18: Inicjacja
– To wszystko wyjaśnia... – mruknął Moore, gdy Daemona zakończyła kolejną część opowieści i sięgnęła po szklankę z sokiem wiśniowym.
Dłoń kobiety, zaciśnięta na szkle, zatrzymała się centymetry od ust. Vromianka podniosła oczy na śledczego, mierząc go zdziwionym spojrzeniem czarnych tęczówek.
– Co? – zapytała.
Od jakiegoś czasu śledczy stał w kącie. Jego miejsce przed laptopem zajął Francis, w skupieniu zapisując każde słowo kobiety. Mężczyźni wymieniali się podczas sporządzania notatek nie rzadziej niż raz na godzinę. Charlie zrobił krok, podszedł bliżej stolika. Nachylił się nad przesłuchiwaną. Wyraźnie poczuł zapach tanich, więziennych kosmetyków: mydła i szamponu. Minęła trzynasta, a one wciąż trzymały się skóry i włosów Sathany.
Popatrzył jej głęboko w oczy, mając nadzieję, że tym razem wyczyta z jej twarzy coś więcej niż obojętność. Miał wrażenie, że z dnia na dzień staje się coraz bardziej... neutralna. Wybuchy gniewu i innych niepohamowanych uczuć zdarzały się sporadycznie. Rzadziej. Były też mniej intensywne.
– G'Nosi wraz z Rossim desperacko starali się wyciągnąć cię z więzienia – poinformował. Nie wiedziała o tym wcześniej, nikt jej nie mówił, dlatego wielkim zdziwieniem dla Charliego stał się brak jakiejkolwiek reakcji. Nie przerwał kontaktu wzrokowego, kontynuując: – Wyniosły zapewniał, że sami cię osądzą. Nie dostali takiej możliwości. To zrozumiałe, że chcieli cię ocalić. Zastanawia mnie jedno... – Zawiesił zdanie w próżni. Może wyczytać chciał coś z jej tonu?
– Co takiego, Moore?
Bez cienia emocji. Na swój sposób ten spokój niepokoił Moore'a. Zadał najważniejsze pytanie, a raczej trzy pytania, na które wystarczyła tylko jedna odpowiedź:
– Dlaczego podczas bitwy nie zrobiłaś tego, czego wymagał od ciebie G'Nosi? Dlaczego nie pobiegłaś do wojsk Foriadii? Czemu zamiast uciec, dalej brnęłaś w to bagno?
Podniosła szklankę do ust, tym razem mocząc wargi w jej zawartości. Mrugnęła powoli, jakby ospale. Na chwilę skupiła się na soku, zaspokajając pragnienie. Zachowanie nie tyle niegrzeczne, co upierdliwie hipnotyzujące. Bawiła się nim, zmuszając do oczekiwania na odpowiedź. Nie. Ona nie myślała nad odpowiedzią. Znała ją doskonale, a śledczy o tym wiedział. Zastanawiał się tylko, czy podzieli się z nim prawdą. Obawiał się, że i tym razem będzie musiał poczekać na dalszy ciąg historii.
– Nie wiem, Moore – westchnęła, niby ubolewając nad swoją niewiedzą. W tej chwili Moore już wiedział, że pytanie zaczeka cierpliwie na odpowiedź. – Może obudził się we mnie instynkt? A może faktycznie należę do Krzewicieli? Może lubię... – Zrobiła pauzę. – ...zabijać?
Kolejny ślepy zaułek. Kolejna ściana. Daemona nie uznawała drogi na skróty.
– Kontynuuj – polecił. – To trwa zbyt długo.
Uśmiechnęła się, a uśmiech ten nie sięgał oczu.
– Dobrze, Moore...
***
Spałam w objęciach mordercy. Sielanka pozwoliła mi zapomnieć, kim mój mąż był naprawdę. Na sumieniu miał jedenaście osób, a całkiem możliwe, iż w noc poślubną dopisał parę nazwisk do listy. W tamtym momencie wolałam nie wiedzieć i udawać, że wcale mnie to nie obchodzi. Jakie to miało znaczenie? Musiałam zaakceptować aktualne życie, a najlepiej dostosować się do nowych reguł gry.
To już stawało się tradycją, iż budziłam się sama w łóżku. Scorpius spał dłużej niż ja tylko w czasach, gdy nie dzielił ze mną materaca. Nie rozumiałam dlaczego. Czy kręciłam się? Zabierałam kołdrę? Kopałam? Zrezygnowana podniosłam się zamaszyście i nie dość, że zakręciło się mi w głowie, to jeszcze zastał mnie niecodzienny widok.
Uchyliłam usta i przypatrywałam się, jak Draagonys... ćwiczy. Podciągał się na drążku tymczasowo zamontowanym w drzwiach od łazienki. Spojrzałam na zegarek, wskazówki wyraźnie tkwiły na godzinie siódmej piętnaście. Czy tylko dla mnie to nienormalne, żeby po całej nocy na nogach wstać wraz z kurami i pompować bicepsa? Powróciłam uwagą do niego, a ten bezczelnie wyszczerzył zęby, podciągnął się po raz ostatni i głucho wylądował na ziemi.
– Dzień dobry – zamruczał, siadł na podłodze, po czym rozpoczął serię brzuszków.
Przynajmniej jedna zagadka się rozwiązała. Gdy ja smacznie spałam do dziewiątej, on trenował, zapewne wcześniej rzucając jakieś zaklęcie wygłuszające. Tajemnice świetnej budowy ciała Draagonysa już odkryłam. Pozostały tylko mniej istotne, takie jak nieznany mi eliksir warzony od miesiąca, przeznaczenie artefaktu, niespotykana wcześniej troska ze strony pradziadka i dziwne zachowanie C'Thana.
– Hej... – odburknęłam, wciąż nie mogąc pozbierać szczęki z podłogi. – To ja... wezmę prysznic... – stwierdziłam dość elokwentnie jak na stan, w jakim się znajdowałam: stan lekkiego szoku i... niewyjaśnionego zainteresowania postacią mojego męża.
Pośpiesznie wyciągnęłam zwiewne ubrania i przeszłam obok Scorpiusa, próbując nie spoglądać na jego gołą klatę. Słowo daję, że zrobił to specjalnie... w sensie tak się rozebrał. Zanim zamknęłam drzwi od łazienki, usłyszałam złośliwy śmiech.
Zbyt długo nie miałam faceta, przez co głupoty przychodziły mi do głowy na widok roznegliżowanego arystokraty. Z pewnością to było właśnie to. Nic innego. Jeszcze pocałunek przed ołtarzem... on także rozbudzał wyobraźnię. Dotknęłam ust, z niepokojącą myślą, że chciałabym go powtórzyć. Po pocałunku moje myśli obrały sobie kolejny cel – wspomnienie z imprezy dzień przed przybyciem Oriona.
„Nie. Nie. Nie!" – przecież wcale tego nie chciałam.
Zaprzeczanie okazało się jałowe.
Rozebrana ułożyłam się wygodnie w wannie, kontemplując dalej uczucia, jakimi dażyłam tego nadętego, tlenionego barana.
W sumie... minęło trochę czasu... najpierw jego opieka nade mną, gdy Orion wyjechał, a później jeszcze dwa tygodnie mieszkania w jego komnatach. Wciąż jednak go nie lubiłam. Wciąż uważałam go za bogatego buca. Gdy raz się do kogoś zraziłam, z trudnością zmieniałam zdanie.
Zmoczyłam sztywne od lakieru włosy. Gdy wmasowałam w nie szampon, natknęłam się na zabłąkaną wsuwkę. Uśmiechnęłam się, gdy światło świec zatańczyło na kamieniach układających się we wzór różowego kwiatu. Odłożyłam ozdobę w bezpieczne miejsce. Zmyłam resztki makijażu, który nie przetrwał nocy wtulania się w poduszkę oraz Draagonysowych pocałunków. Dokładnie natarłam całe ciało jakimś diabelnie drogim mydłem. Arystokraci na wojnę ciągną ze sobą cały swój luksus.
Nasiedziałam się w wannie wystarczająco długo, aby uznać, iż Scorpius skończył trening. Dokonałam ostatnich poprawek w moim wyglądzie, roztrzepałam wilgotne włosy, aby naturalnie wyschły, i włożyłam kremową sukienkę. Liczyłam na to, że Draagonys pozwoli mi na krótki spacer. Przecież obiecałam, że będę robić wszystko tak, jak każe.
Wyszłam z łazienki i po raz kolejny zdębiałam na widok mężczyzny. Siedział na łóżku, tocząc różdżkę między palcami. Podniósł głowę i skrzyżował ze mną spojrzenie, zaraz potem wykonał dobrze znany mi gest, klepiąc miejsce obok siebie. Chciał, żebym koło niego usiadła. Złapałam się za ramię; za miejsce, gdzie naznaczył mnie runą.
– Po co? – zapytałam, mając na myśli jego niemą prośbę.
Uśmiechnął się niczym kot, który właśnie zwęszył tłustą mysz. Kot, który chciał pobawić się bezbronnym stworzonkiem, zanim łaskawie dokona jego żywota.
– Chcę ściągnąć twoje kajdany. Takie dostałem polecenie – wyjaśnił, nie spuszczając ze mnie wzroku.
To wystarczyło. Na te słowa czekałam od początku niedoli. Bez możliwości użycia magii czułam się naga i kompletnie nieodporna na ataki. Podeszłam bliżej i wystawiłam przed siebie ręce.
Zaśmiał się.
– Usiądź. Tak będzie wygodniej – mówił.
– Nie musi mi być wygodnie – zapewniłam.
Pokręcił wolno głową, nie pozbywając się wredno-wesołego wyrazu twarzy. Coś kombinował. Wyczułabym jego złe zamiary z kilometra.
– Dobrze. Skoro nie chcesz usiąść koło mnie... Zrobimy to po twojemu, ale najpierw poproś. Może być na kolanach. – Uśmiechnął się sugestywnie.
– Draagonys, ty pieprzony zboczeńcu! – oburzyłam się. Powinien sobie wreszcie darować szczeniackie zagrywki.
– Chciałbym. – Westchnął. – Uwierz mi – dodał po chwili. – Nie poprosisz? – Skrzyżowałam ręce na piersi. Nic z tego. Nie miałam zamiaru mu ulegać. Może gdyby nie to, że jego wypowiedź była chamska, wydusiłabym drobne proszę. – Nie? A to pech.
Nie zdążyłam mrugnąć, a on wstał, chwycił mnie w pasie, przerzucił sobie przez ramię, po czym zwalił na łóżko. Siła uderzenia wypchała mi powietrze z ust. Na tym się nie skończyło. Zawisł nade mną, łapiąc mnie za nadgarstki i rozkładając szeroko ręce. Półnagi mężczyzna przygwoździł mnie do łóżka z taką łatwością, jakby miał do czynienia z małym dzieckiem.
– Podobno miałaś wykonywać wszystkie moje polecenia – wymruczał tuż nad moimi ustami. – Kazałem ci usiąść koło mnie. Później kazałem ci poprosić.
Ta zmiana... Nie mogłam tego pojąć. Najpierw potraktował mnie beztroską, żeby nagle sprowadzić do parteru. Moje oczy szalały, starając się skupić w jednym miejscu; niestety nie mogły się zdecydować, czy wolą przyglądać się srebrzystym oczom czy gładkim ustom.
Zaniemówiłam, nie odpowiadając na kwestię Scorpiusa. On czekał dłuższą chwilę, oddychając dość głęboko, jakby jeszcze dochodził do siebie po ćwiczeniach. Jego twarz dalej nosiła na sobie wilgoć, a nieposłuszne kosmyki zbijały się w mokre strąki.
– I co? – odezwał się wreszcie. – Zabrakło ci odwagi na dyskusje? Ułatwię ci to... Poproś. Poproś, żebym zdjął kajdany.
W jego głosie słyszałam satysfakcję, ponieważ doskonale zdawał sobie z tego sprawę, że miał nade mną pełną władzę.
Przełknęłam ślinę i zacisnęłam wargi, zanim wydobyłam głos z gardła.
– Proszę... zdejmij kajdany.
Pokiwał głową, puszczając moje nadgarstki. Usiadł w klęku. Sięgnął za siebie po różdżkę, którą zostawił na rozkopanej kołdrze.
– Nie mogłaś tak od razu? – zapytał, przykładając koniec patyka do pierwszej bransolety. – Chociaż z drugiej strony... – Kliknęło, a złota obręcz rozpadła się na dwie. – Lubię sprowadzać cię na ziemię. – Druga bransoleta także opadła bezwładnie na pościel. – Sprowadzać cię tam, gdzie twoje miejsce. – Ponownie się nachylił, tym razem nie krępując moich ruchów. – Jakie to uczucie odzyskać wolność, Daemono?
– Nie jestem wolna – poprawiłam go.
– Nie jesteś wolna. Nie tak, jakbyś chciała, prawda? Wciąż będziesz żyć w przeświadczeniu... – Położył się obok na boku, podpierając się na jednym z łokci. Wyciągnął dłoń i położył ją na moim biodrze. – ...że musisz spełniać moje zachcianki. Że nie powinnaś protestować... – Wsunął dłoń pod talię, zagarniając mnie do siebie. – ...kiedy ja czegoś zażądam. – Jego brzuch i pierś dotknęły sukienki, zostawiając paskudnie mokre ślady. Doskonale wiedział, co robi.
– Fuj! – wyraziłam swoje niezadowolenie najlepiej, jak umiałam. – Lepisz się od potu!
Starałam się go odepchnąć. Moje próby podsumował śmiechem.
– Nie tego pragną kobiety? – Mówiąc to, złapał moje, pierwszy raz od miesięcy nagie, nadgarstki i unieruchomił je nad głową. Znów znalazł się za blisko. Jego nastrój uległ diametralnej zmianie, stając się ponownie flirciarsko-beztroskim. – Przepoconego macho w sypialni?
– Ja wolę, żebyś się wykąpał! – jęknęłam desperacko.
Zaśmiał się w moją szyję, po czym podniósł głowę, wyciągnął się i, dosłownie, cmoknął mnie w czółko jak rozeźlonego dzieciaka. Spiorunowałam go spojrzeniem, życząc mu, żeby mu te wyhodowane na eliksirach mięśnie zwiotczały.
– Nie omieszkam. Koniec zabaw na dziś, skarbie. – Wskazał brodą na stolik zastawiony jedzeniem. – Zjedz śniadanie. Przebierz się w coś wygodnego. – Uwolnił moje nadgarstki i podniósł się do klęczek. – Później musimy się za coś... zabrać.
O ile nie miał na myśli ćwiczeń fizycznych przeprowadzanych w parach, byłam jak najbardziej za.
Zniknął za drzwiami łazienki. Podniosłam się i sięgnęłam po bransolety. Zważyłam je w dłoniach. Wydawały się cięższe, kiedy już nie ograniczały moich magicznych zdolności.
Poczułam moc.
***
Zmierzaliśmy w stronę lasu. Upał lał się z nieba, wytłaczając z rozgrzanych ciał litry potu. Moja zwiewna, słodka bluzeczka lepiła się do pleców. Krótkie spodenki niewiele pomagały w ukropie. Złorzeczyłam na Draagonysa, iż zachciało się mu spacerów w samo południe. Mogliśmy iść wcześniej, ale on wolał wtedy przeglądać Gońca.
Szedł przodem, pod pachą dzierżąc kartonowe pudełko z logiem firmy ojca – dwiema skrzyżowanymi różdżkami, przez środek których poziomo przechodzi kostur; po prawej stronie nad główką kostura podpis głosił „Draagonys", a po lewej stronie widniał napis „Wytwórnia przedmiotów magicznych". To było dość duże pudełko. Nie powiedział, co trzymał w środku. Mogłam się tylko domyślać, a pomysłów nie miałam.
– Powiesz mi, co stało się w nocy? – zakrzyknęłam w stronę jego szerokich pleców w kształcie trójkąta.
Nie uraczył mnie nawet przelotnym spojrzeniem, parł naprzód i rzucił w przestrzeń:
– Nie musisz wiedzieć.
„Nie no, po co? W końcu jestem tylko twoją żoną, blondwłosy imbecylu" – zatrzymałam te słowa dla siebie, co by nie denerwować mojego nie zawsze wyrozumiałego męża. Lekcja z łóżka na coś się przydała.
Postawiliśmy pierwsze kroki między pniami drzew i, wcale nie zwalniając, szliśmy dalej. Nie miałam pomysłu, gdzie i po co mnie prowadzi.
– Zlikwidowaliście kolejny człon Orędowników Równości? – Próbowałam szczęścia.
Zatrzymał się. Rozglądnął się wokół. Pokiwał głową, po czym postawił pudełko pod najbliższym drzewem. Rzucił na mnie okiem, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Niektórzy przeżyli.
– To dobra wiadomość.
– Niekoniecznie – mruknął. – Poczekaj.
Rozłożyłam ręce, kiedy kucnął przed powalonym pniem i zaczął przy nim majstrować.
Lakoniczny Scorpius.
Co znaczyło niekoniecznie? Zabrzmiało to wyjątkowo złowrogo, mimo iż Draagonys powiedział to z taką obojętnością, jakby komentował pogodę. Postanowił nie tłumaczyć więcej. Ot tak, żebym zaczęła odchodzić od zmysłów z powodu niewiedzy.
Ze zdziwieniem objęłam wzrokiem scenę rozgrywającą się przede mną. Blondyn złapał grubego, opancerzonego karalucha i zamknął w magicznej klatce. To samo zrobił z kolejnym – mniejszym. Sześcionożne zwierzątka kręciły się w kółko, obijając ciałkami o ścianki przezroczystych więzień. Podeszłam bliżej, wiedziona ciekawością. Odsunął się i wskazał na swoje dzieło.
– Zabij – wydał komendę, równocześnie podsuwając mi swoją różdżkę tępym, zdobnym końcem pod nos.
Popatrzyłam nań jak na wariata. Tego jeszcze nie było. Zaczęłam się zastanawiać, czy Scorpius aby na pewno jest normalny.
– Żartujesz – odparłam.
Założył ręce na pierś, wskazał na stworzonka brodą, po czym powiedział chłodno i rzeczowo:
– Zabij. One i tak mają przed sobą tylko tydzień czy dwa życia.
„Co z tego?" – chciałam rzec. Godzina, dzień, tydzień... nieważne. Nie zabijałam, gdy C'Than mnie namawiał i nie miałam zamiaru zabijać z powodu głupich wymysłów Draagonysa.
Zniecierpliwiony złapał mnie za rękę i wcisnął magiczny patyk w dłoń. Zacisnęłam palce na różdżce, czując się niekomfortowo w sytuacji, w jakiej mnie postawił. Iskra energii przeskoczyła między palcami prawej ręki, dając ujście gromadzącym się emocjom. Nie bez powodu kajdany zostały zdjęte.
– Nie. – Szłam w zaparte. – Po co mam to robić? – Mój głos zadrżał.
– Obiecałaś, że będziesz mnie słuchać – wypomniał mi słowa wypowiedziane w rozpaczy. Wtedy nie zakładałam, iż każe mi zabijać robaki. – Zabij. Znasz formułę.
Przełknęłam ślinę, gdyż doznałam olśnienia. Zaczęłam podejrzewać, co mogło znajdować się w pudełku. Patrzyłam na nie jak na bombę, która w każdej chwili mogła wybuchnąć.
– Co jest w tym pudełku? – pisnęłam cicho.
– Zaraz do tego dojdziemy. – Draagonys się spiął. Denerwowałam go. Denerwowało go moje wahanie. – Zabij tego pieprzonego karalucha. Już! – krzyknął, tracąc cierpliwość.
– Nie!
Skuliłam się w sobie, gdy podszedł szybkim krokiem. Przestraszyłam się, że chce mnie uderzyć. Odruchowo zacisnęłam powieki i się uchyliłam. Przystanął niecały metr ode mnie. Mierzyliśmy się spojrzeniami.
Przeniósł uwagę na karaluchy. Wcześniej zdążyłam zauważyć na jego twarzy zdegustowanie moją postawą. Wskazał dłonią w ich kierunku. Nie potrzebował różdżki.
– Ven Mortem! – rzucił zaklęcie bez mrugnięcia okiem. Zbliżył się do mnie i, gestykulując, wskazał na trupka. – Widzisz? To nie jest trudne. Zabij!
Złapał mnie pod ramię i popchnął do przodu. Stanęłam oko w oko z bezbronnym stworzonkiem; wyciągało ku mnie patykowate odnóża, jakby prosiło o wybaczenie i oszczędzenie losu pobratymca.
W kącikach oczu zbierały się mi łzy. Nie chciałam tego robić. Nie chciałam przechodzić do następnego etapu z pudełkiem. Nie chciałam używać morderczego zaklęcia, a z jakiegoś popieprzonego powodu arystokrata zmusił mnie do ćwiczeń.
No właśnie. Zmusił.
Zrobiłam to, czego ode mnie wymagał – przyjęłam pozycję do rzucenia czaru.
– V-ven... – wyjąkałam.
– Głośno i wyraźnie! – przerwał mi niegrzecznie.
– Ven Mortem – powiedziałam i zamknęłam oczy, żeby nie widzieć, jak karalucha podrywa w powietrze energia zaklęcia.
– Świetnie – skomentował Draagonys głównie po to, aby przerwać nieszczęsną ciszę, która nastała po słowie Mortem. Ciszę paskudną, tak jak paskudna była formuła czaru.
Nie sądziłam, że zabijanie jest tak łatwe. Mówisz, machasz różdżką i puf! życie ucieka w nieznane. Inne czary ćwiczyliśmy godzinami, a ten... tak, jakbyśmy we krwi mieli morderstwa; jakby fatum zła towarzyszyło nam od urodzenia. W sumie... od zawsze nasi przodkowie zabijali, aby przeżyć. Śmierć równała się życiu. Żeby przetrwać, trzeba być silniejszym, a nie ma słabszego od trupa.
Zakryłam usta, gdy arystokrata kucnął przy pudełku. Postawił je przed moimi stopami. Nie powstrzymałam szlochu, wiedząc, co za chwilę nastąpi. Podniósł głowę i zmarszczył brwi. Coś odbijało się w jego twarzy. Coś, czego nie powinno na niej być. Coś, co nie pasowało do oblicza bezdusznego ślepca. Niestety byłam zbyt przerażona, żeby trafnie odczytać uczucia Scorpiusa.
Taśmę sklejającą skrzydełka pudełka rozciął sprawnie jednym pociągnięciem palca. Połówki podskoczyły i ukazały zawartość paczki. Pociemniało mi w oczach, cofnęłam się parę kroków i oparłam o drzewo. Moje serce biło mocno i szybko, jakbym brała udział w sprincie. A to tylko strach. Strach napędzał pompę ukrytą pod żebrami. Spazmatycznie nabierałam powietrza w płuca, dusząc się szlochem. Uwalniałam oddech ze świstem.
Obserwował mnie przez chwilę, czekając, aż się uspokoję. Na próżno. Nie potrafiłam. Doszedł do tego samego wniosku i wyciągnął pierwszą okrągłą kuleczkę. Położył kotka na ściółce. Zwierzątko piszczało przerażone w równym, o ile nie większym stopniu co ja. Nie podnosiło jeszcze główki, a ślepe oczka przysłonięte były powiekami. Małe łapki rozgarniały zeschnięte suszą listowie, szeleszcząc. Mrówki szybko zwęszyły okazję i rozpoczęły wyprawę na szczyt poruszającego się stworzonka, między mięciutką sierścią. W pudełku był jeszcze jeden kotek, który szybko znalazł miejsce obok swojego brata lub siostrzyczki.
– Nie. – Pokręciłam głową, zalewając się łzami. – Nie zrobię tego!
– Nie masz wyboru – powiedział Draagonys spokojniej, jakby uznał, że lepsza będzie marchewka, a nie kij. Dla mnie nie miało to znaczenia. Żaden ze sposobów nie łagodził bólu duszy, jaki towarzyszył zabijaniu. – Nikt nie będzie się nimi zajmował – tłumaczył, żeby mnie przekonać o słuszności morderstwa. – Ich matka została zjedzona przez lisy. Zabij – znów wydał komendę.
– To są żywe zwierzątka – powiedziałam, jakby to miało jakieś znaczenie. Jakby to naiwne zdanie mogło odwieść Scorpiusa od uczenia mnie.
– To włochate worki mięsa i kości – zaprzeczył śmiało.
Włochate worki mięsa i kości zawodziły coraz głośniej i głośniej. Piszcząc, wpijały się w moje uszy, kalecząc je. Wyciskały też z moich oczu potoki łez tak, że już prawie nic nie widziałam przez wilgotną mgłę.
Pociągnęłam nosem, jednak niewiele to pomogło. Zapewne wyglądałam jak rozryczany przedszkolak. Kompletne przeciwieństwo dojrzałej kobiety. Jeśli Draagonys coś czuł, to był to z pewnością żal nad żałosnością mej osoby, a nie współczucie nad moją niedolą.
– M-m-można – jąkałam się, próbując mówić pomimo nieprzerwanego szlochu. – S-s-się nimi... za-zaopiekować... odratować... – Przerwałam. Chciałam dojrzeć coś w obliczu Scorpiusa. Przyjął swój wyuczony obojętny wyraz twarzy.
– Nie każdego da się uratować. Nie będziesz się wszystkimi opiekować tylko dlatego, że nie potrafisz wybrać najprostszego rozwiązania.
Był nieugięty. Niczego innego nie mogłam się po nim spodziewać. Pozostało mi jedno...
– Nie każ mi tego robić... Proszę... Zrobię wszystko... tylko nie każ mi tego robić... – błagałam. – Będę ci służyć, oddam ci wszystko, czego zapragniesz. Nie każ mi zabijać.
Patrzył mi w oczy. Ciepłe i pełne nadziei.
Patrzyłam mu w oczy. Zimne i nieodgadnione.
Zobaczyłam, jak kącik jego ust drga, po czym unosi się w aroganckim – tak dobrze mi znanym – wrednym uśmiechu. Uśmiechu, który pojawił się już drugi raz tamtego dnia. Zapowiadał moją zgubę.
Poległam. Zrozumiałam to natychmiast.
– Okej – rzucił beztrosko.
Kucnął przy kotkach. Jednego z nich podniósł. Chciałam go wyrwać. Podbiec i wyrwać puchatą kulkę z łap ślepca, bo czułam, co zaraz może się wydarzyć.
Stałam w miejscu i patrzyłam.
Chrup.
Scorpius złamał kruchy koci kręgosłup.
A kotek wciąż żył.
Żył i piszczał.
Miał! Miał! Miał!
To przez ciebie, Daemono!
Oskarżał mnie agonalnym piskiem.
– Coś ty zrobił?! – wrzasnęłam, całkiem tracąc nad sobą kontrolę. Upadłam na kolana.
Draagonys wzruszył ramionami. Odrzucił połamane zwierzę tam, skąd je wziął. Kulka rozpłakała się obficiej.
Z kulkowego noska sączył strumyczek krwi.
Opuściłam głowę. Trzęsłam się od płaczu. Usłyszałam szeleszczące kroki. Zobaczyłam buty zatrzymujące się nieopodal. Później kolana, które strzeliły w stawie. Blada ręka sięgnęła do mnie i podniosła moja twarz za podbródek, żebym spojrzała w srebrzyste tęczówki.
– On się męczy. – Scorpius przemówił łagodnie. – Nie przeżyje. Boli go. – Pogładził kciukiem moją kość policzkową. – Skróć jego cierpienie.
Odsunęłam się gwałtownie, wyrywając się z Draagonysowych nieszczerych dotyków. Nieszczere dotyki powinien zostawić dla siebie! Bawił się ze mną! Jak kot z myszą! Na przemian trącał mnie przyjaźnie, żeby następnie pacnąć z całej siły! Jak kot! Cały czas trzymał pazury w odwodzie, gotów i nimi postraszyć.
– Jesteś chory! – zdarłam gardło kolejny raz.
– Nie. – Oderwał ode mnie spojrzenie i przeniósł je w stronę zamku majaczącego za drzewami. – To ten świat jest chory.
Jak to kot, zostawił mnie po raz kolejny, dając zaczerpnąć powietrza i poczuć odrobinę wolności.
Śledziłam go, starając się trzymać nienawiść na wodzy. Może to jego powinnam zabić?
Nie. Nie mogłam. Przysięga broniła nas przed zabijaniem siebie nawzajem. Nie wiem, czy nasza wspólna śmierć byłaby coś warta. Chyba nie miałaby żadnego znaczenia.
Jak gdyby nigdy nic oparł się o drzewo. Skrzyżował ręce na piersi. Czekał na mój ruch.
Podparłam się, żeby łatwiej się podnieść. Otrzepałam kolana z igiełek, liści i ziemi. Zacisnęłam palce na różdżce.
Dasz radę, Daemono – szumiał bór.
Dasz radę, Daemono – śpiewały ptaki.
Dasz radę, Daemono – zawodził kotek.
Podeszłam bliżej włochatego worka mięsa. Chciałam wmówić sobie, iż słodki maluch o poskręcanym puchatym ciałku to włochaty worek mięsa. Nic innego. Nie mniej. Nie więcej. Musiałam go zabić. Dla jego dobra. Tak. Dla jego dobra. Byłam uczynną i pomocną eterranką, powinnam więc ulżyć maluczkim w cierpieniu. Nie miał mamusi. Nikt nie opiekowałby się nim. Był za młody, żeby jeść samemu. Scorpius złamał mu kręgosłup, na pewno bardzo go bolało. Po śmierci odczuje ulgę. Nie. Zaraz. Po śmierci nie będzie czuł niczego, bo już go nie będzie. Może to i lepiej...
Czasami dostajemy od losu całą garść rozwiązań. Czasem tylko dwa. Draagonys, pan mojego losu, nie dał mi żadnego wyboru. To dzięki i przez niego poznałam wszystkie odcieni czerni, nawet tej najgłębszej, która pożerała światło.
Wyprostowałam rękę, której przedłużeniem stał się atrybut czarodziejów.
– Ven Mortem – odważyłam się wreszcie, lecz promień energii zdawał się niezwykle wyblakłym. Kuleczka poruszyła się, jęcząc głośniej niż kiedykolwiek. Do agonalnej arii dołączył się także brat. Lub siostrzyczka. Kto ich tam wie... – O Boże! On się dalej rusza! – Wskazałam wijące się stworzonko.
– Bo tego nie chciałaś – wyjaśnił dość wyrozumiale Scorpius. – Tylko sprawiłaś mu ból. Próbuj dalej.
– Ven mortem!
Tym razem tego chciałam. Desperacko pragnęłam śmierci bezbronnego kotka. Udało się. Wielobarwny promień ugodził, pozostawiając po sobie truchło.
– Brawo – podsumował znudzony Draagonys. – A teraz drugi.
– Ty potworze! – wycedziłam zza zaciśniętych zębów.
– To nie ja uśmiercam słodkie kotki, lecz ty – zauważył dość logicznie. – Mam mu złamać kręgosłup, żeby poszło ci szybciej? – zaproponował zbyt grzecznym tonem.
Postanowiłam się pospieszyć.
– Ven Mortem – powiedziałam tym razem bez trudu, chcąc, żeby nasze spotkanie w lesie wreszcie się skończyło. Wszystko było mi już obojętne.
– Świetnie. – Mężczyzna odbił się od drzewa. Odwróciłam za nim głowę, patrząc, jak odchodzi. Przystanął, rzucił mi spojrzenie i oznajmił: – Teraz zapamiętaj tę lekcję, bo wieczorem ci się przyda.
Potem obserwowałam już tylko jego plecy. Sylwetkę oddalającą się i malejącą z każdym pokonywanym metrem.
Zostałam sama.
Nie zostałam sama.
Zostałam z czterema trupami. Małymi, niewielkimi, nieznacznymi trupami.
Trzy z nich były moją zasługą. Nie powiem, żebym w tamtym momencie była z osiągnięcia dumna. Czułam raczej przygnębienie, a także panikę.
Draagonys nie uczył mnie zabijać bez powodu. Nie. On niczego nie robił bez powodu. Chciał mnie przygotować, żebym w odpowiednim czasie wykorzystała zdobytą wiedzę. Miałam nadzieję, iż nie będę musiała szybko skorzystać z nabytych umiejętności. Miałam nadzieję, że się przesłyszałam, gdy powiedział wieczorem.
Ale wiecie, jak to się mówi... nadzieja matka głupich i naiwnych.
***
Scorpius przygotował dla mnie ubranie. Wgapiałam się w czarną kupkę leżącą u mego boku na łóżku. Czarna bluza. Czarne jeansy. Przeniosłam spojrzenie na męża. Siedział przy stoliku i sączył whisky. Wcześniej proponował mi szklankę, ale odmówiłam. Docierało do mnie, że popełniłam błąd. Powinnam była się upić przed tym, co miało nadejść. Draagonys uniósł szkło, wskazując na ciuchy.
– Mogłabyś się pospieszyć? – zapytał grzecznie.
Kiwnęłam mu. Złapałam za rąbek bluzki – tej samej, którą miałam w lesie – i pociągnęłam w górę, później zsunęłam spodenki z pupy i ud. Nie patrzył na mnie. Zajął się alkoholem. Włożyłam nową bluzkę, zakrywając kremowy stanik, a także spodnie, chowając wycięte bokserki.
Jednym haustem osuszył szklankę. Podniósł się, a jego kości chrupnęły; dokładnie tak samo, jak łamany kręgosłup kotka. Przygryzłam wargę, żeby znów się nie rozpłakać. Na dobrą sprawę przebeczałam cały dzień. Po tym, jak Scorpius mnie zostawił, wróciłam do zamku; do naszego pokoju. Leżałam w łóżku, mocząc poduszkę i działając mężczyźnie na nerwy. Nie zbliżał się; najwidoczniej uznał, iż muszę się z własną tragedią uporać sama.
Podszedł. Złapał mnie za rękę i kucnął, opierając się kolanami o ramę łóżka.
– To, co się dziś zdarzyło... chyba mogłem inaczej to rozegrać, ale zależało mi na czasie. – Skupił na mnie spojrzenie, szukając cienia reakcji. – Musiałem cię nauczyć. Uczyłem też Penelopę.
– Też łamałeś kocie grzbiety? – fuknęłam.
– Nie. Mieliśmy więcej czasu.
Typowe. Odwróciłam głowę w stronę okna, żeby na niego nie patrzeć. Ten dzień był koszmarem. To, jak mnie potraktował, było bestialstwem; jakby się nade mną znęcał; coś jak wizja z najgorszych koszmarów.
– Daemono... – użył mojego imienia, co sprawiło, że nań łypnęłam. – Obiecaj, że będziesz wykonywać moje polecenia. Obiecaj, że zrobisz wszystko, o co cię poproszę, bez wahania. Musisz mi zaufać.
– Zaufać? – Prychnęłam. – Jak mam ci zaufać, jeśli o niczym mi nie mówisz?
– Po prostu. Obiecaj mi – ponowił żądanie.
Przewróciłam oczami, dalej czując piasek pod powiekami, który zebrał się podczas płaczu i nie chciał później spod nich wyjść.
– Obiecuję, że będę cię słuchać.
Uśmiechnął się blado, w jakiś sposób usatysfakcjonowany. Wstał, ciągnąc mnie za sobą. Potem otworzył przede mną drzwi.
***
Drzwi od wielkiej sali stały otworem. Skrzydła zostały otwarte na oścież, przez co widziałam spory zebrany tłum. Szmery i szepty słychać było z daleka. Scorpius prowadził mnie za łokieć. Ani nie było w tym finezji, ani miłości. Skończył się czas, w którym udawał.
Impreza, na którą się wybieraliśmy, z pewnością nie była zwykłą kolacją. Nikt nie zasiadał przy suto zastawionych stołach. Wszyscy stali pośrodku sali, tworząc okrąg otwarty na miejsce honorowe na podwyższeniu. Arediusz stał w czarnych szatach i w swojej chorej postaci na samym środku podestu. Jedyną siedzącą osobą była Elena. Wiedźma opierała głowę o rękę i ze znudzeniem przyglądała się scenie u swych stóp. Raz za czas ostentacyjnie ziewała. Assani, wielki kot, leżał z łbem wspartym o nogę głównego stołu; w momencie, kiedy weszliśmy do środka, pantera ryknęła, ukazując arsenał ostrych, długich kłów.
Uzupełniliśmy z Draagonysem krąg. Zajęłam miejsce obok Penelopy. Zdawała się dziwnie sztywna. Spięta. Kurczowo zaciskała palce na swojej białej różdżce, żeby po chwili je rozluźnić; i jeszcze raz, i jeszcze raz, ciągle powtarzała ten gest. Automatycznie znalazłam swój atrybut czarodzieja, sprawdzając, czy wciąż go mam. Gdzieś na korytarzu Scorpius wcisnął mi różdżkę w dłoń, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, iż będę musiała jej użyć. Wyczułam opuszkami gładką powierzchnię na trzonku przechodzącą w rzeźbienia.
Ostatnie luki w okręgu zapełniły się, a wtedy Arediusz pokazał przeżarte zbliżającą się śmiercią zęby i rozpoczął pierwsze okrążenie wzdłuż swoich popleczników – no i oczywiście przechodząc obok mnie – schodząc wcześniej z podwyższenia.
– Wczorajszy dzień zapisze się na kartach historii jako przełomowy – rozpoczął przemowę. Uwielbiał przemowy. Ubóstwiał brzmienie swego głosu. – G'Nosi oddał w moje ręce Kielich Hadesu, a nasz wypad w teren zakończył się powodzeniem.
Nigdy wcześniej nie słyszałam o Kielichu Hadesu.
Przewodnik zaczął drugie okrążenie...
– Mamy co świętować. Z tej okazji postanowiłem po raz kolejny zorganizować inicjację, podczas której nasze szeregi zapełnią się nowymi członkami.
Trzecie okrążenie...
– Wzbogacimy się o pięć wspaniałych i odważnych osobistości, gotowych na poświęcenie w imię wielkich idei...
Czwarte okrążenie...
– Poznajcie ich. Villyan Entymos!
Mój były przyjaciel wystąpił z szeregu o krok. Poczułam do niego obrzydzenie. Jak po tym wszystkim mógł wstąpić między ślepców? Wyznawać chore doktryny głoszone przez Przewodnika? Ogromna kula rosła w moim żołądku, wywołując mdłości.
– Anton Dercy!
Szczupły blondyn, niewątpliwie młodszy ode mnie, poszedł w ślady zdrajcy Orędowników Równości. Dumnie wypiął pierś.
– Penelopa Xelogazzyo!
„Co?".
Zerknęłam w bok, na kobietę robiącą krok w przód. Nigdy nie mówili, że ona także zostanie Krzewicielką Równości! Taka młoda, inteligentna dziewczyna! To się nie trzymało żadnych logicznych praw. Mogłabym powiedzieć o niej wszystko, ale nie to, iż będzie z zimną krwią zabijać Vromian, aby oczyścić eterrański świat.
– Jaquelin Ossis!
Tym razem wywołany został mężczyzna po pięćdziesiątce. Zgarnął z oczu brązowy kosmyk i uśmiechnął się krzywo, odsłaniając niekompletne uzębienie.
– Oraz Daemona Draagonys!
Zapadła cisza.
Trawiłam trzy słowa wypowiedziane przez Goethego.
Jakim sposobem? Nie zgłaszałam się. Nie chciałam tego.
Scorpius popchnął mnie wcale nie delikatnie. Wszystkie oczy zwróciły się na moją osobę. Odruchowo założyłam ręce na pierś, żeby odciąć się od otaczającej mnie grozy.
Spojrzałam na Arediusza. Uśmiechnął się z wyższością. Zrozumiałam, że ślub był dopiero początkiem. Ślub to mała mżawka w porównaniu do burzy, jaka na mnie czekała. A ja głupia łudziłam się, że skończyły się dla mnie złe czasy; że moja zła passa odeszła w zapomnienie.
– Mamy komplet. Zanim jednak zaczniemy, zanim przejdziemy do głównego punktu naszego dzisiejszego spotkania, musimy na chwilę zostawić przyszłość i skupić się na przeszłości. Theodorze, pozwól. – Ostatnie zdanie rzucił ponad głowy zgromadzonych.
Usłyszałam kroki, które przerwały ciszę. Odwróciłam głowę, patrząc na rozstępujący się tłum. Spomiędzy Katharian wyszedł Theodor. Przeszedł obok mnie, rzuciwszy krótkie spojrzenie, później skupił swoją uwagę na Przewodniku.
Arediusz wyszedł naprzeciw i zatrzymał się dopiero przy swoim poddanym.
– Jestem, panie – powiedział nazbyt potulnie Pystollius.
Był bledszy niż zwykle. Zawsze był blady, ale tamtego dnia barwa jego skóry przypominała kartkę papieru. Odpowiedni czas nadszedł, a ja zrozumiałam, że będę świadkiem kary na młodym arystokracie. Czy mu współczułam? Nie. Chyba byłam za bardzo skupiona na sobie i burzy emocji kotłującej się w moich trzewiach.
– Pystolliusie Theodorze... – Arediusz postawił na oficjalny ton. – ...czy przyznajesz się do spiskowania za plecami Scorpiusa Draagonysa? Przyznajesz się, że planowałeś jego morderstwo?
Tłum za moimi plecami zaszumiał od wymienianych naprędce uwag. Prócz mnie, Scorpiusa, Oriona, Calibrina i C'Thana nikt więcej nie miał pojęcia o występku Theodora. Nawet Elena, która z niezdrowym zaciekawieniem wyciągnęła szyję.
– Tak, przyznaję się, panie – rzekł Theodor bez zająknięcia.
– Zatem bez sprzeciwu przyjmiesz czekającą cię karę?
– Zasłużyłem na nią, panie.
– Więc nie pozostaje mi nic innego, jak naznaczyć cię piętnem zdrajcy. Dodatkowo odbieram ci prawa do tej ziemi. Od dziś nie masz prawa zwać swojej nędznej osoby gospodarzem, czy to zrozumiałe?
Czarnowłosy mężczyzna zacisnął pięści, aż chrupnęło.
– Jesteś litościwy, panie. I sprawiedliwy.
Arediusz zaśmiał się, wyciągając dłoń ku twarzy Theodora. Pystollius zamrugał nerwowo, nie wiedząc, czego się spodziewać. Ja sama wstrzymałam oddech.
– Znaj więc moją łaskę, bo za zdradę mogłem cię zabić. – Dłoń o rozcapierzonych palcach osiadła na policzku, nad okiem, wargami i na skroni pozbawionego majątku arystokraty. – Za następny zawód zapłacisz już własnym życiem, bo nie masz nic więcej na wymianę. Provia Prodotis.
Jęk wydarł się z gardła Pystolliusa, uderzając w ściany i odbijając się przeraźliwym echem w wysokim pomieszczeniu. Powietrze między dłonią Przewodnika a skórą twarzy Theodora rozgrzało się, gotując żywą, delikatną skórę mężczyzny. Arystokrata nie mógł się cofnąć, mimo iż bardzo chciał. Czar złączył go na sekundy z Arediuszem niczym klej. Płakał z powodu cierpienia – łzy lały się strumieniami, obmywając policzki kata, zalewając brodę i chowając się za kołnierzykiem eleganckiej bluzy. Przestąpiłam z nogi na nogę, gdy te rwały się do ucieczki; powstrzymałam je. Opuściłam wzrok, aby nie widzieć kary.
Zawodzenie wreszcie ustało. Ostatni cień krzyku zanikł w powietrzu. Spojrzałam na scenę rozgrywającą się parę metrów ode mnie. Theodor macał świeżą ranę w kształcie dłoni. Ranę... Na kości policzkowej, gdzie nacisk był najmocniejszy, a skóra najcieńsza, pojawiła się dziura, przez którą świeciła kremowa kość. Wszystko, co zjadłam tego dnia, przewróciło się w moim żołądku. Nie tylko ja miałam z tym problem; gdzieś z tyłu rozległ się kaszel wywołany przez odruch wymiotny. Arediusz z dystansem ocenił swoje dzieło, wycierając w tym samym czasie prawą rękę o szatę. Na czarnym materiale pozostały strzępy ściętych temperaturą tkanek.
– Chłopcze... Chyba ktoś powinien to opatrzyć – powiedział Goethe z sadystyczną satysfakcją. O dziwo nikt się nie zaśmiał.
Z szeregów wybiegł Nilius. Z medyczną niedelikatnością złapał za twarz Theodora, kręcąc nią tak, aby marne światło chociaż trochę pomogło mu w ocenie stanu mężczyzny. Calibrin kręcił głową, szepcząc coś do Theodora, który tylko kiwał w odpowiedzi, zaciskając szczęki; jego mięśnie się napinały. Konsyliarz Krzewicieli popchnął Theodora przed sobą, aby ten się pospieszył. Razem, odprowadzeni dziesiątkami par oczu, opuścili wielką salę.
– Czasem zapominam, ile jeszcze mocy pozostało w tym starym ciele – westchnął teatralnie Arediusz. – Wkrótce będzie jej jeszcze więcej, dzięki zdobytemu artefaktowi. Nie mogę się doczekać nadchodzącej uroczystości. Wróćmy jednak do naszych rekrutów. – Zaszczycił nas uwagą. – Już dość czasu zmarnowaliśmy przez niesubordynację Theodora. Kolacja nam stygnie, a wódka i wino nagrzewają się do niebezpiecznej temperatury. Jak wiadomo, jedzenie jest dobre tylko na ciepło, a alkohol potrzebuje chłodu, nie przedłużajmy więc... Ale kto zacznie pierwszy? – Wodził ślepiami po naszych twarzach. Mężczyźni byli pewni swego. Penelopa obojętna. Ja trzęsłam się ze strachu. – Widzę, że pani Draagonys się stresuje. Myślę, że chciałaby mieć to już za sobą. – Zaśmiał się, a wraz z nim ślepczy tłum, który odzyskał ochotę na żarty.
Przewodnik wyciągnął do mnie rękę. Nie zareagowałam. Wgapiałam się w długie palce; jeszcze niedawno dotykały skóry Theodora, zadając mu ból i szpecąc do końca życia. Dzieliły nas metry. I tak, jak na mój gust, stał zbyt blisko mnie.
Poczułam szturchnięcie.
Nic. Stałam jak odrętwiała.
Kolejne.
Scorpius nie wytrzymał. Wyszedł z szeregu, złapał mnie boleśnie za łokieć i poprowadził do Goethego w akompaniamencie gwizdów, wyzwisk i śmiechów. Tym dla nich byłam – pośmiewiskiem; chodzącym cyrkiem; brodatą damą. Kimś, z kogo można się pośmiać. Puścił mnie, dopiero gdy stanęłam wystarczająco blisko mojego nemezis.
Przewodnik sięgnął po moją lewą dłoń, nie przejmując się śmiechami. Dokładnie obejrzał bliznę na przedramieniu, a następnie pozostałości po próbie samobójczej.
– To miejsce jest zajęte – mruknął smutno, wykrzywiając przepraszająco twarz. Pokazał wszystkim pamiątki. Złośliwy chichot wypełnił moje uszy. Chwycił prawy nadgarstek. Skóra pod zgięciem łokcia była gładka. – Tutaj będzie idealnie – zawyrokował. – Tepin! – wydarł się. – Przyprowadź więźnia dla naszej Vromianki! – Potem uśmiechnął się i powiedział łagodniej, jakby mówił tylko do mnie. – Naszego specjalnego gościa.
Rozległy się kroki, a zza drzwi wielkiej sali wyszedł potężny niedźwiedziołak w swojej ludzkiej postaci, ciągnąc za sobą na brzęczącym łańcuchu Monikę Aundrin. Cofnęłam się, wpadając na twardą klatkę piersiową Draagonysa. Wciąż za mną stał. Został ze mną, żeby mnie przypilnować.
Brzdęk!
Brzdęk!
Brzdęk!
Powłócząc nogami, zbliżała się do nas. Dawno jej nie widziałam. Schudła. Stała się bardziej koścista, ale wszędzie poznałabym te gęste, rude włosy i wypłowiałe, błękitne oczy. Jej twarz postarzała się o pół wieku; zmarszczki rzeźbiły w niegdyś zaokrąglonej twarzy. Była sucha. Sucha skóra. Suche włosy. Suche, rozdwojone, brudne paznokcie. Zasuszona oczekiwaniem na koniec wojny. Nosiła ślady nocnej bitwy – siniaki i rany. Miała też coś z prawą stopą; utykała.
Bardzo przypominała Shantalę, tak z wyglądu, jak i charakteru. Jedyna córka państwa Aundrin mogłaby zostać wspaniałą, kochającą matką, gdyby tylko miała okazję.
Tepin zatrzymał ją parę kroków ode mnie, po czym rzucił mi ostatnie spojrzenie i wrócił, skąd przybył. Poszedł pilnować więźniów, którzy zazwyczaj pozostawali pod pieczą Pystolliusa. Nie wątpię, że pamiętał noc, gdy osaczył mnie w łazience, a później niósł na swoich barkach na spotkanie z Rodianem. Dla mnie to jedno z najostrzejszych wspomnień.
Pani Aundrin podniosła głowę, natrafiając zaszczutym wzrokiem na moją osobę. Zaschło mi w gardle. Poznała mnie. Widziałam wyraźnie tę iskierkę, która zapłonęła na niebieskiej tęczówce. Zobaczyłam też nadzieję. Poczułam wstyd za to, iż stoję wśród ślepców.
– Daemono Draagonys, jest twoja – rzekł Przewodnik, cofając się na bezpieczną pozycję.
Kobieta usłyszała moje nazwisko. Zmarszczyła brwi. Zaczynała rozumieć. Pojmowała, kim się stałam, a ja nie chciałam, aby zrozumiała to wszystko opacznie. Zawsze miałyśmy ze sobą dobre stosunki; gorąco mnie wspierała, odkąd poznałam jej syna. Potrafiła przekonać mnie do tego, że jestem w stanie coś w życiu osiągnąć, pomimo swojego pochodzenia. Ona – czystokrwista Katharianka – widziała we mnie więcej niż inni i zaakceptowała mnie jako wybrankę swojego syna. Nie chciałam, żeby pomyślała, że odwdzięczyłam się jej za to wszystko, wstępując w szeregi ugrupowania, z którym walczyła od początku, chociaż wcale nie musiała. Ugrupowania, które stało za upadkiem jej rodziny.
Scorpius, zniecierpliwiony moją bezczynnością, zbliżył się, nachylił do mojego ucha i wyszeptał jedno słowo, które powtarzał tego dnia wielokrotnie: zabij.
Karaluchy i kotki były rozgrzewką przed wielkim finałem. Musiałam zabić drugą osobę. Nie byle jaką, pierwszą lepszą osobę, której nie znałam, a matkę mężczyzny, którego kocham. Kocham... czy tak powinno się mówić o zmarłych? Nie ma go, ale ja wciąż darzę go uczuciem. Rozum mi podpowiada, że powinnam używać formy przeszłej, ale serce... Mniejsza z tym. Zabicie kogokolwiek stanowiło wyzwanie; zabicie osoby, którą się lubi i szanuje zakrawa na misję niewykonalną.
Wyciągnęłam różdżkę zza pasa. Dłoń ułożyłam luźno przy boku.
Kątem oka coś dostrzegłam. Spojrzałam na Arediuszowy stół, przy którym przedtem zasiadała tylko Elena. Na krawędzi siedziała i kołysała się moja przyjaciółka, przybrana w czarne szaty utkane ze smutków swych ofiar. Wlepiała we mnie puste czarne oczodoły i szczerzyła kościste szczęki. W jednej ręce trzymała kosę, w drugiej zaś ostrzałkę; przeciągała kamieniem po ostrzu, które lśniło w wątłym blasku świec. Tamtego dnia miała ręce pełne roboty.
Oderwałam od niej wzrok, starając się skoncentrować. Nie było odwrotu. Obiecałam słuchać Scorpiusa.
– Daemono, proszę... – usłyszałam u swych stóp. Nawet nie zauważyłam, kiedy Monica padła na kolana i przyczołgała się do mnie. – Powiedz, czy moje dzieci żyją... – prosiła łamiącym się głosem. – Proszę, Daemono... Tylko to chcę wiedzieć...
Jej dzieci? Rodian nie żył. Shantala robiła za dziwkę. Rorge i Liam gnili w lochach. Nie było o czym rozmawiać. Nie byłam dobra w przekazywaniu złych wieści, a już na pewno nie tuż przed zabójstwem. Zaschło mi w gardle, stres zaciskał struny głosowe jak imadło; gdybym nawet potrafiła ułożyć jedno zdanie, i tak nie byłoby w stanie wyjść z moich ust.
Scorpius zbliżył się.
– Nie odpowiadaj – powiedział półgębkiem. – Nic tym nie zyskasz, a możesz stracić. Ona i tak jest już martwa. Nie odpowiadaj – powtórzył najważniejszą część wypowiedzi.
Wiedziałam, że za chwilę znów zacznę płakać. Czułam, jak tama powoli pęka, szczelina za szczeliną słabnie. Otarłam rękawem pierwszą łzę – zapowiedź kolejnych.
Patrzyli wszyscy. Wyczekiwali mojego ruchu. Tylko jeden był dobrym ruchem. Tylko jedno wyjście mogli zaakceptować. Zastanawiali się, czy się odważę; czy starczy mi siły.
– Zabij... – Draagonys ponowił próby, widząc, że stoję jak słup. – Jeśli tego nie zrobisz, spotka nas kara. Mnie i ciebie. Nie chcesz tego.
Zaiste. Nie chciałam kary dla mojego męża. Nie chciałam po raz kolejny oglądać, jak drży w konwulsjach, pomimo iż był złym eterranem. Ja... ja się nigdy nie liczyłam. Mogłabym nawet oddać swoje życie, aby ona nie umarła, ale wiecie... byłoby to bezcelowe.
Albo ona, albo my.
Jak nie ja, to ktoś inny.
Jak Scorpius powiedział – była martwa, od kiedy wpadła w śliskie łapska wyznawców Arediusza. Była jak ten kotek ze złamanym kręgosłupem; nie miała szans. Gdybym ja jej nie zabiła, zrobiłby to ktoś inny. Może kazaliby mi patrzyć, jak zabawiają się z nią? Jak kaleczą jej ciało? Przecież to bestie, a bestie lubują się w podobnych rozrywkach. Sprzeciw i własna inicjatywa była bezcelowa.
Draagonys mógł być ze mnie dumny – pojęłam lekcję.
Popatrzyłam po raz ostatni w błagające oczy mojej niedoszłej teściowej. Tak bardzo przypominały te należące do Rodiana. Widziałam go w rysach jej twarzy... Kochałam ją jak własną matkę – to ona zastąpiła Lunę po najczarniejszej niedzieli września cztery lata temu. Chciałam dla mojej drugiej matki jak najlepiej. Oszczędzić bólu. Bezgłośnie wypowiadała: proszę. Wiem, że nie o to prosiła, ale wolałam myśleć, że pragnie, abym ukróciła jej męki.
Tak też zrobiłam.
– Ven Mortem.
Ciało uderzone morderczym zaklęciem poderwało się, po czym znieruchomiało. Jasny błysk oświetlił salę. Z ust Monici wydobył się szmer uciekającego powietrza, a błagające oczy zaszły mgłą, nabierając zimnej, trupiej obojętności. Pozostała tylko nadzieja, że za kotarą do duchowego świata zastanie Rodiana, który da jej pocieszenie i ukojenie. Wiedziałam, że i jej mąż, Olgerth, wkrótce doń dołączy. Jeśli złapali ją, to musieli złapać jego, gdyż byli nierozłączni i myślę, że jak te papużki nie mogli żyć osobno.
Kostucha poszerzyła bezwargi uśmiech. Wyręczyłam ją. Zastukała kośćmi o kamienną posadzkę i zniknęła w cieniu. Złożyłam ofiarę Śmierci. Złożyłam ofiarę ze swej niewinności.
Klask.
Klask.
Klask.
Zwielokrotnione echem klaskanie odbiło się od idealnie akustycznych ścian pomieszczenia. Za przykładem Przewodnika niechętnie poszli ślepcy. Nikt nie wierzył, że będę zdolna zabić matkę Rodiana. Nikt. Prócz Draagonysa. Wszyscy inni już szykowali się na ucztę wystawioną przez moją słabość. Słabość tym razem nie została dopuszczona do garów, bo zgotowałaby nam wszystkim paskudny los.
Później wszystko potoczyło się sprawnie. Nie wiem jak. Nie wiem skąd. Arediusz wyrósł spod ziemi tuż obok mnie. Uchwycił prawe przedramię i w akompaniamencie oklasków wyrył prosty tatuaż na mej skórze swoimi palcami odzianymi w zbyt długie pazury. Fazy księżyca pojawiały się jedna po drugiej, gdy zaklęcie wypalało linie na mojej skórze. Na samym końcu, gdy szkic był gotowy, nowo powstałe rany zostały zalane czarnym tuszem. Koniec. Zostałam Krzewicielką Tradycji, nie wierząc i nie wyznając ich doktryn.
Przez cały ten zabieg patrzyłam na panią Aundrin, przekonując samą siebie, że musiałam postąpić tak, a nie inaczej.
„To tylko kotek ze złamanym kręgosłupem" – powtarzałam.
***
– Więc nie wstąpiła pani w szeregi Goethego dobrowolnie? – zaszokowany Charlie pospiesznie kreślił w notatniku, zbierając w logiczną całość nowe fakty.
– Nie – potwierdziła Daemona. Zerknęła na czarną pamiątkę z tamtego dnia.
Gdy tylko rękawy więziennego uniformu były podwinięte ponad łokieć, dość często uciekała wzrokiem do znaku ślepców. To był tak samo męczący nawyk, jak ten związany z niszczeniem paznokci za pomocą palców lub zębów. Kobieta najwyraźniej, w odczuciu Moore'a, uznawała tatuaż za coś obcego, co nie powinno szpecić jej skóry. Nie wyróżniał się mocno na ciemnej skórze, ale na tyle wystarczająco, żeby z bliższej odległości go zauważyć.
– Nie zabiła pani specjalnie. Moglibyśmy złagodzić karę... – Moore poczuł ekscytację.
Nie do końca pragnął śmierci kobiety. Ze spotkania na spotkanie lubił ją bardziej. Wzbudzała w nim współczucie. Wolał zamknąć ją w psychiatryku lub więzieniu, skąd po latach resocjalizacji mogłaby wyjść, żeby nacieszyć się pozostałym życiem. Wystarczyło znaleźć argumenty, które złagodziłyby wyrok. Chyba właśnie na takie trafił.
Szybko stracił zapał. Daemona zaniosła się śmiechem.
– To nie było jedyne morderstwo, jakiego się dopuściłam – przypomniała wyraźnie rozbawiona. – Monica była pierwsza, ale nie ostatnia. Ona tylko uruchomiła zabójczą maszynę.
– Lubi pani zabijać?
– Nie – zaprzeczyła natychmiast. – Zabijałam, bo musiałam, ale nie wszystkie morderstwa mają usprawiedliwienie. Nie każde okrucieństwo... – Zastukała palcami w zniecierpliwieniu o blat biurka. – Mogę kontynuować? Chciałabym zakończyć dziś ten wątek. Jestem zmęczona.
– Proszę...
***
Poczułam na sobie dłonie Scorpiusa. Odciągał mnie. Wyprowadził mnie z okręgu i posadził na krześle przy stole.
Nie mrugałam. Oddychałam płytko. Goniłam myśli. Byłam nieobecna. Byłam w stanie szoku.
Poklepał mnie po policzku. Nic to nie dało. Roztarł skronie, z czoła odgarnął włosy. Nie reagowałam. Pozostawałam przy pani Aundrin. Żegnałam się z nią. Prowadziłam dialog, w którym tłumaczyłam jej swoje postępowanie. Opowiadałam o śmierci Rodiana i spotkaniach z Shantalą. Zapewniałam, że nie zapomniałam o jej synu i wciąż go kocham. Na zawsze miał pozostać w moim sercu – tak jej mówiłam. Wyrozumiale kiwała głową.
Zimna szklanka dotknęła moich ust, nawilżając ostro-alkoholowym płynem. Smak wina rozlał się po języku, drażniąc kubki smakowe.
Zauważyłam Scorpiusa; obok kucał Zahariash. Rozmawiali o czymś. O kimś. O mnie. Mocny rozbłysk zaznaczył kontur ich sylwetek. Kolejny jeniec umarł, a ślepcy wzrośli w siłę.
– Daemono? – Draagonys ponowił próbę nawiązania ze mną dialogu, widząc, że patrzę nań.
Pokręciłam głową, po czym schowałam twarz w dłoniach.
Tama pękła.
– Wyprowadź ją. – Scorpius zwrócił się do kogoś.
Ktoś pomógł się mi podnieść. Pogłaskał po plecach. Prowadził mnie, obejmując za talię.
Na powrót stałam się niewolnicą. Żoną Draagonysa, a równocześnie więźniem Kapłana Wiecznych. Cała ta szopka po to, żebym zrozumiała, gdzie moje miejsce, a znajdowało się ono pod butami ważniejszych ode mnie.
Świeże rany piły czerń tuszu, na zawsze wtapiając się w moją niegodną skórę.
Za sobą zostawiliśmy kamienne podłogi, wstąpiliśmy na drewniane schody. Popatrzyłam wyżej na mojego towarzysza. Towarzyszkę. Penelopa Xelogazzyo zaciskała usta i może odcinałyby się od skóry, gdyby nie bladość jej oblicza. Tak miała wyglądać Krzewicielka? Ona także była przerażona, a z każdym krokiem maska, jaką przybrała, rozmywała się.
Ostatnia prosta i drzwi. Znalazłyśmy się w bezpiecznej komnacie. Przystani, gdzie nie dosięgało nas zło.
Usadziła mnie na łóżku.
– Już dobrze, Daemono? Lepiej ci? – zapytała drżącym z emocji głosem.
– Boisz się – powiedziałam to, co od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie. – Co wy kombinujecie?
Uśmiechnęła się w wymuszony sposób. Przysiadła obok, odgarniając burzę loków z moich policzków. Przytrzymała dłużej rękę pod kością jarzmową.
– Jesteś inteligentna. Tak, jak mówił Scorpius – mruknęła, patrząc mi w oczy. Zsunęła dłoń do ramienia, po drodze gładząc szyję. Powinnam w jakiś sposób zareagować; odsunąć się; uniknąć dotyku. Spoglądałam tylko w intensywny, czekoladowy brąz jej tęczówek. Nie dziwiłam się Draagonysowi, że za nią szalał. W jej spojrzeniu było coś kuszącego. – Zachowaj dla siebie mój strach, Daemono – wyszeptała.
Dość. Zrzuciłam jej rękę.
Odwróciłam wzrok i wgramoliłam się głębiej na łóżko. Zwinięta w kłębek nasłuchiwałam. Penelopa siedziała przez chwilę na brzegu materaca. Skrzypnęło. Położyła się obok mnie.
– Przepraszam... – powiedziała. – Nie chciałam być sama. To był głupi pomysł. Nie powinnam cię dotykać. A już na pewno nie powinnam tym dotykiem sugerować czegoś... Przepraszam.
Pomysł, który mógłby mnie zabić. Mniejsza z tym. Nie gniewałam się o jej chwilę słabości. Ja też je miewałam.
Przytuliła się do moich pleców. Ułożyła twarz na mojej szyi. Nie chciała być sama. Ja też nie chciałam być sama. Pomogłyśmy sobie nawzajem. Sięgnęłam po jej dłoń. Splotły się ze sobą nasze palce. Przeniosłam jej rękę na moją talię. Zbliżyła się, zamykając mnie w objęciach.
Uspokajałam się. Równałam chaotyczny oddech. Moje policzki wreszcie wyschły. Zamknęłam oczy, starając się przywołać szczęśliwe obrazy mające pomóc w zaśnięciu; nie raz tak robiłam. Przypomniałam sobie wieczory w własnej sypialni spędzone na czytaniu fantastycznych książek; noce, podczas których potrafiliśmy, wraz z C'Thanem, Rodianem i Shantalą, przegadać całe godziny; nasz pierwszy pocałunek – mój i ukochanego rudzielca; poranki przy dogasającym ognisku, kiedy cieszyliśmy się z doczekanego dnia; pierwszy taniec z moim mężem.
***
Obudziło mnie jęknięcie materaca. Otwarłam powieki i zerknęłam na ciemną sylwetkę. Za oknem szalała nawałnica, tłukąc o ściany i dach. Oczy lepiły się mi od snu.
– Scorpius... – wymruczałam zaspanym głosem.
– Ciii... śpij.
– Byłam naiwna...
– Chyba nie sądziłaś, że skończy się tylko na ślubie? – zapytał.
– Tak właśnie sądziłam.
Zapadła cisza. W ciszy tej wyróżnić mogłam oddech Draagonysa oraz bicie jego serca. W ciszy były głośne i wyraźne jak nigdy.
Nad czym myślał? Kpił w duchu z mojej głupoty? To byłoby do niego podobne. Przekręciłam się na plecy, żeby zobaczyć ciemność. Bezgraniczny mrok. Wyciągnęłam przed siebie rękę, natrafiając na miękką skórę oplatającą pierś. Teraz nawet czułam pulsujący rytm wybijany pod warstwą mięśni i kości. Uderzał o paliczki. Poruszył się; oplótł dłonią moją dłoń, zamykając ją w uścisku.
– Chciałem ci tego oszczędzić – przemówił wreszcie – ale są rzeczy, na które nie mam wpływu.
W rzeczy samej. Na niewiele mieliśmy realny wpływ, gdy za sznurki pociągał wprawny kuglarz.
Położyłam się na boku, przodem do Scorpiusa. Opadł na poduszki. Gdzieś tam przed sobą miałam jego twarz. Pił. Wyraźna alkoholowa nutka wędrowała wraz z powietrzem.
Głaskał moje ramię; wyznaczał ścieżkę od barku do łokcia. Delikatnie. Niespiesznie.
– Zaśniesz?
– Tak... tylko zostań przy mnie... – wyraziłam życzenie. Ostatnio łatwiej zasypiałam z kimś u boku. – Czy... kiedykolwiek zapomnę?
– Nie. Będzie ci się śniła po nocach. Będziesz ją widzieć w obliczach ludzi mijanych na ulicach. – Westchnął. – Morderstwo to straszne brzemię.
– A ty... jak sobie z tym radzisz?
– Ja? Nie radzę. Ja tylko przywykłem. Tobie też radzę przywyknąć.
Kiwnęłam głową. Nie widział. Ja nic nie widziałam przez czerń nocy. Zbliżyłam się, opierając głowę na jego mostku. Przytulił mnie, kładąc brodę nad moim czołem.
Już nie płakałam. Na nic mi łzy.
Uznałam, iż lepiej zasypiać w objęciach mordercy niż samotnie, bo nawet taki zbrodniarz jak Scorpius ochraniał przed sennymi zmorami.
*
Wciąż jeden z moich ulubionych. I tym razem pojawił się o czasie - bardzo o czasie :) Jak pewnie niektórzy zauważą w pewnych miejscach nie zmieniałam za bardzo treści EC, ponieważ, gdy pisałam pierwszy raz, bardzo dopieszczałam ten rozdział (bo właśnie w takich scenach czuję się dobrze). Co sądzicie o karze dla Theo?
Tak, wiem. Biedne kotki. To tylko strony w dokumentach google, a one przyjmą wszystko, tak, jak papier. Nie oceniajcie mnie zbyt surowo, jako człowieka, bo w życiu nie skrzywdziłabym nawet pająka, mimo iż okrutnie się ich brzydzę.
Miłego dnia :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top