czułam potrzebę, aby się sprawdzić. Zobaczyć, czy jestem w stanie zapanować nad swoim życiem; bo wiecie, ciągle ktoś decydował za mnie. Czy mogłam sama sobie poradzić? Wyjść cało z potyczki? To cholernie głupie, bo on mógł korzystać z magii oraz wzmocnionych eterem sił, a ja nie miałam nic. Ponadto myślę, że ciągnęło mnie do zachowań autodestrukcyjnych. Może w pewnym sensie oczekiwałam na karę od losu za zabicie Moniki – niewinnej matki i żony?

Cofałam się, krok za krokiem, a Pystollius się zbliżał. Byliśmy jak drapieżnik i ofiara. Uderzyłam pośladkami o blat. Zostałam zapędzona w pułapkę.

– Mnie? – zapytałam, gdy dzielił nas niecały metr.

– Ta... – wyburczał z zachrypniętego gardła.

Przestała nas dzielić jakakolwiek odległość. Ułożył ręce po obu stronach mojej miednicy, blokując mi możliwość ucieczki.

– Jesteś pijany – wydusiłam.

– No i?

Jego oddech szczypał w oczy, wywołując łzawienie.

– Daj sobie pomóc – powiedziałam, nie spuszczając zeń wzroku. – Odprowadzę cię do sypialni – zaproponowałam.

Parsknął śmiechem. Na jego ustach pojawił się lubieżny uśmiech niezwiastujący niczego dobrego. Podniósł dłoń i pogładził moją szyję, przekrzywiając głowę.

– Chcesz to zrobić w sypialni? To takie romantyczne...

– Nie! – syknęłam z bólu, gdy odruchowo odepchnęłam błądzącą po skórze rękę. – Chcę cię tylko odprowadzić.

– Wiem, że tego chcesz... ale nie możesz chcieć. – Chichotał. – To by cię zabiło... ale... ale... zrobimy to tak, żeby wyszło, że nie chcesz.

Potwierdził moje domysły. Chciał mnie zgwałcić; zabawić się ze starą kochanką.

– Theo... ja naprawdę tego nie chcę. Nie będziemy udawać! Zostaw mnie!

Dostrzegłam zmianę na jego twarzy. Przestało być zabawnie. Zobaczyłam w jego spojrzeniu coś, co zmroziło krew w moich żyłach. Przestraszyłam się nienawiści, jaką mnie obarczył.

– To przez moją twarz, tak?! – wrzasnął. – Myślisz, że nie widzę, jak patrzysz na mnie z obrzydzeniem? – W jedną sekundę otrzeźwiał, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. – Krzywisz się na mój widok.

Moje oczy biegały między jedną źrenicą a drugą. Między ładną i brzydką połową twarzy kata. On nic nie rozumiał.

– Myślisz, że chodzi o twój wygląd? Jesteś tak tępy czy pijany? – Czułam narastającą frustrację. – Chodzi o to co zrobiłeś: mi i Rodianowi.

– Gdybym tylko mógł, cofnąłbym czas – wysyczał. – Ocaliłbym tego zdrajcę tradycji. Zapewniam cię, że mściłbym się na nim do dziś, a ty byś na to patrzyła. Rozegrałbym to wszystko inaczej, a ty zostałabyś moją niewolnicą. Przez ciebie, kurwo, straciłem majątek. Straciłem ten pierdolony dom. – Wziął głęboki wdech przed wypowiedzeniem ostatniego zdania. – Nigdy, ale to nigdy bym cię nie pokochał, bo tylko przyniosłaś mi zgubę.

Płacz pchał się przez gardło na zewnątrz. Pociągnęłam nosem.

– Jesteś chory. Jesteś złą osobą, gorszą niż to sobie wyobrażałam.

– Powiedziała to ta, która ma czyste sumienie. – Wyraźnie usłyszałam sarkazm. Zaniemówiłam. Miał rację. Ja też nie grałam czysto. – A teraz – wyszeptał – łaskawie postaraj się nie opierać zbyt mocno. Nie chciałbym cię uszkodzić bardziej niż to konieczne. Rozumiesz chyba, że mam do ciebie sentymentalne podejście.

Zaśmiał się. Nie odezwałam się więcej. Zresztą co wyniknęłoby z mojego sprzeciwu? On nie chciał słyszeć, że go nie pożądam. Że nie pragnę z nim obcować. Mogłam wpleść w swój głos tonę desperacji, próśb czy rozpaczy, a i tak pozostałyby niezauważone, nawet przy najsilniejszym, najbardziej upokarzającym błaganiu.

Dłonie Pystolliusa wodziły po moim ciele, głaszcząc talię, znacząc biodra i sięgając do piersi. Podążały ścieżką, którą już kiedyś poznały.

Czy się przeciwstawiałam? Och, tak. Bardzo mocno, ale co może zrobić pięćdziesięciokilogramowa kobieta z kimś o połowę od siebie cięższym? Wychudzona stresem dziewczyna? Przez ostatnie trzy tygodnie straciłam wszystko, co udało mi się odzyskać przed inicjacją, łącznie z kilkunastoma kilogramami. Straciłam siły.

Skrzyżowałam ręce i próbowałam odepchnąć go na długość ramion. Starałam się kopnąć, ale brakowało miejsca, żeby dało to wymierny skutek.

Nie zważając na moje protesty, scałowywał kropelki strachu z szyi. Gdyby nie jego przezorność, może bym go ugryzła, jednak on zawsze mimo bliskości potrafił trzymać mnie na dystans. Myślę, że ten gwałt nie był jego pierwszym; nie demonizuję go, po prostu stwierdzam fakt. Pokazywał precyzję, godną swoich występów w izbie tortur. Ewentualnie we wszystkim, czym się zajmował, osiągał precyzję.

Naparłam, tym razem odpychając go na centymetry. Ileż ten drobny sukces kosztował mnie wysiłku!

– To... bezcelowe... – wysapał tylko, wracając do swojej poprzedniej pozycji. – I tak odbiorę to, co mi się należy.

Zaczynałam żałować, że nie wezwałam Draagonysa. Zapewne gdybym wtedy dotknęła namiaru, już dawno zakończylibyśmy tę niepotrzebną szamotaninę; a tak miałam nad sobą coraz realniejszą groźbę gwałtu.

Nigdy nie dorównałabym mu siłą ani bezwzględnością.

Traciłam nadzieję. Opór opadał, a na jego miejscu zagościła bezradność. Stwierdziłam, że już wiem, jak się to zakończy. Głupia pomyślałam, że poznałam przyszłość. Gówno wiedziałam. O niczym nie miałam pojęcia. Dalszego obrotu spraw nikt nigdy nie przewidział.

Więc poddałam się. Zesztywniałe ręce złożyłam po bokach. Odchyliłam się, kładąc się na blacie, dając większy dostęp do szyi i piersi. Po co walczyć, jeśli i tak weźmie to, czego pożądał? Nie czułam nic, odwróciłam głowę, żeby nie patrzyć, jak szarpie się z klamrą od paska; niewiele to zmieniło, bo wciąż widziałam. Jego fiut wyskoczył z bokserek; napęczniały, czerwony na końcu, gotowy. Szarpnął za moją (kupioną przez Penelopę) podkoszulkę w kolorowe jednorożce, rozrywając materiał, pod którym skrywały się piersi w koronkowym, czarnym staniku. Obie uwolnił z miseczek. Chłód smagnął rozgrzaną skórę. Zakwiliłam cicho, natychmiast nakazując sobie spokój i ciszę.

Nie mogłam sięgnąć do runy. Pilnował mnie. Trzymał za prawy nadgarstek, kiedy wolną ręką rozprawiał się z moimi jeansowymi spodniami i bielizną. Ześlizgnęły się z ciała wyjątkowo gładko. Zacisnęłam szczęki, gdy oparł się na mnie. Powiem wam, że nie zastanawiałam się, czy zaraz umrę, ukarana przez przysięgę. Czy łączące mnie ze Scorpisem zaklęcie odbierze moją uległość wobec oprawcy za moją zgodę. Jak widzicie, zaklęcie potrafiło samo zadecydować, uznając mnie za niewinną. Tak, Moore. On mnie zgwałcił. Kątem oka widziałam, jak się porusza, a wewnątrz doświadczałam bólu urealniającego to, co się działo. Byłam sucha jak wióry, a on wcale nie pieprzył mnie delikatnie.

Ślepo wpatrywałam się w blat zastawiony garnkami, talerzami, kubkami, tacami... Załzawione oczy piekły, obraz był rozmazany. Błądziłam wzrokiem, byleby nie widzieć tego ruchu. W przód. W tył. W przód. W tył. Widziałam wszystkie te zwykłe kuchenne rzeczy. Takie bezużyteczne. Dostrzegłam też błysk i to właśnie on przykuł moją uwagę, budząc z letargu. Zamrugałam, odganiając słoną mgłę. Spod niedbale rzuconej ścierki wystawał nóż.

Przewrotny los dał mi drugą szansę. Jak sroka wpatrywałam się w narzędzie do osiągnięcia celu; wyswobodzenia się z okowów Pystolliusowych, wyuzdanych potrzeb. Podjęcia próby ratunku dla mojej upodlonej godności. Prostej drogi do wypełnienia zemsty. Dostałam wybór: Daemona-Drapieżnik lub Daemona-Ofiara.

Co wybrałam?

Wyciągnęłam się, a mężczyzna przekonany o mojej uległości nie zauważył podstępu. Chyba pomyślał, że chcę się położyć głębiej, żeby było wygodniej; na pewno był też za bardzo skoncentrowany na sobie. Centymetry. Tyle brakowało.

„No dalej...".

Trąciłam paznokciem rączkę. Bandaż wcale nie ułatwiał zadania, krępując ruchy w lewej dłoni. Cholerny nóż, moja szansa, leżał zbyt daleko. Jęknęłam z powodu zawodu i dlatego, że gwałciciel oparł się na mnie w większym stopniu. Musiałam zaryzykować. Musiałam działać szybko. Póki stracił czujność. Zrobiłam więc to, co podpowiedziała mi intuicja. Wybrałam najrozsądniejsze wyjście. Zebrałam wszystkie pozostałe w ciele siły, napięłam mięśnie, pchnęłam Pystolliusa. Może nie zatoczył się w tył, ale zyskałam niewielką, wystarczającą przestrzeń. Położyłam się na boku, pod lekkim skosem i zagarnęłam nóż. Trzon dobrze ułożył się w zaciśniętej pięści.

Później poszło szybko. Niczym na sprężynie wróciłam w poprzednie miejsce, a siła zamachu wbiła ostrze w bark mężczyzny. Krew nie trysnęła jak na filmach. Nie, póki cięcie było zatamowane.

– Ty dziwko! – krzyknął. Jeśli przedtem delikatnie otrzeźwiał, odzyskując zdolność do tworzenia zdań złożonych, to po ataku alkohol magicznie wyparował z jego tętnic. Cofnął się, wysuwając się z mojego ciała.

Wtedy uderzył mnie po raz drugi w naszym życiu. Chwycił za włosy, sprowadzając głowę na pierwotną pozycję.

Później uderzył po raz trzeci.

Czwarty.

Cały czas mnie trzymał. Każdy cios ranił ten sam policzek.

Byłam zamroczona; ogłupiona ciosami w twarz. Lewa połowa twarzy gwałtownie zaczęła puchnąć, napinając skórę, warga pękła, a w ustach zagościł słodki, żelazisty smak krwi. Nie widziałam, co robię, kiedy wyszarpnęłam ostrze, żeby natychmiast je opuścić.

Tym razem krew trysnęła, ciepłem opryskując przymknięte powieki, czoło i włosy. Krople świeżej juchy spływały, znacząc gorące od uderzeń policzki.

Otworzyłam oczy, wiedząc, co zastanę. Przez szkarłatną mgiełkę i łzy, starające się oczyścić oko, widziałam wszystko. Musiałam przeciąć tętnicę. Ponoć osoba, której tętnica zostanie uszkodzona, traci przytomność po ośmiu sekundach, a umiera po dwudziestu. Życie Theodora gwałtownie się kurczyło... Pystollius klęczał u mych stóp, starając się zatamować krwawienie. Spomiędzy palców zaciskających się na szyi wartkimi strumieniami wylewała się czerwona ciecz. Naiwnie wciągał powietrze, które świstem wydostawało się przez poziome cięcie gardła. Wybałuszał oczy na mnie, jakby błagał o litość i pomoc.

O nie. Nie było litości dla Theodora Pystolliusa. Nie za Rodiana!

Wstąpiły we mnie nowe siły. Furia i szaleństwo postanowiły zebrać żniwo. Po raz pierwszy miałam się nasycić krwią.

Odbiłam się od blatu i padłam na ziemię, klękając naprzeciw umierającego. Popchnęłam go, a on zatoczył się do tyłu. Wciąż ściskałam w dłoni nóż. Niewiele się zastanawiając, usiadłam na nim okrakiem... cóż, przynajmniej część jego fantazji znalazła odbicie w rzeczywistości. Wzięłam zamach.

– To za torturowanie Rodiana! – Uderzyłam pierwszy raz. Ostrze wbiło się między żebra. Musiałam się zaprzeć, żeby je wyrwać. Ból skręcenia cudownie zniknął, nie ograniczając moich ruchów. Ewentualnie po prostu przestał mi przeszkadzać lub nie zwracałam na niego większej uwagi.

Mężczyzna zabulgotał, a jego oczy wywróciły się w głąb czaszki.

– To za to, że mnie okłamałeś!

Kolejny cios. Krople krwi osiadły na moich przedramionach i odsłoniętej piersi.

Szarpnięcie.

– To za to, że wydałeś nas Goethemu! – Mimo że martwy, zatrząsł się od mocy ciosu.

Szarpnięcie.

– A to... za C'Thana! – Tym razem zostawiłam ostrze tam, gdzie się wbiło. – Bo jesteś tak samo winny... – dodałam już nieco spokojniej.

Nastała cisza.

Theodor nie krzyczał, nie jęczał, nie świszczał, nie bulgotał, nie oddychał... on nie żył. Zakrwawionym nadgarstkiem starłam z czoła i oczu nadmiar krwi, odrzuciłam do tyłu kosmyki, które w ferworze walki wyrwały się spod gumki, zbierającej włosy w króciutkiego, puchatego kucyka. Zamrugałam, upewniając się, że to, co widziałam, było jawą.

Jawa. Koszmar raczej. Wszystko w krwawej zupie łącznie ze mną. Wiecie, ile krwi ma w ciele przeciętny mężczyzna? Sześć litrów. Przynajmniej połowa z tego została rozlana po podłodze kuchni. Moje spodnie, zatrzymane gdzieś na wysokości kostek, całkiem przemokły. Kolana się lepiły.

Podniosłam dłoń, po czym zacisnęłam palce na namiarze, życząc sobie, aby Draagonys jak najszybciej się pojawił. Opadłam w tył, kładąc się na podłodze. Oddychałam głęboko, zmęczona wysiłkiem. Nie zaprzątałam sobie głowy tym, aby chociaż trochę się ubrać. Nie miało to dla mnie znaczenia. Właściwie zapomniałam o tym, że cycki i tyłek mam na wierzchu. Zdarza się. Byłam w szoku.

Chciałam płakać... powinnam płakać. Nie mogłam. Dolina łez powinna wypełnić się słonawą cieczą, a wciąż sucha była niczym pustynia. Czy tak właśnie to miało wyglądać? Normalny, zdrowy psychicznie człowiek po morderstwie w afekcie oraz gwałcie rwałby z głowy włosy. Ja tylko miętosiłam skórę; desperacko ściskałam ramię w nadziei, iż Scorpius się pospieszy.

Niewiele mogę powiedzieć o odczuciach towarzyszących mi w tamtym momencie, gdyż nie czułam kompletnie, absolutnie nic. Mogę za to wysnuć teorię — nie umniejszając swojej winy, rzecz jasna — o tym, dlaczego moją reakcją emocjonalną było brak reakcji. Słyszeliście o zespole stresu pourazowego? Wśród ludzi jest to dość znany termin, zwłaszcza w krajach zaangażowanych w wojny. U nas też ostatnio wiele chorych się pojawiło. Przez takie cholerstwo istoty się zmieniają. Nie radzą sobie z traumą, tracą kontakt z otoczeniem, robią rzeczy, których jako zdrowe osoby nigdy by nie zrobiły.

Moją traumą był Przewodnik przejmujący ciało C'Thana. Główną traumą, gdyż po drodze zebrało się ich jeszcze kilka. Zacznę wymieniać od początku. Utrata schronienia. Miesiąc w celi. Gwałt. Śmierć Rodiana. Próba samobójcza. Cierpienie Scorpiusa. Inicjacja. Śmierć przyjaciela. Kolejny gwałt, zakończony morderstwem w samoobronie. Niektórzy z was mogą się zaśmiać, słysząc morderstwo w samoobronie, zwłaszcza jeśli dodam do tego słowa przez przypadek. Tak. To był przypadek. Nie chciałam ugodzić w szyję. Nie widziałam, gdzie zmierza moja ręka. Fakt... później trochę poniosła mnie wyobraźnia, ale hej!, on i tak już nie żył. Przecięte tętnice to wyrok śmierci.

Od strony drzwi usłyszałam szybkie kroki, śmiało można rzec, iż ktoś biegł. Ktoś. O ironio, jedynymi osobami, które aktualnie mogły przebierać nogami w drodze do kuchni, byli: Scorpius lub (jakimś chorym cudem) Przewodnik. W sumie nie zdziwiłabym się, jeśli Arediusz znaczyłby swoje owieczki na wszelki wypadek czymś więcej niż tylko księżycowym tatuażem.

Odwróciłam twarz, kładąc policzek na zimnej posadzce. Podniosłam wzrok, kierując go na drzwi. Zaklęcie zabezpieczające mogło puścić po śmierci Pystolliusa. Mogło, ale najwidoczniej skurczybyk nawet zza grobu okazywał nam swoją złośliwość. Klamka przez chwilę szarpała się w górę i w dół, w końcu ugodzony zaklęciem zamek zagrzechotał, a drzwi otworzyły się na oścież, ukazując w swych progach Draagonysa. Już miał zrobić pierwszy krok schodkami w dół, kiedy pojął, na co patrzy. Momentalnie zbladł, odruchowo wyjrzał na korytarz i zatrzasnął drzwi, pamiętając o odpowiednich czarach – pieczętującym wejście oraz wygłuszającym pomieszczenie. Dopiero wtedy nabrał powietrza w płuca i pełnym pretensji oraz niedowierzania głosem wykrzyczał:

– Co?! Co ty... Coś zrobiła?! Dlaczego, do cholery, jesteś... – uciął, zapewne samemu wpadając na odpowiedź na drugie pytanie.

Podniosłam się na łokcie. Oceniłam wygląd Theodora. Również zalany własną krwią, leżał z otwartymi, martwymi oczami. Członki porozrzucane miał na wszystkie strony. Jego fiut wystawał z gaci.

– Skrzywdził mnie – odpowiedziałam głucho.

Oblicze Scorpiusa złagodniało.

– Skrzywdził? – powtórzył, jakby zastanawiał się nad znaczeniem mojej wypowiedzi. Może ważył na języku to słowo. – Skrzywdził? – Spojrzał na trupa, zatrzymując wzrok na opuszczonych spodniach. Później na moją twarz.

Zrozumiał. Zrozumiał, że to nie tylko próba. Zrozumiał, że to się po prostu stało.

– Pierdolony bydlak – odezwał się ponownie, wkładając w te dwa słowa ogrom złości. – Czemu mnie nie wezwałaś?

Pokręciłam głową.

– Czemu? – ponowił pytanie.

Znów nie odpowiedziałam.

Szybko pokonał dzielącą nas odległość i padł przede mną na kolana. Pochylił się, wcześniej przywołując świetlistą kulę energii. Ujął mnie pod kośćmi policzkowymi i obrócił głowę w prawo, potem w lewo. Badał obrażenia, jakie nabyłam podczas potyczki z napalonym mężczyzną. Opuchlizna objęła już połowę twarzy, przez co nie widziałam na jedno oko. Dotknął moich ust, a rozcięcie otwarło się na nowo. W jego tęczówkach widziałam karykaturę swojej postaci, całą umazaną Pystolliusem. Później jego opuszki powędrowały niżej, łaskocząc delikatną skórę. Odsłonił ramię i obmacał powstające siniaki w kształcie dłoni Theodora. Zakrył wystające znad stanika piersi, a następnie podciągnął moje spodnie. Materiał przesiąknięty krwią nieprzyjemnie przykleił się do ud.

Palcami delikatnie dotykał każdego opuchniętego miejsca. Szeptał raz za razem zaklęcie, a chłód obejmował we władanie rozpaloną stanem zapalnym skórę. Opuchlizna miała zejść w ciągu paru minut, jednakże czarne, fioletowe, brązowe i czerwone plamy mogły się wchłonąć tylko dzięki maściom.

– Boli cię? – Głaskał uspokajająco skroń. Wyglądał na skrępowanego. – Daemono... – Starał się być wyjątkowo subtelny. – Czy tam na dole cię boli? Możemy iść do Calibrina...

– Nie. Już przestało. To nic. Przywykłam. – Wzruszyłam lekceważąco ramionami. Skrzywił się na wspomnienie o Orionie. Wiedział, że ten mnie gwałcił, więc nie powinno to być dla niego zaskoczeniem. Chyba wiedział. A może jednak nie? Może wcześniej się tylko domyślał, a ja potwierdziłam te domysły. Na pewno nie chciał myśleć o swoim ojcu jak o gwałcicielu. Żadne z nas nie chciałoby, żeby któreś z rodziców okazało się czarnym charakterem. Wskazałam brodą trupa, odciągając uwagę od siebie. – On chyba gorzej na tym wyszedł...

Myślę, że on rozumiał. Rozumiał, że coś we mnie pękło i miał do czynienia z moim cieniem, odbiciem... czymś, co nie było mną. Rozumiał, ponieważ to nie pierwszy raz, gdy się spotykał z szokiem. Zastanawiało mnie czasem, czy on też kiedyś upadł na dno, żeby mozolnie wygrzebywać się spod gruzu, który go przysypał? Czy kiedyś był taki, jak ja? Moralny? Zapewne też kierował się zasadami, lecz przestał, gdy nastała w nim zmiana. Może pomoc, którą oferował mnie, zaczerpnął z własnego doświadczenia?

Rozumiał i mną nie pogardzał. Nie powiódł mnie za kłaki przed oblicze Przewodnika.

– W rzeczy samej – przyznał, oceniając rozległe obrażenia klatki piersiowej oraz szyi i barku trupa. Ha! Trupa! Pystollius stał się trupem! – Cholera! – Mąż wstał i rozpoczął gorączkowe okrążanie kuchni. Wyręczył mnie; rwał z głowy włosy. – Kurwa! – krzyknął. Szczęście, że nikt nie słyszał. – Musimy ukryć ciało – zadecydował, gwałtownie się zatrzymując.

– No... – Kiwnęłam potwierdzająco głową. – Na widoku go raczej nie zostawimy.

Blond brew uniosła się w wyrazie niedowierzania.

– Dobrze się czujesz?

W odpowiedzi ponownie wzruszyłam ramionami. Bolało mnie tu i tam, wciąż czułam w ustach posmak krwi, skręciłam nadgarstek, zdarłam naskórek z kolana, obcięłam końcówkę palca, zmęczone wysiłkiem mięśnie drętwiały... nie biorąc pod uwagę tych paru drobiazgów, czułam się nawet dobrze. Humor też mi dopisywał, a na pewno był lepszy niż rano. Taki bardziej obojętny.

– Wstawaj – rozkazał, nie zagłębiając się więcej w moje samopoczucie.

Wyciągnął do mnie dłoń, którą posłusznie ujęłam. Podciągnął mnie do pionu. Zakręciło się mi w głowie, ale grawitacja nie ściągnęła mnie w dół. Draagonys upewnił się, czy mogę stać o własnych siłach. Mogłam. Stałam, lekko kiwając się na boki. Przeszukał szafki, wyciągając każdą szmatę, którą udało mu się w nich znaleźć. Uzbierała się pokaźna kupka.

Nie pozostało mi nic innego, jak założyć ręce na piersi i obserwować dalsze poczynania Scorpiusa. Niewiele mogłam pomóc, będąc zakutą w kajdany, zresztą... chyba nie bardzo wiedziałam, jak mogę pomóc.

Na początku machnął ręką, żeby oczyścić chociaż trochę podłogę z gęstniejącej krwi. Czar Kokyrmo Aim był dobrze znany każdej kurze domowej. No, może niekoniecznie z określeniem Aim, gdyż drugi człon formuły odnosi się do substancji, którą chcemy wyczyścić. Aim, jak pamiętacie, to krew. Jucha na początku bulgotała, aby następnie wyparować jak przegotowana woda. Rozpłynęła się w powietrzu, a na podłodze nie został po niej żaden ślad. Dopiero wtedy Scorpius zabrał się za owijanie truchła w znalezione szmaty. Przynajmniej nie przemokły zbyt szybko i nie kapało z nich. Mężczyzna nadawał się na gospodynię domową. Potrafił sprzątać, jeśli tylko chciał. Przynajmniej jako jego żona nie musiałam się martwić kłopotliwym podziałem obowiązków, a to już duży plus. Przepraszam... ględzę bez sensu. Wreszcie uzyskaliśmy mumię o wdzięcznym imieniu Theodor. Dla przyjaciół Theo. Nasza miła dla oka mumia wylewitowała w powietrze, a Draagonys wyczyścił resztę powierzchni płaskich, w tym blaty. Przez chwilę zawahał się przy moich sztywniejących od krwi ubraniach, ale najwidoczniej uznał, że już i tak ich nie założę, bo nie zmarnował na mnie czaru. Całym sercem popieram tę decyzję, gdyż nie lubiłam ani dżinsów biodrówek, uwierających mnie w tyłek, ani podkoszulka z jednorożcami na przodzie, który nie był w moim stylu. Szczerze powiedziawszy, ubierałam je do pracy przy eliksirach, żeby przy najbliższej okazji — takiej jak opryskanie trzewiami żaby — komplet wyrzucić. Szczęście w nieszczęściu, że dzięki Pystolliusowi wreszcie się udało. Gdybym kiedykolwiek odwiedziła jego grób, z pewnością nie zapomniałabym o jego poświęceniu.

Po upewnieniu się, iż żadna kropla krwi nie skryła się przed czujnym okiem, Scorpius kiwnął ręką, a Pystollius popłynął w powietrzu za swym panem. Po drodze Draagonys wcisnął mi w dłoń różdżkę należącą do Theodora – wcześniej schowaną w tylnej kieszeni – która musiała złamać się wpół podczas szarpaniny; końcówka smętnie zwisała na kawałku drewna, jakby nieco nieżywa; dokładnie jak jej właściciel. Kostur, różdżka – Pystollius lubił różne gadżety. Oderwałam spojrzenie od zepsutego przedmiotu, gdy mój kompan w zacieraniu śladów — notabene główny intrygant i pomysłodawca — wymruczał pod nosem Anochito, otwierając drzwi. Swoją drogą ciekawe, że Goethe nie kazał zabezpieczyć wszystkich zamków w wejściowych drzwiach przed wtargnięciem niepożądanych osób. Był tak pewny siebie lub głupi. Często jedno idzie w parze z drugim. Wyszliśmy przed budynek po tym, jak mój mąż zlustrował okolicę w poszukiwaniu ewentualnych przeszkadzaczy. Ruszyliśmy w stronę linii lasu. Kolejne zaklęcie zostało wypowiedziane, a łopata opierająca się o mur podskoczyła i pędem wskoczyła w otwartą dłoń Draagonysa.

Wkroczyliśmy między pierwsze drzewa. Musieliśmy brnąć głębiej, żeby nikt nas nie zauważył, a także nie znalazł zbyt szybko ciała Pystolliusa. Właściwie jakie to miało znaczenie? Już następnego dnia ktoś miał zauważyć jego zniknięcie. Theodor zawsze pozostawał w kręgu dość bliskim Przewodnikowi, nawet po ostatnim spięciu i stracie majątku. Dalej pracował w zamku jako kat — torturował więźniów, aby wyciągnąć potrzebne informacje; w wolnych chwilach zaś pomagał Calibrinowi lub grzebał w nawozach pod szklanym dachem szklarni. Musieliby nas otaczać idioci, żeby nie wykryć braków personalnych z samego rana. Jak dotąd ślepcy, niestety, nie okazali się kretynami.

Znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Za drzewami, za krzakami, gdzie ziemia wydawała się w miarę miękka. Dobrze, że Theodor umarł na początku lata, a nie gdy ziemię pokrywała zmarzlina. Za to byliśmy mu wdzięczni. Łopata wchodziła gładko w glebę.

Znalazłam idealne miejsce do siedzenia. Niezbyt wysoki pniaczek wystawał znad ściółki. Usiadłam po turecku, podziwiając pracę wykonywaną przez Scorpiusa. Miał zgrabne, mocne ręce. Idealne do machania łopatą w celu zakopania trupa. Dość przydatna cecha w tych czasach, gdy ścierwo kładło się na ścierwie. Po zakończeniu wojny wróżyłam mu świetlaną przyszłość w biznesie pogrzebowym, tudzież mniej szlachetnie – przy kopaniu rowów.

– Pomóc? – zapytałam, powoli zaczynając się nudzić.

– Siedź, gdzie siedzisz – wyburczał, nie zaszczycając mnie nawet łypnięciem.

– Znam zaklęcie, które przydaje się podczas kopania dziur.

Zastygł w pochylonej pozycji z łopatą wbita do połowy w ziemię. Z wolna podniósł głowę i uraczył mnie jadowitym, zirytowanym spojrzeniem. Wyprostował się, wykrzywiając usta.

– Dopiero teraz mówisz? – próbował zachować resztki opanowania, ale złowroga nuta zdradzała, iż nie zadowala go sprzątanie po jatce w kuchni. O co miał do mnie pretensje? Nie kazałam mu zacierać śladów, mógł mnie oddać w ręce Goethego. Przynajmniej ta cała szopka by się skończyła.

Uśmiechnęłam się przepraszająco.

Zazgrzytał zębami, zacisnął powieki, jakby prosił bogów o odrobinę cierpliwości do mnie. Później wręczył mi swoją różdżkę, która przez cały czas spoczywała w pochewce przytwierdzonej do paska spodni. Nie miał zamiaru uwolnić moich rąk z bransolet, a ja mimo to wierzyłam, że i osłabione zaklęcie przyniesie skutek.

Odchrząknęłam, czyszcząc gardło.

Cucurbitum Terram.

Czar działał. Gleba uległa rozpulchnieniu, przypominając w wyglądzie tę na polach uprawnych.

Morbium Terram – zaintonowałam drugie zaklęcie.

Ziemia wzniosła się w powietrze, aby następnie opaść w zgrabną kupkę obok.

Scorpius nie zapytał, skąd znałam te zaklęcia. Ja i tak wam powiem. Jakoś musieliśmy chować członków Orędowników Równości. Ot cała historia. Krótka i smutna. Czasem jedno zdanie wystarczy, żeby przekazać cały ból długiej historii.

Oddałam posłusznie różdżkę; zniknęła w pokrowcu, a Draagonys za pomocą lewitacji umieścił ciało w dole. Żadne z nas nic nie powiedziało. Co niby miałam powiedzieć? Nie czułam żalu, a Pystollius nie zasłużył na żadne z miłych słów. Zaszedł mi ostatnio za skórę, a zwłaszcza w ciągu ostatniej godziny. Mordercom i gwałcicielom nie powinno sie oddawać pokłonów, rzucać się z płaczem na ich trumny ani w jakikolwiek inny sposób ich czcić i żałować. Szkoda, że fanatycy mieli odmienne zdanie na ten temat. W kalendarzu Arattian wciąż świętuje się dzień narodzin Ramaneba Aratta. Nie dociera do nich, że dar wskrzeszania zmarłych był tylko nekromancką sztuczką. Dla nich jest bogiem, chociaż mordował ludzi, aby przedłużyć swe i tak długie eterrańskie życie. Wciąż wychwalają jego potomków. Oni na szczęście nie szukają większego rozgłosu albo wstydząc się przodka, albo po prostu chcąc pozostać anonimowymi, żyjąc w jako takim spokoju.

Już bez pomocy magii dziura została zasypana, a grób zamaskowany liśćmi, igłami i gałązkami. Jeśli ktoś nie przyglądałby się specjalnie, raczej nie powinien zauważyć różnicy.

Zobaczyłam cień przebiegający po twarzy męża, gdy patrzył w miejsce spoczęcia ciała. Kłócił się ostatnimi czasy z Theodorem, całkowicie zrywając bliskie więzy, jednak nic nie wymazało z jego pamięci dobrych lat spędzonych razem z nim jako przyjacielem. W którymś momencie ich drogi się rozeszły i powiem wam, uprzedzając fakty, iż rozpad ich przyjaźni trwał dłużej niż nasz związek. To nie ja byłam główną przyczyną. Podeszłam i położyłam dłoń na ramieniu arystokraty. Zrzucił ją, odwrócił się na pięcie, zagarnął łopatę i ruszył w stronę zamku. Ruszyłam wiernie za nim.

Nad nami panowało piękne, nocne niebo, rozświetlone nieskończoną ilością gwiazd, a także cienkim sierpem księżyca wyglądającym zza kłębów niewielkich chmur; niedługo miał wejść w fazę nowiu. Idealna noc, żeby umrzeć. Chciałabym umrzeć w taką noc, jak tamta, jednak wiem, że Rada Eterran raczej się spieszy do swoich obowiązków, przeprowadzając egzekucje i neutralizacje z samego rana. Nie marnują na zbrodniarzy czasu. Przechodząc na drugą stronę, nie zobaczę gwiazd, księżyca, a nawet słońca; być może nawet nie wyjdę na zewnątrz. Może zamkną mnie w małej klitce i obserwować będą przez szybę, bo na zewnątrz będzie za zimno dla ich czcigodnych tyłków. Zobaczymy, jak to będzie. Nie ma co źle się nastawiać. Aczkolwiek pesymista zawsze ma szansę pozytywnie się zaskoczyć, prawda?

Droga do pokoju minęła nam bez komplikacji. Korytarze opustoszały. Późna godzina powiodła wszystkich do łóżek. Scorpius pogasił wszystkie światła na naszej trasie, żeby te wścibskie rzeźby nie dostały tematu do plotek. Zapewne gdyby nie to, Arediusz już byłby w drodze do naszej sypialni.

Gdy znaleźliśmy się za progiem w naszym teoretycznie bezpiecznym miejscu, Scorpius zapieczętował zaklęciem drzwi, nie zapominając wcześniej, aby przekręcić klucz do oporu. Rozpalił też ogień w kominku jednym ruchem nadgarstka. Pokój wypełnił się przyjemnym czerwono-złotym poblaskiem. Spojrzał na mnie, po czym skupił się na różdżce Theodora, którą ściskałam w dłoni. Szybkim krokiem podszedł, wyrywając ją z mojej ręki jednym gwałtownym ruchem. Cisnął przedmiot w płomienie, które pożarły go, zmieniając na chwilę kolor na krwistoczerwony. Później pociągnął za rąbek swojej szarej pokrytej krwią koszulki, ściągając ją i w ślad za zepsutą różdżką wrzucając do kominka. Nie zaprotestowałam, kiedy zbliżył się, żeby zerwać ze mnie resztki poszarpanego podkoszulka, sięgnął do spodni i po krótkiej zabawie z guzikiem i zamkiem zsunął je z moich ud, ukląkł, a ja grzecznie wyciągnęłam najpierw jedną, a potem drugą nogę z nogawki. Zmierzył mnie przenikliwym spojrzeniem, oceniając, czy może pozwolić sobie na kolejny ruch. Przesiąknięty krwią stanik oraz figi nadawały się tylko do wyrzucenia. Ułożyłam ręce wzdłuż talii, nie broniąc się przed całkowitym obnażeniem. Widział wystarczająco dużo wcześniej. Uniósł brew, ale bez słowa postanowił kontynuować swe dzieło. Sięgnął za moje plecy, rozpinając stanik. Starał się nie dotykać mnie niepotrzebnie. Majtki zsunęłam sama, czego nie skomentował w żaden sposób. Przez chwilę patrzył na moją nagą sylwetkę oświetloną wątłym światłem wydobywającym się z kominka, zatrzymując wzrok dłużej na piersiach. Zebrał w końcu moje ciuchy i rzucił je na pożarcie żarłocznych płomieni.

Złapał mnie pod łokieć i z wyjątkową agresywnością zaprowadził do łazienki. Światło nad lustrem, jak na zawołanie, rozjarzyło się, rozpraszając mrok w większym stopniu niż kominek za otwartymi na oścież drzwiami między sypialnią a łazienką. Odkręcił parę kurków, a gorąca woda zaczęła wypełniać balię. Para unosiła się znad powierzchni, a piana z płynu do kąpieli się rozrastała. Nie musiał mnie zapraszać, prosić, ani mi rozkazywać; wiedziałam, co mam zrobić. Usiadłam, a ciepło kąpieli przyciemniło moją skórę. Zagarnął gąbkę, namoczył i przyłożył do mojego policzka, pocierając delikatnie. Im dłużej mnie mył – im moja twarz, włosy, dekolt, brzuch, plecy, pośladki i nogi były czystsze – tym bardziej woda i piana zmieniały barwę, najpierw na żółtawą, przez pomarańczową, po brunatną. Tyle zostało po Theodorze. Trochę hemoglobiny rozcieńczonej płynem do kąpieli. Draagonys spuścił brudną wodę, a następnie wpuścił świeżą, jakiś czas tępo wpatrując się w strumień wpadający do wanny. Dodał nową porcję płynu do kąpieli. Powtórzył każdy z wcześniejszych zabiegów, upewniając się, czy jestem perfekcyjnie czysta.

– Dlaczego nie wezwałaś mnie wcześniej? – zadał wreszcie pytanie, które zapewne mierziło go, od kiedy zobaczył, do czego byłam zdolna.

– Stwierdziłam, że sobie poradzę. – Wzruszyłam od niechcenia ramionami. – Poradziłam sobie, nieprawdaż?

– Zabiłaś Pystolliusa. Nazywasz to radzeniem sobie?! – warknął, wrzucając gąbkę do wody, a samemu podrywając się i przechodząc do umywalki. Oparł dłonie na jej brzegach, zwieszając nisko kark. Oddychał głęboko, najwyraźniej starając się zapanować nad gniewem.

– Wymyślisz lepszą nazwę?

Zaklął. Odkręcił wodę i przemył twarz, pozbywając się krwi, którą przez przypadek rozmazał na swoim czole. Zerknął na mnie przez lustro.

– Powinienem powiedzieć o wszystkim Przewodnikowi, a nie jeszcze ci pomagać.

– Ale tego nie zrobiłeś – powiedziałam, delikatnie się uśmiechając, tak jak uśmiechają się osoby zadowolone z obrotu spraw. – Dlaczego?

Łypnął spod ściągniętych brwi, zaciskając wargi. Nie zamierzał się ze mną dzielić powodami. Jak wolał. W sumie było mi to obojętne. W sumie nawet nie miałabym mu za złe, gdyby wydał mnie Przewodnikowi. W sumie zasługiwałam na śmierć.

– Wiesz, że zrobiłam dobrze – odpowiedziałam za niego.

– Nie zrobiłaś dobrze – zaprotestował. – Zabiłaś drugą osobę. – Powrócił do mnie, kucając przy brzegu wanny. – Co się z tobą dzieje?

– Nie wiem, a ty wiesz?

Pokręcił głową. Opieka nade mną tamtego wieczoru go przerosła. Moje czyny przeraziły nawet jego – Scorpiusa-ślepca.

– Dostał to, na co zasłużył – odezwałam się, bo on nie zamierzał. – Za wszystko, co zrobił.

– Powinnaś zostawić go nam – warknął Scorpius, nie racząc podnieść głowy. – To Przewodnik pobrudziłby sobie ręce, nie ty. – Wciąż mówił do podłogi. – Jeśli to wyjdzie na jaw, zostaniesz ukarana. Bez względu na okoliczności, w jakich do tego doszło. Rozumiesz? – Łypnął na mnie, po czym przekręcił głowę w stronę sypialni, zastanawiając się nad czymś głęboko.

To było jedno z dwóch morderstw, które zapiszą mnie w kartach historii jako tę złą kobietę. Pierwsze z dwóch morderstw, z których, w perspektywie czasu, jestem w pewnym sensie dumna. Morderstwo, które powtórzyłabym, nawet jeśli jakimś cudem można byłoby cofnąć czas.

– Rozumiem – potwierdziłam wreszcie. – Mam nadzieję, że konsekwencje dotkną tylko mnie, Scorpiusie.

Wyciągnęłam rękę spod wody, a krople opadły na tafle, drążąc rozchodzące się na boki okręgi. Powiększały się, przypominając powierzchnie kałuży podczas deszczu. Dotknęłam męskiego ramienia, znacząc wilgocią bladą skórę; zawędrowałam wyżej, poprzez szyję, gładząc pulsującą w złości tętnicę; wreszcie dosięgłam szczęki, poznając jej ostry kształt.

Spojrzał na mnie. Patrzył prosto w moje oczy, rozważając ewentualne scenariusze naszych dalszych losów. Nie obchodziły mnie one. Ja napisałam własną sztukę; a raczej scenę; jedno długie ujęcie. Obsadziłam nas w rolach głównych.

– Już jest dobrze – szepnęłam, unosząc pokrzepiająco kąciki ust. – On już mnie więcej nie skrzywdzi.

Wyciągnęłam się z pluskiem, rezerwując dla siebie Draagonysowe usta; lekko uchylone w zdziwieniu, ale niezwykle chętne. Pogłębiłam pocałunek, wsuwając język w szparę między rozwartymi szczękami i znajdując dla siebie kompana do harców. Kompan ten miękko splótł się ze mną w tańcu. Tańcu nad grobem naszego wroga.

Kroki były łatwe, a każde z nas znało je doskonale; a nawet jeśli nie, to były wystarczająco instynktowne, aby improwizować.

Pozycja pierwsza.

Podniósł się, podciągając mnie w górę. Chłód powietrza uderzył w nagie ciało, budując gęsio-skórkowe wypustki, a także utwardzając sutki. Ułożył swoją dłoń na mojej talii, zatoczył półokręgiem, zatrzymując palce i wpijając je na granicy uda i pośladka. Uniósł mnie, wyciągając z wodnej toni, a ciecz rozlała się u naszych stóp. Nie przerwał żarliwych pocałunków ani mierzwienia wilgotnych włosów, gdy zaczął się cofać w stronę drzwi. Zaklął wreszcie i podsadził mnie na swoje biodra, żeby łatwiej i szybciej przenieść mnie do łóżka. Wybrzuszenie sąsiadowało z wilgocią między pachwinami.

Pozycja druga.

Upadłam na plecy. Zerkałam znad swojej klatki piersiowej na Draagonysa szarpiącego się z klamrą paska. Trzasnęło w powietrzu, gdy końcówka uderzyła o sąsiadującą skórę. Później ściągnął spodnie i kopnął gdzieś buty, wraz ze skarpetkami. Walnął się na materac tuż obok mnie, powracając do ciemnego brązu napęczniałych od pocałunków warg. Rana już dawno się otworzyła, więc dzieliliśmy ze sobą trzy smaki: mój, jego i krwi. Szybko jednak znudziło się mu podszczypywanie, ssanie, penetrowanie i muskanie ust, bo rozpoczął wędrówkę wzdłuż żuchwy... szyi... obojczyka... do piersi. Zacisnęłam kurczowo palce na pościeli, gdy przygryzł sutek. Odbicie zębów zalśniło wilgocią na czekoladowej brodawce. Przymknęłam oczy, wczuwając się w odruchy ciała: pulsowanie w drażnionej piersi, wędrujące coraz niżej; przyspieszony puls, roznoszący wydzielające się hormony do najważniejszych podczas aktu organów. Nęcił mnie bardziej i bardziej...

Pragnęłam więcej. Odczepiłam palce od kołdry i wsunęłam je między blond włosy arystokraty, najpierw zsuwając z nich związany rzemień, a później tarmosząc je, drapiąc skalp, poznając miękkość przeplatanych między paliczkami cienkich, długich kosmyków. Zerknął na mnie i złośliwie zacisnął zęby po raz ostatni, bólem karmiąc podniecenie, po czym na nowo podjął wędrówkę, wycałowując ścieżkę przez żebra, brzuch kurczący się w przyjemnych spazmach, docierając do rozchylonych nóg. Nawet podczas gry wstępnej nie odpuścił sobie wredności. Muskał pachwiny, niby niespecjalnie chuchając na moją coraz bardziej rozpaloną kobiecość. To tylko potęgowało odczucia towarzyszące oczekiwaniu, bo gdy wreszcie zdecydował się posmakować, niemal nie jęknęłam z ulgi. Nie musiałam mówić, co powinien robić, jak mocno ani w którym miejscu; nie musiałam prowadzić go za rączkę jak uczniaka; sam do tego doszedł. Mnie pozostało wczuwać się w każde smagnięcie wilgotnego języka, otarcie ust, skrobanie wieczornego zarostu i subtelne ugryzienia. Przyjemność sięgała głęboko, sprawiając, iż nie mogłam myśleć o niczym innym, tylko o zbliżającej się ekstazie. Świetny skutek uboczny, gdy ostatnim, co zrobiłam przed seksem, było zarżnięcie byłego kochanka. Westchnęłam, kiedy Scorpius sprawił mi piękny finał. Każdy mięsień naprężył się, aby dać upust ekstazie.

Oddychałam głęboko, żeby uspokoić galopujące serce. Otworzyłam oczy, a nad sobą ujrzałam arystokratę z wyjątkowo zadowoloną miną. Później pochylił się i złożył na mych ustach słony pocałunek. Pocałunek bogaty w chuć. Myślał, że będę się brzydzić, a zamiast tego pogłębiłam pieszczotę, ujmując męską twarz między dłonie. Myślał, że zawstydzę się tym intymnym gestem.

Zsunęłam jedną z rąk niżej, posuwając się po twardej męskiej klatce piersiowej i napiętych mięśniach brzucha. Znalazłam erekcję, obejmując ją dłonią. Scorpius przygryzł moją wargę i złapał za mój nadgarstek, nie pozwalając na to, co chciałam zrobić. To on prowadził w naszym tańcu jako ten silniejszy i to od niego zależało, jak daleko zajdziemy. To on pomyślał o tym, o czym ja postanowiłam zapomnieć.

– To na pewno dobry pomysł? – zapytał. Przez chwilę nie wiedziałam, o co chodzi. Zmarszczyłam brwi, a on domyślił się, że nie rozumiem, co ma na myśli. – Może powinnaś z tym poczekać? Nie musimy, jeśli nie jesteś na to gotowa. Nie chcę cię skrzydzić.

Zaśmiałam się, chociaż nie powinnam. To definitywnie nie był temat, z którego można robić sobie żarty. Sama nie wiem, skąd przyszło mi do głowy, że seks po świeżym gwałcie to dobry pomysł. Tak, to nie był dobry pomysł. Ale jeśli coś dało się zrobić, to czemu nie spróbować? Moje ciało zdawało się gotowe, a psychika miała się lepiej niż przez ostatnie tygodnie.

– Powiem ci, jeśli coś będzie nie tak.

Przyglądał się mi przez dłuższą chwilę, rozważając, czy powinien podjąć się tego wyzwania. Powiem wam, że to nieoczekiwane, dowiedzieć się, że Draagonys potrafił się o mnie troszczyć w równym stopniu, co o Penelopę. Przecież nie musiał zwracać uwagi na moje potrzeby, mój ból, komfort, stan emocjonalny. Mógł wziąć, co mu dawałam, oglądając się tylko na własną wygodę. Nie zrozumcie mnie źle. Dostrzegałam, że o mnie dba, broni przed złem, spiskuje za plecami Przewodnika, narażając się dla mnie. Nie spodziewałam się jednak tego, gdy zostaniemy całkiem sami i będziemy robić coś tylko dla siebie. Jak dotąd zawsze sprawy między nami dotyczyły też świata zewnętrznego. To była nasza prywatna sprawa i jego prywatna troska o mnie, o której nikt nie miał się dowiedzieć. Osobliwe dowiedzieć się, iż ktoś w tym świecie troszczy się o mnie bardziej niż ja sama. W sumie... nie było to takie znowu trudne przy moich masochistycznych zapędach.

– Nie próbuj tego przede mną ukryć, zrozumiałaś? – odezwał się, szukając szczerości w moim obliczu.

– Tak, Scorpiusie.

Pozycja trzecia.

Powoli, bardzo delikatnie we mnie wszedł. Nie odrywał wzroku, czekając na najmniejszy grymas bólu. Na szczęście Theo nie poczynił większych szkód, więc poza chwilowym dyskomfortem nie poczułam nic. W kuchni wydawało mi się, że akt trwał wieczność, kiedy w rzeczywistości ostrze ugodziło po parunastu, może parudziesięciu sekundach. Mój mąż upewnił się, że wszystko w porządku, zanim zaczął się rytmicznie poruszać. Mój mąż! Po dokładnie dziewiętnastu nocach i dniach od naszego ślubu wreszcie postanowiliśmy skonsumować nasze małżeństwo, a popchnęło nas do tego morderstwo. Oboje jesteśmy tak samo pojebani.

Bardzo dobrze wspominałam nasz szybki numerek na umywalce Oriona, jednakże nie umywał się on do tego, co potrafił Draagonys zrobić, gdy miał wystarczającą ilość czasu i cierpliwości. Drażnił się. Pobudzał mnie, żeby w odpowiednim momencie zwolnić, aby rozwlec przyjemność w czasie. Nie obchodziło mnie, co wyprawiał wcześniej z Zahariashem i Penelopą, jeśli dzięki tej praktyce wyczyniał takie cuda. Między nami była spora różnica w doświadczeniu; ja wcześniej miałam tylko trzech kochanków, z czego jeden był jednorazowy, a także raz za namową alkoholu zrobiłam to z nim samym.

Czułam jego zapach, gdy wtulał twarz w moje ramię: wody kolońskiej, perfum, kosmetyków; były też mniej przyjemne: potu i przekopanej ziemi; a także ten niejednoznaczny: piżma – zapach ten wywoływał u mnie dreszcz w połączeniu z wszystkimi doznaniami, którymi mnie obdarzał.

Zazwyczaj zaciskam zęby, rozpływając się w ekstazie w ciszy. Tym razem miałam zachciankę. Wewnętrzna potrzeba nagrodzenia kochanka sprawiła, iż pojękiwałam i wzdychałam z każdym dającym efekt pchnięciem. Miało to też swoje walory terapeutyczne, gdyż na chwilę mogłam się zapomnieć i odgonić paskudne wizje. Podobno niektóre uczucia lepiej wykrzyczeć. Szybki i głęboki oddech dostarczał dużo tlenu, dzięki któremu przyjemnie wirowało mi w głowie.

Finał nie nadszedł szybko. Opanowany przerywał w odpowiednim momencie, zastygając w bezruchu. Czekał parę sekund, aż napięcie zelżeje, dopiero wtedy powracał do przerwanych czynności. Nie skończył za wcześnie, dając mi mnóstwo okazji, abym osiągnęła odpowiednią satysfakcję.

Pozycja czwarta.

Epilog naszego zjednoczenia. Wielki finał. Obrócił mnie na brzuch, unosząc wyżej biodra. Zdobył się na więcej, odkładając na bok delikatność. Wiedział, że może sobie na to pozwolić. Wtulił twarz w mój kark, zaciskając kurczowo palce na ramieniu, drugą zaś dłoń trzymał na moim kroczu, pieszcząc miejsce poniżej wzgórka i nie pozwalając mi uciec. Westchnął przeciągle, gorącym powietrzem znacząc niezasłonięty włosami kawałek skóry. Konałam z przyjemności. Konałam z wycieńczenia. Zaangażowania wkładanego w próby utrzymania narzuconej pozycji, po każdym orgazmie zmuszającym do wysiłku wszystkie mięśnie łącznie z tymi najdrobniejszymi. Mięśnie ud spazmatycznie drżały, pomimo iż teoretycznie to nie ja wykonałam całą pracę. To efekt skupienia. Ciężar z moich pleców zniknął, a Scorpius przetoczył się obok, łapiąc desperacko powietrze. Opadłam obok niego, kładąc skroń na mostku dzielącym szeroką pierś. Słuchałam bicia jego serca, wodząc opuszkami palców po płaskim brzuchu i lepkiej męskości.

Pewnie zastanawiacie się, czemu opisuję seks. Przecież nie ma znaczenia w śledztwie, a słuchanie o tym was żenuje. Oczywiście, że dla własnej przyjemności i żeby trochę umilić pozostały mi czas, powspominać... ale jest też inny powód. Otóż to, w jaki sposób człowiek się kocha, pieprzy, grzmoci, wali, łączy, rypie, tudzież rżnie, wiele o nim mówi. Co łóżkowe igraszki mówiły o Draagonysie? Troszczył się o mój komfort. Myślał nie tylko o sobie, co potwierdzenie znajdowało w rzeczywistości. Był dokładny i niemalże perfekcyjny. Dbał o szczegóły. Nie angażował się uczuciowo. Tylko na początku patrzył mi w oczy, kiedy jeszcze nie był pewny, czy nie zrobi mi krzywdy. Ostatecznie wolał nie widzieć mojej twarzy. Nie tonąć w moich oczach. Nie szukać romantyczności tam, gdzie jej nie ma. Lubił mieć za to nad wszystkim kontrolę. Najśmiejszy stał się, kiedy odwrócił mnie tyłem; wtedy też przejął całkowitą władzę, dyktując mi, ile mam jeszcze wytrzymać. W łóżku czy poza łóżkiem charakteryzowały go podobne cechy; nie przeczył sam sobie. Są osoby, które w sypialni zmieniają się nie do poznania. On był stały, jednolity, wierny. Nie było to jak widać dziedziczne, gdyż jego ojciec oczekiwał romantyczności w sypialni, kiedy poza nią stronił od kontaktu ze mną. Jego ojciec jest tym drugim typem.

Długo leżeliśmy bez słowa. Po co rozmawiać, gdy nie ma o czym? Zastanawiałam się, czy zbrodnia i ta noc zmienią coś w naszym życiu. Czy obudzimy się rano, udając, iż nic nie zaszło? Zastanawiałam się także, czy mogłabym pokochać swojego męża. Cieszyć się każdym nowym dniem w jego ramionach. Wciąż wydawało się mi to tak surrealistyczne. Ja i Scorpius Draagonys, próbujący stworzyć związek. Miłość małżeńska między nami wydawała się wręcz nieosiągalna. A jednak próbowaliśmy. Chowaliśmy razem trupy i uprawialiśmy seks. Nie ma to jak zdrowy oparty na zaufaniu i wzajemnej pomocy związek. Póki śmierć nas nie rozłączy!

– Sathana... – zadudniło pod moim uchem. – Dlaczego nigdy nie zaprosiłem cię na randkę? Tylko nie mów, że dlatego, że masz brudną krew, bo to wiem.

– Bo nigdy wcześniej nie zrobiłam na tobie takiego wrażenia, jak dzisiaj – odparłam. Zrobiłam zabójcze wrażenie. – To chyba przyćmiewa wszystkie moje wrodzone wady.

– Masz rację. Jestem w stanie wybaczyć ci nawet to, że brakuje ci inteligencji życiowej i ciągle pakujesz mnie w kłopoty. Muszę to naprawić. Sathana... zabiorę cię na randkę, gdy się ten cały burdel skończy.

Zaśmiał się, popchnął mnie na plecy i wpił się w rozciągnięte w satysfakcji usta. Nie miałam nic przeciwko pierwszej randce, nawet jeśli wiązało się to z czekaniem i wierzeniem w obietnice, które nie miały prawa się spełnić.

*

Wiem, że się spóźniłam z premierą, ale kompletnie o tym wczoraj zapomniałam xD Tym razem to była tylko i wyłącznie moja wina ;P Aczkolwiek na swoje usprawiedliwienie dodam, iż byłam wczoraj bardzo, bardzo, ale to bardzo zmęczona...

Tak btw. byłam wczoraj na Venomie, szczerze polecam, mimo że jedna rzecz jest według mnie nielogiczna, ale spoilerować nie będę. Dziwne zbiegi okoliczności można wybaczyć i głupotę złej strony konfliktu (no bo film nie mógł się skończyć za szybko, czyż nie?). Takie 8/10 za humor, dużo akcji oraz świeżości (i pewnie jeszcze za to, że mogłam sobie odpocząć w tym kinie) :D

Kolejny rozdział za tydzień ;) Trzymajcie się cieplutko!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top