16: Nauczyć się czegoś
Sen.
Sen jest cudem wynalezionym przez naturę.
Po przespanej nocy wszystko wraca do normy. Dostrzegamy nowe perspektywy, układamy dotychczasowe życie w logiczną całość. Po śnie dostajemy czystą kartę na zapisanie nowego dnia. Ciało się odpręża, umysł odpoczywa, żeby zyskać gotowość do podjęcia się nowych zadań. Rany, stłuczenia, złamania bolą jakby mniej, stając się mniej uciążliwymi niż poprzedniego dnia.
Noc ucieczki zmieniła coś we mnie. Widok wijącego się z bólu Draagonysa uświadomił mi parę prawd o sobie. Podczas snu ułożyłam wszystko i zrozumiałam. Zamiast walczyć, powinnam dostosować się do nowego porządku. Małymi kroczkami dążyć do celu. Zmienić się.
Sen tracił swą wagę, nie przygniatając mnie swym ciężarem. Subtelnie wycofywał się na drugi plan. Odzyskiwałam przytomność, a otoczenie zaczęło się wdzierać do moich uszu, nosa i zakończeń nerwowych w skórze. Ptaki rozpoczęły pierwsze poranne koncerty, uchylone okno wpuszczało przyjemny chłód będący pamiątką po minionej nocy; chłód, który później miał przerodzić się w skwar. To był gorący, drugi dzień czerwca. Zimne powietrze smagało odkryte we śnie ciało, a ja zadrżałam. Sygnały z wnętrza ciała też do mnie dotarły – pustka w żołądku ssała, a pęcherz zdawał się być przepełniony, ponaglając do pobudki. Powieki dalej były jak z ołowiu, ale stopniowo traciły na wadze. Pomału. A tym lżejsze były, im mocniej świat zewnętrzny i wewnętrzny napierał na moją świadomość. Pojawiły się pierwsze wspomnienia poprzedniego dnia. Las. Jadalnia. Śpiący Scorpius i jego ciepło przylegające do mojej piersi i głowy. Tego ostatniego zabrakło tamtego ranka. Otrzeźwiałam. Otworzyłam oczy, żeby w miejscu, gdzie jeszcze parę godzin wcześniej leżał arystokrata, zobaczyć pomięte prześcieradło. Wstał, nie budząc mnie. Potarłam opuchnięte od płaczu powieki oraz przytkany nos. Podniosłam się i rozejrzałam się po pokoju.
Byłam sama.
Przeczesałam dłonią włosy. Zamrugałam parokrotnie, odganiając resztki snu.
Na stoliku leżało śniadanie.
***
Dzień minął w przeważającej części spokojnie; nie mogło obyć się bez wzlotów i upadków, bo jedne nie pojawiają się bez drugich, wspierając idee karmy. Była to ostatnia doba, podczas której mogłam o sobie mówić panna Sathana. Od popołudnia następnego dnia miałam zostać panią Draagonys. Zmieniałam nazwisko i stan cywilny. Więc jak wyglądał ostatni dzień panny Sathany?
Ostatnim moim posiłkiem był obiad, toteż głód domagał się zaspokojenia; skierowałam kroki do zastawionego przez niewolnika stolika. Po obfitym śniadaniu – nagrodzie za obietnicę uległości złożoną poprzedniej nocy – wykąpałam się w lawendowym płynie. Lubię lawendę, ma taki intensywny, przy okazji pożyteczny, zapach... a jej kolor... jest cudowny – lawendowe ubrania zawsze dobrze na mnie wyglądały. Moczyłam się długo, dopóki woda pozostawała znośnie ciepła, starając się zrelaksować przed kolejnym dniem – chcąc nie chcąc, wbrew rozsądkowi, czułam pewne natężenie tremy. Ślub bierze się zazwyczaj raz w życiu, a mój dodatkowo miał się odbyć w mało sprzyjających okolicznościach, na kompletnie nieakceptowanych przeze mnie warunkach, z osobą, której nie darzyłam choćby odrobiną sympatii. Po toalecie nie poszłam do lochów, jak to zwykle miało miejsce. Nie dostałam aresztu pokojowego, po prostu Scorpius na ten dzień zaplanował dla mnie coś innego.
Później stałam przed drzwiami balkonowymi, obserwując las. Długo bałam się położyć dłoń na pozłacanej klamce, obawiając się następstw. W końcu to zrobiłam. Zamek ustąpił, a magia nie zatrzymała mechanizmu, jak to dotychczas miało miejsce. Scorpius był pewny, że już więcej nie spróbuję ucieczki. Miał rację. Oparta o finezyjnie ozdobioną balustradę wdychałam świeże powietrze. Do południa zamek rzucał cień sięgający lasu. Po naszej stronie nie czuć było skwaru, a oddychało się bardzo lekko. Ze swojego miejsca słyszałam wiele, zwłaszcza gdy zamknęłam oczy, pozwalając sobie na odprężenie. Eterranie na dziedzińcu pokrzykiwali na siebie i niewolników. Po drugiej stronie zamku przygotowywano ołtarz, namioty, ozdoby... Widziałam to wszystko oczami wyobraźni. Dzięki temu, co słyszałam, mój umysł budował obrazy. Ślepcy wraz z napiętnowanymi niewolnikami układali krzesła, ławy. Wszystko zdawało się zbliżać do chaosu. Miejsce ceremonii w żadnym wypadku nie wyglądało na takowe. Wszystko znajdowało się w rozsypce – kwiaty, firany, krzesła, sprzęt muzyczny. Dziwnie miło było to oglądać, szkoda tylko, iż był to wymysł mojego zbyt lotnego umysłu. Byłam ciekawa, jak naprawdę wygląda plac z fontanną i czy moje twórcze przypuszczenia się sprawdzą, niestety wszystko to odbywało się za moimi plecami. Musiała wystarczyć mi świadomość, że coś takiego się dzieje. Pozostała mi wyobraźnia. Wesele miało odbyć się pod gołym niebem, co zostało ustalone zaraz po powrocie z imprezy charytatywnej. Przewodnik uznał, iż włości państwa Pystollius są godne pokazania G'Nosiemu wraz z jego świtą. W razie złej pogody zawsze można było rzucić parę zaklęć, rozkładając niewidzialny parasol nad miejscem wesela. Nie do pomyślenia: tyle zachodu i pieniędzy wydanych po to, aby podtrzymać stworzoną iluzję. Artefakt, którego pragnął Arediusz, musiał być dlań bezcenny.
Punktualnie o trzynastej w sypialnio-jadalnio-salonie zmaterializował się podstarzały niewolnik. Rzuciłam tylko krótkie spojrzenie znad ramienia, a i on nie przejmował się moją obecnością, robiąc to, co do jego obowiązków należało. Posprzątał brudną zastawę ze śniadania, a na jej miejscu porozstawiał wazę, przykrytą tacę, sztućce oraz talerze. Obietnica uległości zmieniła wiele w sposobie, w jaki traktował mnie Scorpius. Nagle okazało się, że da się pamiętać o posiłkach dla mnie.
Po obiedzie wpadła Penelopa.
Penelopa Xelogazzyo – jeszcze parę dni wcześniej wesoła, rzucająca na prawo i lewo żartami kobietka zmieniła się nie do poznania. Nie widziałam jej zbyt długo. Gdy tylko weszła do sypialni, wiedziałam, iż nie zapowiada się radosne popołudnie. Reprezentowała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Przed przyjściem płakała; zdradzały ją zaczerwienione, szkliste oczy ubrane w niewiarygodnie opuchnięte powieki. Nie zapytałam. Po co? Przecież jasnym było, dlaczego rozpacza.
Nie odzywała się za wiele od przyjścia, kiedy to bąknęła cicho: cześć, przyszłam cię przygotować. Zaciskała wargi, jakby powstrzymywała się przed kolejnym wybuchem histerii, a jedyne słowa, które padały z jej ust były komendami: przejdź do łazienki, połóż się, rozluźnij rękę... Automatycznie zajmowała się mną, ciałem będąc w pokoju, myślami zaś goniąc za Scorpiusem i utraconymi marzeniami.
Parę zabiegów później nie wytrzymała. Najpierw zobaczyłam drżenie podbródka, coraz bardziej desperackie próby zapanowania nad cieknącymi smarkami. Słyszałam podejrzane pociągnięcia nosem. Przy malowaniu paznokcia u serdecznego palca się rozkleiła. Widok pierścionka zaręczynowego zniweczył desperackie próby opanowania emocji. Patrzyłam, jak trzęsącą się ręką próbuje ładnie pokryć lakierem płytkę. Po kolejnym palcu umazanym pastelowym kolorem wyjęłam buteleczkę z jej dłoni, odłożyłam na bok, a kobietę objęłam, pozwalając, aby wypłakała się w moje ramię.
Nie wiem, jak długo siedziałyśmy wtulone jedna w drugą. Wiem za to, że odpłynęłam, machinalnie głaszcząc drżące od szlochu plecy brunetki. Wiem też, że podkoszulek zyskał mokrą plamę składającą się z Penelopy i jej żalu. Wiem, że zastał nas Draagonys.
Podniosłam głowę, słysząc szczęk opadającej klamki. Wpatrywałam się w drzwi, które się otwarły. W progu stanął mój narzeczony. Jak sparaliżowany wgapiał się w naszą dwójkę, blednąc z każdym uderzeniem serca. Spojrzałam mu w oczy. Otrząsnął się.
Podszedł do nas. Przykucnął, opierając się o fotel Xelogazzyo. Powoli, delikatnie dotknął jej ramienia. Drgnęła. Przesunął dłoń do jej nadgarstka, ściągając ramię z mojego karku.
– Już dobrze... – powiedział uspokajająco.
Kobieta utkwiła wzrok w jego twarzy, a ja wreszcie odchyliłam się do tyłu, prostując zastany kręgosłup. Scorpius schował obie jej dłonie w swoich; patrzył w jej oczy. Może badał jej myśli?
– Już dobrze... – powtórzył.
Wstał, pochylił się nad nią, wsunął ręce pod kolana i za plecy, po czym podniósł drżące ciało. Wycofał się do łóżka, przysiadając na brzegu z nią na swoich udach.
Wyglądali ze sobą pięknie, a ich przywiązanie do siebie nawzajem było aż nazbyt widoczne. Znów poczułam się niepotrzebna, jednocześnie rozumiejąc, dlaczego nie mogę być zazdrosna. Każdy miał jakieś plany. Sądziłam, że i oni mieli plan. Uważałam, iż plan ten zakładał jakąś ucieczkę w miejsce, gdzie będą mogli być razem; z daleka od układów. Może chcieli wziąć po kryjomu ślub? Moja obecność wszystko skomplikowała.
Scorpius szepnął, a ułożenie jego ust zdradziło mi, co powiedział. Rzucił zaklęcie, a srebrzysta mgiełka ulotniła się następnie z jego ust, opadając z wolna na podłogę. Mgła popłynęła po dywanie, drewnianej podłodze, opłynęła moje kostki, żeby na końcu – jak duch – zniknąć w skrzydle zamkniętych drzwi. Była tylko jedna osoba, której mógł w tamtej chwili przesłać wiadomość.
– Powiedziałaś, że dasz radę – wyszeptał nad głową Penelopy, a ja przeniosłam wzrok z drzwi na parę kochanków.
Z szacunku dla Xelogazzyo nie prychnęłam. Naiwny Scorpius. Powiedziała, że da radę zająć się mną przed ślubem. Dlaczego jej uwierzył, skoro dzień wcześniej rzekomo wpadła w histerię? Uczucia do niej zaburzały jego osąd. Podobno zakochani nie myślą do końca racjonalnie.
– Przepraszam... myślałam, że to minie... – zaskomlała kobieta, nie odrywając twarzy od podkoszulka Draagonysa.
– Sathana – zwrócił się do mnie Draagonys. – Czy mogłabyś na chwilę... wyjść?
Zmarszczyłam brwi. Gdzie miałam wyjść? Na balkon? Zamknąć się w łazience? Za długo byłam niewolnicą, żeby zrozumieć od razu, co miał na myśli. Sugestywnie spojrzał na drzwi od komnaty, wiedząc, jaka szamotanina myśli odgrywa się aktualnie w mojej głowie. Kiwnęłam mu, po czym spełniłam prośbę. Zamknęłam za sobą, starając się nie trzasnąć, bo mogłoby to zostać źle przez nich odebrane.
Oparłam się o ścianę naprzeciwko, wlepiając gały w drzwi, jakby to miało coś zmienić, może nawet przyspieszyć sceny rozgrywające się za ścianą. Splotłam ręce na piersi. Czego mogłam się spodziewać? Zawadzałam im, dlatego mnie wyrzucił. Nieważne. Obiecałam słuchać Draagonysa i nie kwestionować jego decyzji.
Stałam tak, podpierając mur. Postacie z portretów wyglądały z ram, aby podziwiać Vromiankę grzecznie czekającą na pozwolenie na powrót do pokoju. Wyczerpały repertuar niemych żartów reprezentowanych wulgarnymi gestami, za to spojrzeń miały cały katalog. Dezaprobata. Obrzydzenie. Zniesmaczenie. Zdegustowanie. Awersja. Wstręt. I tak dalej. I tak dalej. Jakbym była karaluchem, który wciąż żyje mimo braku głowy. Poniekąd chyba tym właśnie byłam. Byłam jak ten pasażer samolotu, który jako jedyny przeżył katastrofę i – co najlepsze – wyszedł z niej bez jednego zadrapania. Powinnam być martwa, a nie oczekiwać ślubu z przedstawicielem jednej z najstarszych czystokrwistych rodzin. W dodatku ostatnim męskim, płodnym potomkiem tejże linii.
Usiadłam na kamiennej podłodze, kiedy dotarło do mnie, że trochę potrwa, zanim Scorpius mnie wpuści.
Popatrzyłam na swoje upaprane paznokcie. Stwierdziłam, iż lepiej im będzie bez lakieru. Zaczęłam go obskubywać, płatki rzucając obok. Na płatkach zostały cieniutkie warstwy paznokcia, bo lakier wcale nie schodził bez protestów. Nie powinnam niszczyć paznokci, które i tak były w dość kiepskim stanie, ale ten odruch zdawał się silniejszy od mojej słabej woli. Uspokajał mnie. Denerwowałam się, nie do końca wiedząc czym. Tym, że on i ona... No właśnie. Co robili?
Z natury jestem ciekawska, a moja wyobraźnia bezustannie pracuje, tworząc scenariusze. Widzę kamyk i od razu tworzę dla niego historię, odpowiadając na pytanie skąd przybył. Wiedziałam, że Draagonys starał się ukoić zachwianie emocjonalne Xelogazzyo. Tak, jak poprzedniego dnia, kiedy myślałam, że mnie zdradza. Zdradza... co za wyszukane słowo, ale jak inaczej można nazwać seksualne czynności, które wykonuje narzeczony z inną kobietą? Mimo że aż tak mnie to nie obeszło, mimo że nie odczułam tej zdrady, nazwy zmienić nie mogłam. W każdym razie Penelopa potrzebowała wsparcia. Potrzebowała płaczu, żalu i zrozumienia, które dawał jej przyjaciel. W tym przypadku seks wydawał się ostatnim środkiem pomocniczym, który wchodził w grę. On raczej do niej przemawiał, tłumaczył, może knuł, planując moją śmierć. Nie wiem. Cokolwiek robił, ostatnio pomogło. Z drugiej jednak strony izolacja od Scorpiusa mogłaby być najlepszym rozwiązaniem. Czas leczy rany – ponoć – a czas ten powinna spędzać gdzieś indziej, z kimś innym. Z dala od nas.
Od nas. To dopiero śmieszny zlepek słów. W życiu nie pomyślałabym, że któregoś dnia, myśląc o sobie i Scorpiusie, będę używać wyrazów: my i nas. A ślub się zbliżał. Nasz ślub. Nasze wesele. Po przysiędze mieliśmy zostać skazani na siebie i wspólne życie, a trwać to miało, dopóki pozwolą mi żyć. Wtedy nie przewidywałam, że moja śmierć nastąpi z rąk nienależących do ślepców. Los bywa przewrotny.
Kiedy oswobodziłam paznokcie z okowów kolorowego kosmetyku, zza rogu wybiegł Zahariash. Uraczył mnie krótkim, zdziwionym spojrzeniem, nim wszedł do pokoju Draagonysa. To do niego powędrowała wiadomość, jak się wcześniej domyśliłam. Najwidoczniej przeszkodzili mu w czymś ważnym; wyglądał, jakby oderwał się od pracy fizycznej – miał przepocony podkoszulek i pociemniałe oblicze, nogawki spracowanych jeansów pokrywał kurz. Wzruszyłam ramionami. Nie moja sprawa. Wróciłam do swoich spraw.
Siedząc tak przed tymi cholernymi drzwiami, oswajałam się z nowymi wyrażeniami: my, nas, nasze, wspólne. Uczyłam się brzmienia swojego nowego nazwiska. Draagonys. Daemona Draagonys. Im dłużej powtarzałam zestawienie w myślach, tym lepiej brzmiało. Imię pasowało do nazwiska, nie gryząc się z nim w niewiarygodny sposób. Czasami jedno przy drugim przypomina garbatego człowieka przy ścianie – niby pasuje, niby przylega, ale tak nie do końca. Wpajałam sobie, iż od następnego dnia będę Draagonysa nazywać mężem. Nie jakimś tam mężem, a moim mężem. Kochankiem. Może kiedyś ojcem moich dzieci. Przepraszam. Ekhem. Naszych dzieci. To takie porąbane, żeby wychodzić za wroga... zagorzałego Katharianina...
„Wroga?" – wróciłam na chwilę. – „Ale czy rzeczywiście jest moim wrogiem?".
Podniosłam głowę, porzucając na chwilę poobdzierane z lakieru paznokcie. Utkwiłam spojrzenie w drzwiach. Za nimi byli ślepcy, ale z pewnością nie stanowili moich wrogów. Penelopa mnie lubiła i ani razu nie okazała mi wrogości czy pogardy. Zahariash robił to, czego inni od niego wymagali, sam zaś był ciekawy mojej osoby, a na dworze Pystolliusa na dobre porzucił szczeniackie psoty skierowane w moją stronę. Scorpius... Scorpius był bucem, ale pocieszał fakt, że był nim dla każdego. No, może nie każdego – Arediusz stanowił wyjątek. Młodszy Draagonys próbował mnie chronić; głównie przed samą sobą i konsekwencjami zbyt szybko podejmowanych decyzji.
Klamka opadła. Wreszcie drzwi się otwarły.
Zahariash wypchnął Penelopę przez próg. Wyglądała gorzej niż wtedy, kiedy przyszła po obiedzie. Włosy potargane, twarz czerwona, a na opuchniętych powiekach i policzkach strugi rozmazanego cienia do powiek, kredki i tuszu. Zagubiona kobieta spojrzała na mnie czerwonymi od płaczu oczami; tęczówki otaczał wianuszek naczynek krwionośnych. Odwzajemniłam się.
– Przepraszam... – bąknęła i już jej nie było. Okręciłą się na pięcie i pobiegła przed siebie. Steios pognał za nią, ledwo nadążając.
„Jak w telenoweli" – skomentowałam w duchu, dźwigając się do pozycji stojącej. Rozprostowałam się, sięgając dłońmi w stronę sufitu. Kręgi zgodnie chrupnęły.
Weszłam do sypialni. Scorpiusa zastałam siedzącego na brzegu łóżka; twarz ukrył w dłoniach; później przeciągnął nimi – zostawiając na skórze bladą ścieżkę – i rozmasował skronie. Łypnął na mnie spod brwi.
– Chcę porozmawiać – powiedziałam.
Westchnął i opadł na plecy.
– Mów – warknął.
– Porozmawiamy o tym, co stało się wczoraj?
Prychnął.
– Nie mamy o czym rozmawiać.
– Nie? – zdziwiłam się, podchodząc bliżej.
– Ja na twoim miejscu postąpiłbym tak samo. Próbowałbym ucieczki.
Usiadłam, nie rozumiejąc.
– Jesteś zły? – zadałam, wydawać by się mogło, naiwne pytanie.
– Jestem zły głównie na siebie. Byłem nieostrożny.
Podniósł na mnie oczy. Powrócił chłodny Scorpius. Ten ciepły zarezerwowany był wtedy dla jednej osoby, a tą osoba nie byłam ja.
Chłodny Scorpius postanowił uciec od rozmowy, wstając i idąc w stronę łazienki. Gdy chwycił za klamkę, żeby za sobą zamknąć, odezwałam się:
– Przepraszam. Postąpiłam naiwnie...
– Już to w nocy słyszałem, Sathana.
Dokończył ruch, zatrzaskując drzwi, prawie natychmiast przekręcił zamek. Zagryzłam wargę zła, że nie miałam na niego żadnego wpływu. Brak jakichkolwiek sił, aby zmusić go do rozmowy, kiedy humor mu nie dopisywał. Potrzebowałam tej rozmowy, żeby upewnić się, że nie jest bardzo źle – wybadać, czy moje grzechy zostaną mi kiedyś wybaczone.
Po pół godziny wreszcie opuścił łazienkę. Jego skóra zaróżowiła się od gorącej kąpieli. Olał kolację w towarzystwie ślepców, przyzywając podstarzałego niewolnika. Zjedliśmy w ciszy, wybierając z bogatego asortymentu.
Nie lubiłam go. Nienawidziłam. Coś jednak czułam, gdy obserwowałam, jak gubi się w ponurych myślach. Współczułam mu. Nie jestem pozbawioną uczuć osobą. Czasem mam wrażenie, że wręcz za dużo emocji kumuluje się we mnie. Myślę, że niepotrzebnie genetyka obdarzyła mnie empatią, bo bez niej byłoby mi łatwiej: łatwiej po stracie rodziców, łatwiej, gdy trupy się mnożą, a także wyjątkowo obojętnie w kontaktach ze ślepcami. Ta cecha charakteru tylko zawadzała.
Kierowana poczuciem winy, napędzana obrazem, na którym Scorpius drży w konwulsjach, chciałam zrobić coś dobrego dla niego. Przeprosić za moje nieposłuszeństwo. Przeprosić za złą ocenę sytuacji. Pocieszyć z powodu Penelopy. Niebezpośrednio. Bez kwiecistych przemów i tłumaczenia, bo on i tak nie chciałby mnie słuchać. Ponadto bezpośredniość zawstydzała mnie w sytuacji, gdy był całkowicie świadomy. Zawstydziłoby mnie jego spojrzenie, zawsze kryjące w sobie pogardę; być może nawet sprawiłoby, iż zapomniałabym języka w gębie. Zbyt daleko od siebie upadliśmy; żeby pokonać długą drogę, potrzeba czasu. Potrzeba też sposobu dostosowanego do samego Scorpiusa.
Po posiłku wzięłam szybką kąpiel. W głowie trzymałam pewną myśl. Pomysł. Trzymałam się jej kurczowo, gdy wpełzłam pod kołdrę obok Draagonysa. Zerknął na mnie znad książki. Powrócił do lektury.
Czytał lektury o tematyce wojennej. Chłonął taktyki. Nie pogardzał opowieściami kryminalnymi. Za romans nigdy się nie chwytał. W jego biblioteczce – maleńkiej, w szafce biurka – nie znalazłam żadnego melodramatu.
Wahałam się, tonąc w obawach, iż mnie wyśmieje. To, co chodziło mi po głowie, wydawało mi się trochę nachalne, ale równocześnie podnoszące moją przydatność. Ucząc się eterrańskiej medycyny, miałam do czynienia z technikami wykorzystującymi działanie dotyku, a zwłaszcza ucisk na pewne strategiczne miejsca. Scorpius czasem wyglądał na spiętego, jeśli tylko nie trzymał się swojego obojętnego rozluźnienia. Gdy wracał po dniu pracy fizycznej, łapałam go na próbach przeciągania się lub automasażu.
Co jakiś czas na niego patrzyłam. Wtedy on zwracał uwagę na mnie. Zazwyczaj marszczył czoło. Kilkukrotnie powtarzaliśmy ten rytuał.
Trzask. Złożył książkę niedelikatnie, odłożył na szafkę i uraczył mnie spojrzeniem w stylu wiem, że czegoś chcesz.
– Chciałam... – Uniósł brew. – Pomóc ci się odprężyć... – dokończyłam nieporadnie.
Zaśmiał się, kręcąc głową. Poprawiłam mu, a raczej moja niezręczność, humor. Po chwili pożałowałam tego, że wychyliłam się ze swojej bezpiecznej przestrzeni. Uśmiechnął się złośliwie, co wcale nie zapowiadało niczego dobrego.
– Doprawdy? – Błysnął zębami. – A w jaki sposób?
– Myślałam o masażu... – bąknęłam, jakby masaż był czymś niestosownym. Zanim zaczęłam tłumaczyć i wychwalać pozytywny wpływ na organizm technik uciskowych mieszkańców Egiptu, on odbił piłeczkę, jakby uznał, że już skończyłam swoją wypowiedź.
– Masaż? – powtórzył za mną. Podrapał się po brodzie, jakby myślał nad moją propozycją. – A jakiej konkretnie części ciała?
Jakiej części ciała? Pytał, jakby odpowiedź nie była oczywista.
– No... – jęknęłam – pleców... karku...
Pokiwał głową. Zsunął się niżej z poduszek, kładąc na boku. W jego oczach mogłam dostrzec iskierki rozbawienia. Z pewnością bawiło go moje zawstydzenie, ale – jak już wspominałam – jeszcze długa droga nas czekała.
– Mhym... – zamruczał, sięgając do mnie. Położył dłoń na moim przedramieniu i musnął palcami. – Mam ochotę na coś innego. Coś, co ci się nie spodoba...
„A ten znowu o seksie..." – zwątpiłam. Jeszcze pamiętałam rozmowę pod gołym niebem, gdy mówił o swojej potrzebie.
Coś mi jednak nie pasowało. Jeszcze niecałą godzinę wcześniej pocieszał Penelopę. Jeszcze niecałą godzinę wcześniej wszystkie jego mięśnie napinało zdenerwowanie. Jeszcze niecałą godzinę wcześniej wolał zaszyć się w łazience, niż ze mną rozmawiać. Modliłam się więc o cierpliwość oraz oświecenie, jak w kreatywny sposób go spławić. W głowie miałam pustkę, a echo jego słów odbijało się od ścianek czaszki.
– Wiesz, że nie jestem jeszcze gotowa – napomknęłam, przypominając to, co jeszcze pamiętałam z naszego spotkania na wzgórzu.
No przecież mu mówiłam! Niemożliwe, żeby cierpiał na sklerozę. Nie był stary i nie widziałam, żeby jadł dużo masła. Ponoć masło szkodzi. Tak słyszałam.
– Wiem o tym doskonale, jednakże praktyka czyni mistrza – odparł nielogicznie.
„Co?" – nie zrozumiałam, co ma czynienie mnie mistrzem do mojej niegotowości, ale szłam dalej w zaparte, uznając, iż się przejęzyczył.
– Scorpiusie... – Stwierdziłam, że może jego imię zadziała łagodząco na samcze zapędy. Nie wiem czemu. Tak po prostu. – Ja naprawdę nie jestem gotowa...
– Postaram się ciebie przygotować.
Nawet najdokładniejsza gra wstępna mogłaby zakończyć się fiaskiem. Pokręciłam wyraźnie głową, a potem podkreśliłam mój sprzeciw słowami:
– To zły pomysł...
Zaśmiał się i poklepał mnie po ramieniu.
– Krótka rozgrzewka i weźmiemy się do roboty na poważnie. Robiliśmy to wielokrotnie... – Uśmiechnął się tak szeroko, że prawie widziałam jego ósemki. Dobrze się bawił.
– Oczywiście, ale... – Coś mi nagle zaświtało. – Czekaj. Wielokrotnie? O czym ty mówisz?
– O zamykaniu umysłu, Daemono – oznajmił ucieszony. – O czym myślałaś? – Dał mi chwilę na odpowiedź, lecz nie skorzystałam z tej łaski. Wciąż powtarzałam w głowie nasz dialog, nie pojmując, gdzie popełniłam błąd w interpretacji. – Ale z ciebie zboczona dziewczynka. – Parsknął. – Słyszałaś, że głodnemu chleb na myśli?
– Ty manipulancie! – wykrzyknęłam.
Zacmokał teatralnie.
– To ja powinienem się obrażać. Nie podobał ci się nasz seks, że po usłyszeniu coś, co ci się nie spodoba, pomyślałaś właśnie o tym?
– Dlaczego sobie ze mnie żartujesz? – olałam jego pytanie.
– Nie żartowałem sobie. Chciałem ci pokazać, jak bardzo ufasz swojej pierwszej myśli. Czyż nie mam racji? Pomyśl o sytuacjach, w których wyciągnęłaś wnioski zbyt pochopnie. Naucz się czytać między wierszami i dopuszczać inne rozwiązanie zagadki. Dopowiadać to, co niedopowiedziane. Każdy gest i słowo ma znaczenie. Dobrym doborem słów można przemycić wiadomość w obecności wroga – zakończył tłumaczenie. – A co do zamykania umysłu... zależy mi na tym, żebyś to opanowała. Jak najszybciej, nie traćmy więc czasu na głupoty.
Głupoty? Moje poświęcenie – propozycja masażu – była głupotą?
Nie przepadałam za tymi lekcjami, mimo iż Scorpius ograniczał penetrację umysłu do wspomnień z dzieciństwa. Pozostawał też bardzo ważny problem.
– Nie potrafię... – Zwiesiłam głowę w geście rezygnacji.
– Jestem tutaj po to, aby cię nauczyć. Sathana... – Poczułam, jak kładzie dłoń pod moją brodą i zmusza mnie, żebym popatrzyła nań. Przestał się śmiać, wrócił do swojej poważnej miny i spojrzenia, które mroziło. – Odsuń od siebie zbędne myśli. Pozbądź się uczuć. Gdy rzucę zaklęcie... – przerwał na sekundę, aby znaleźć odpowiednie słowa – ...możesz nawet rozmyślać o pogodzie, ważne żebyś odsuwała mnie od mojego celu. Dam ci chwilę.
Pozbyć się myśli?
Próbowałam, jednak one wracały jak bumerang.
Zastanawiała mnie zmiana w zachowaniu Scorpiusa. Przyzwyczaiłam się do jego humorków, skoków emocjonalnych – od przygnębienia, przez złość, do euforii; ale to, że był dla mnie miły... miły, pomimo wyskoku z poprzedniego dnia. To przerażało.
Teoretyzowałam.
Możliwe, że obietnica zdziałała cud. Był dobry w psionice, dlaczego więc nie mógłby wykrywać szczerości podczas rozmowy czy monologu? Był wyśmienitym obserwatorem i znał się na innych eterranach. Uwierzył, że dałam za wygraną i postanowiłam go słuchać? Dumny z zapanowania nade mną postanowił dać sobie spokój?
Była też druga opcja. Za żartami ukrywał swoje cierpienie. Żal za straconym życiem. Smutek z powodu Penelopy. Czyż nie nosimy masek? Wszyscy bez wyjątku udajemy kogoś, kim nie jesteśmy. Często miałam wrażenie, że arystokrata non stop para się aktorstwem. Scorpius Draagonys stanowił zagadkę i mimo mojego związku z nim i uczucia, jakim go darzyłam, uważam, że w dalszym ciągu stwierdzenie znam go byłoby kłamstwem.
O, bogowie! Nie potrafiłam odgonić myśli!
Zbyt wiele niewiadomych i znaków zapytania!
Mój czas się skończył.
– Mathiy S'kettai...
***
Słońce wisiało na niebie w połowie drogi między zachodem a południem, promieniami zaznaczając swoją obecność na rzeźbie w gablocie. To była jedna z tych nowoczesnych, zrozumiałych tylko dla ich własnych twórców oraz wybitnych krytyków. I ja próbowałam ją zrozumieć, przechylając głowę to w prawo, to w lewo. Mama mówiła, że oglądanie sztuki wzmagało kreatywność. Ja tego nie czułam.
– Więc... co to jest, Monko? – zapytała Luna, zwracając moją uwagę mocniejszym ściśnięciem nadgarstka dłonią. Popatrzyłam na nasze ręce: czekoladę i parzoną kawę.
– Parę kwadratów i kul? – odpowiedziałam niepewnie pytaniem.
– To kontrast, skarbie.
***
– Mathiy S'kettai...
***
– Mona! Mona!
Odwróciłam się na pięcie, między dłońmi ściskając gumową piłkę. Oczy miałam zasłonięte materiałową chustą.
– Mona! – zakrzyknął znowu ten sam głos.
– Mona! – krzyknął drugi.
Oba należały do dzieci: do Glena i Abrahama. Z tymi dwoma chłopcami nie raz bawiłam się na placu zabaw, o ile nie byli z rodzicami. Rodzice, Katharianie, nie pozwalali im na zabawę ze mną. Obaj najczęściej przychodzili w towarzystwie opiekunek.
Po prawej i za mną stopy uderzały o wilgotną od niedawnej ulewy ziemię. Szybko się odwróciłam, wirując w piruecie, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zabawa miała na celu ćwiczenie zmysłów, a zwłaszcza słuchu i równowagi.
Przebiegł tuż obok mnie. Rzuciłam. Piłka uderzyła. Słyszałam wyraźnie. Sięgnęłam do supła na potylicy.
– Nie. Nie trafiłaś – zadrwił Glen.
– No właśnie – zawtórował Abraham.
Dziwne. Wydawało mi się... No cóż, już pogodziłam się z tym, że rzadko trafiałam i byłam raczej kiepska w tę grę. Wręczono mi piłkę ponownie.
***
– Mathiy S'kettai...
***
Brązowe, owłosione zwierzę wachlowało skórzastymi uszami.
Tup.
Tup.
Tup.
Podeszło do barierki.
Wyciągnęłam rączki, czując potrzebę dotykania.
Jaką fakturę miała długa sierść? Wyglądała na szorstką. Wyglądała na twardą. Chciałam dotknąć.
Paluszkiem wskazałam na obiekt mojego zainteresowania.
– Słoń? To słoń, skarbie – powiedział męski głos.
Tata poprawił uchwyt i znów wskazał na zwierzę.
– Powiedz „słoń" – polecił.
– Sloń... – wymamlałam.
***
– Mathiy S'kettai.
***
Wpatrywałam się w srebrne tęczówki. Czarne plamki otaczały źrenice, które zmalały na ułamek sekundy, po czym się rozszerzyły. Wokół oczu pojawiły się zmarszczki.
– Dlaczego przerwałeś? – zapytałam.
– To nie ja. To ty.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top