06: Zdrajca
*
Nie po raz pierwszy obudziłam się w nieswoim łóżku. Za każdym razem odczucia różniły się od siebie diametralnie. Najgorsze są poranki po wytrzeźwieniu, kiedy oprócz złego samopoczucia gnębi cię świadomość minionych wydarzeń.
Pierwszym, co dotarło do otępionych zmysłów, był dziwny, lepki gorąc oraz ciężar na klatce piersiowej. Przytomniałam, a towarzyszące mi odczucia ulegały intensyfikacji. Do przytkanego snem nosa dotarł zapach – czysty i męski.
Obrazy z poprzedniej nocy powróciły niczym bumerang: libacja w mieszkaniu Oriona, Pystollius wyznający swoje zainteresowanie romansem, strach, Scorpius opieprzający naszą dwójkę, a później usypianie z Theodorem za plecami – łatwe tylko z powodu alkoholu w tętnicach.
Nie musiałam otwierać oczu, żeby zgadnąć, że gospodarz we śnie zbliżył się do mnie i przytulił. Wyraźnie czułam łaskoczące, naelektryzowane włosy na piersi oraz szyi, ciężar głowy, a także rękę przerzuconą przez talię. Sen ogrzał jego dłonie. Mogłabym tę sytuację uznać za na-swój-sposób-słodką, ale Pystollius był tylko kolejnym z morderców, którzy pomylili mnie z poduszką, kurtyzaną lub seks-lalką.
Otworzyłam oczy, uniosłam szyję i spojrzałam w dół. W większym stopniu przykrywał mnie Theodor niż kołdra. Na brzuchu, tuż przy jego ramieniu, perliły się krople potu. Westchnęłam, gdy zobaczyłam mroczki. Opadłam, kontemplując wczorajszą sytuację.
Gdy myślałam o tym na trzeźwo i z chłodną głową, propozycja Theodora wcale nie wydawała się taka zła. Popatrzmy na plusy: wydawać się mogło, iż w jakiś pokręcony, dziwny, ukierunkowany niecodzienną filozofią sposób zależało mu na mnie; rozmawiał ze mną normalnie, o ile za normalne można uważać wcinanie się w wypowiedzi; bądź co bądź, używać aparatu mowy mogłam częściej niż przy Orionie czy Scorpiusie; nie bał się przyznać przed znajomymi, że uważa mnie za osobę inteligentną; jak dotąd nie zrobił mi krzywdy – przypominając sobie o dniu, w którym wyszłam z maleńkiej celi, zauważyłam, iż traktował mnie delikatniej niż pozostałą dwójkę; młodszy Pystollius dzielił ze mną więcej zainteresowań niż starszy o ponad pół wieku Draagonys; szanowany, bogaty i nadzwyczaj wierny Arediuszowi mężczyzna mógł zdziałać więcej niż ślepiec współpracujący z tym, kto więcej zapłaci. Z drugiej strony dziedzic rodu Pystolliusów zrobił coś, z czym trudno było się mi pogodzić, a przynajmniej takie miałam podejrzenia – torturował Rodiana. Nie znałam szczegółów, ale cholernie przeszkadzała mi świadomość, iż mogłabym się układać z kimś, kto ma na rękach krew mojego ukochanego; to sprawiało, że przy Orionie czułam się bezpieczniej. Stosunki między starszym eterranem a mną ostatnio się unormowały. Stały się bardziej klarowne, a znając coraz lepiej swojego pana, mogłam przewidywać jego zachowanie. Wydaje mi się, że u obu mężczyzn żyłabym na podobnym poziomie, gdyby nie parę... hmm... komplikacji. Kiedyś do tego dojdziemy.
Rozmyślając, wodziłam wzrokiem po pomieszczeniu. Nawet w świetle dnia miało w sobie coś ponurego, a wszystko to za sprawą ciężkiego, mrocznego wystroju. Serce zabiło mocniej, gdy dostrzegłam coś kątem oka. Natychmiast obróciłam głowę i się uśmiechnęłam. Pystollius wcale nie był tak inteligentny, jak wszystkim nam wmawiał, chociaż możliwe, że poprzedniego wieczora upojenie alkoholowe przyćmiło jego cudowny umysł i zapomniał schować różdżkę. Więc i on wspomagał się magicznymi przedmiotami. Długa, z bardzo ciemnego, głębokobrązowego, wypolerowanego na błysk drewna, o spiralnym kształcie leżała nie niepokojona na szafce nocnej.
Pomału, wręcz ślamazarnie, żeby nie poruszyć zanadto ciałem, a co za tym idzie, Theodorem, wyciągnęłam lewą rękę po magiczny patyk.
„No dalej" – dopingowałam palce muskające przedmiot. Zahaczyłam o niego dwoma paznokciami i pociągnęłam delikatnie, aż bezpiecznie znalazł miejsce w mojej dłoni. To było zbyt łatwe.
Moc połaskotała delikatny naskórek pośrodku śródręcza. Dawno nie trzymałam różdżki – rodzice nigdy nie kupili mi własnego wspomagacza – a jedyną ku temu okazję miałam, gdy C'Than pokazał swój rodowy kostur. Bransolety może i tłumiły dopływ energii z reszty ciała, ale ta zgromadzona w dłoniach mogła zostać wzmocniona. Opuszki palców mrowiły, gdy iskierki przeskakiwały z paliczka na paliczek lewej ręki. Znów miałam moc, za pomocą której mogłam coś zdziałać.
Zaalarmowany poruszeniem Pystollius uchylił powieki. Zaspany zlustrował moją twarz spuchniętymi oczami. Zmarszczył brwi, najwyraźniej nie rozumiejąc, dlaczego leży na kobiecym ciele. Później przeniósł wzrok na moją wyciągniętą rękę, a gdy dojrzał różdżkę, zaklął i się poderwał.
Instynktownie usiadłam i wycelowałam. Mieliśmy równe szanse; on z gołymi dłońmi, a ja z różdżką. Wolną ręką podciągnęłam kołdrę pod samą szyję.
Przysiadł na piętach, uspokajająco trzymając ręce uniesione.
– Oddaj mi ją – powiedział cicho i spokojnie, jakby nie chciał mnie przestraszyć.
Nie widziałam dobrze jego wyrazu twarzy, gdyż niespięte, naelektryzowane włosy przylgnęły do jego policzków, częściowo zakrywając usta i opadając na oczy. Czarne węgielki błyszczały za kotarą, bacznie śledząc każdy mój ruch.
– Nie uważasz, że to nieodpowiedzialne trzymać różdżkę na wierzchu, kiedy bierze się niewolnicę na noc? – zapytałam lekko piskliwym głosem, zdradzając swoje przerażenie.
Mimo lekkiego szoku Theodor parsknął, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. Dopiero po chwili dotarła do mnie dwuznaczność wypowiedzianych słów. Jeśli chciałam sprawiać wrażenie groźnej, to z całą stanowczością poległam na każdym froncie.
– Co zrobisz? – mruknął, nie spuszczając ze mnie uważnego spojrzenia. Powoli opuścił ręce na swoje kolana. Zatrzymał je w połowie drogi. – Rzucisz na mnie zaklęcie? Jeśli przypadkiem uda ci się mnie pokonać w pojedynku, za drzwiami czekają dziesiątki takich jak ja; i tak nie uciekniesz. Wiem, że jesteś mądra. Może trochę zdesperowana, ale jednak mądra. Wiesz, że nic dobrego cię za tymi drzwiami nie czeka, zwłaszcza jeśli spróbujesz zrobić mi krzywdę – przekonywał. – Ucieczka to głupota.
Miał rację. Z pewnością uznał, że chcę spróbować ucieczki.
Prawda była bardziej błaha – ja tylko chciałam poczuć się znów czarownicą. Przez chwilę potrzymać magiczny przedmiot i doznać energii z niego bijącej; jak dziecko, które wyciąga rączki do kotka, bo ten jest puszysty. Źle mnie zrozumiał. Właściwie każdy opacznie zrozumiałby moje zamiary. Przecież w niego celowałam.
Zobaczył moje wahanie. Opuścił ręce i się przysunął. Nieśpiesznie sięgał do mojego nadgarstka, a ja trwałam niczym rzeźba.
– Oddaj mi ją... Daemono.
Ciepłe palce, całkiem odmienne od tych wczorajszych, zacisnęły się na przegubie mojej ręki i wślizgnęły na dłoń dzierżącą różdżkę. Ostrożnie przejął ją ode mnie, po czym przysunął się bliżej, aby schować przedmiot w pierwszej szufladzie szafki nocnej. Nie obawiał się, że ponownie po nią sięgnę. Jedna czarownica mimo szczerych chęci nie zrobiłaby nic wobec przeważającej siły nieprzyjaciela.
Nie odsunął się; dalej krzyżowaliśmy spojrzenia. Fascynowały mnie jego oczy – czarne jak mrok w jego duszy.
– Wciąż cię przerażam? – zapytał, zaczesując włosy palcami w tył, jakby chciał ułatwić mi wzrokowy dostęp do jego twarzy. Spojrzałam trochę niżej i trochę nie na niego. Na krótko. Moja uwaga bez wyraźnego powodu wracała do ciemności.
– Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Minęła jedna noc – odparłam.
Brak różdżki w dłoni mnie uspokoił, jakby przytłaczające brzemię zostało ze mnie zdjęte. Jakbym z ulgą przywitała błogą bezczynność. Kiedy nie miałam jej w uścisku, mogłam zaszyć się w kokonie, który wiłam sobie, od kiedy wrzucono mnie do celi, a później zaszczuto. Wola walki umierała w moim wnętrzu.
– I wciąż cię nie zabiłem, nie okaleczyłem, nie zgwałciłem... – wymienił, po czym zawiesił głos w próżni, żebym mogła sobie coś więcej dopowiedzieć.
Uchyliłam się, widząc rękę zmierzającą do mojego policzka. Zacisnęłam powieki, ale zamiast uderzenia moja twarz przyjęła dotyk. W lesie też spodziewałam się uderzenia, a on tylko chciał odgarnąć moje włosy. Za każdym razem mnie zaskakiwał; był wyjątkiem hardo przeciwstawiającym się regule.
– Nie torturowałem Aundrina. Ja tylko patrzyłem, jak robią to inni. Jeśli już musisz wiedzieć...
Kciuk naznaczył kość jarzmową, badając jej kształt.
– Mam ci ot tak uwierzyć?
– Byłoby prościej.
Prościej? Na pewno jemu ułatwiłoby to przekonanie mnie do zmiany właściciela. Nie potrafiłam mu uwierzyć mimo szczerości, jaką słyszałam w jego słowach, ale równocześnie nie mogłam odrzucić zapewnień o jego niewinności w sprawie Rodiana. Uważałam, że jeśli kłamał, to kłamał po mistrzowsku. Żaden gest go nie zdradzał.
– Dlaczego po prostu nie pójdziesz do Goethego i nie poprosisz? Dlaczego pytasz mnie o zdanie?
– Nie różniłbym się wtedy niczym od innych krzewicieli, a nie zależy mi na strachu o własne życie. Potrzebuję kogoś do konwersacji... miłej rozmowy. Tutaj o kogoś takiego trudno. Wątpię, żebyś była miła, gdybym cię do czegoś zmuszał – mówił znów szczerze.
Kąciki moich ust uniosły się, kiedy zdałam sobie z czegoś sprawę. Uległość Pystolliusa otworzyła mój umysł na całkiem nowe rozwiązania. Dlaczego miałam być bierną ofiarą? Co gdybym zaczęła wykorzystywać swoje atuty do osiągania celów i poprawy jakości życia, które jeszcze mi pozostało? Wystarczyło rozpocząć grę, doszlifować umiejętności aktorskie, na chwilę zapomnieć, kim jestem. Może nawet kiedyś zabrałby mnie ze sobą poza rezydencję? Może wola walki by odżyła, a ja spróbowałabym ucieczki?
Co gdyby z kata zrobić ofiarę? Utkać sieć i skusić, żeby jak mucha utknął na dobre? Powoli wypijać jego soki, zagarniając więcej i więcej uwagi? Z Pystolliusem ten pokręcony plan mógł się udać. Interesował się mną, liczył się z moim zdaniem. Czegóż chcieć więcej? Mogłam zyskać w nim lojalnego obrońcę. Wystarczyło odrzucić na bok wstyd i sięgnąć po to, co czekało tylko na wyciągnięcie ręki; i tak upadałam niżej i niżej; co za różnica, jeśli wcześniej sięgnęłabym dna?
Warunki nie mogły być lepsze. Byliśmy sami, co najlepsze, w łóżku. Na sobie mieliśmy tylko bieliznę, bo żadne z nas nie pomyślało o tym, że warto się ubrać. Theodor otworzył się przede mną, wyznając swoje pragnienia, używał mojego imienia, nie spuszczał ze mnie wygłodniałego wzroku. O tak, w jego oczach tliła się żądza. Byłabym idiotką, nie korzystając z okazji.
Pozostał pewien problem – mój skromny, bojący się ślepców umysł oraz wstyd. Ciężko handlować swoim ciałem jak towarem, jeśli nie jest się doświadczoną kurwą.
Podjęłam wreszcie decyzję. Decyzję, która zaważyła na moich dalszych losach. Zapamiętajcie ten moment. Ta chwila popchnęła wszystko do przodu, spychając mnie na drogę wiodącą tu, gdzie teraz jestem. Gdyby nie ten poranek, zapewne pozostałabym tylko Daemoną Sathaną Vromianką, nie zyskując miana „Morderczyni" i być może nie zmieniając nazwiska.
– Theo... – odwdzięczyłam się za to, że nazywał mnie Daemona. – Nie wyobrażasz sobie, jak fascynuje mnie twoja postawa. – Na początek komplement. Nawet łatwo poszło.
– Ta postawa? – Ognik zalśnił na hebanowej tęczówce, kiedy kciuk znalazł drogę do ust i musnął dolną wargę.
– Miałam na myśli to, że liczysz się z moim zdaniem, ale... tak, to też... się mi podoba... – wplotłam w słowa kapkę kokieterii.
W tym samym czasie pomyślałam, że chyba zaraz zwymiotuję z nerwów. Uwodzenie Theodora było jedną z najbardziej upokarzających rzeczy w moim życiu. Już nawet przebijało uległość wobec Oriona. Może upokorzenie byłoby mniej dotkliwe, gdyby nie fakt, iż równocześnie w jakiś pogmatwany, nielogiczny i chory sposób mnie to podniecało.
Podniecała mnie osoba Pystolliusa. Skłamałabym, mówiąc, iż się mi nie podobał. Jego wygląd jak najbardziej do mnie przemawiał, lecz mniej niż jego wnętrze. To właśnie ono pociągało najmocniej. To zło. Świadomość mordów przez niego dokonywanych. Najczystsze zło, które ciągnęło doń od najmłodszych lat. Podjęłam decyzję o tym, iż zrobię coś nieczystego z bardzo ufajdaną moralnie osobą. Do tego dochodziła adrenalina, bo zamierzałam drażnić się z bestią; dać zabawkę, a następnie odebrać. I znowu. I znowu. Tak długo ciągnąć grę, aż dostrzegę kres jego cierpliwości. Wtedy dopiero zamierzałam iść dalej.
To był prosty plan.
Jak mucha w sieć. Wpadł szybko. Zabawnie ochoczo trzepotał skrzydełkami.
Wtuliłam policzek w męską dłoń. Jego skóra przypominała papier; co gorsza szybko ostygł. Jakby cierpiał na problemy z krążeniem.
Theodor może i zgrywał bystrego, ale gubił się na polu relacji damsko-męskich. Ani trochę nie dała mu do myślenia nagła zmiana postępowania z mojej strony. A może dała i wcale się nie gubił, ale tego nie pokazał i też postanowił wykorzystać szansę od losu? Mogłabym godzinami mówić o najmłodszym Pystolliusie, ale zdobyta przez was wiedza o nim bez względu na ilość wypowiedzianych słów pozostawałaby uboga. Ja nigdy dobrze go nie poznałam, chociaż tak mi się wydawało. Może to właśnie on pozwolił mi na takie myśli?
Obrał flirt za dobrą monetę i zbliżył twarz do mojej.
„No dalej, Daemono" – zachęcałam samą siebie, kiedy ręce zaczęły drżeć w tańcu zdenerwowania. – „Dasz radę. To tylko pocałunek".
Przymknęłam powieki, bo wiedziałam, że będzie łatwiej, gdy zniknie za kotarą. Na początku podrażnił wargi ciepłym, wilgotnym oddechem, zaraz po nim pojawiło się muśnięcie delikatne, czułe, niespieszne.
Zacisnęłam pięści; zacisnęłam mocniej powieki. Robienie czegoś na przekór sobie sprawiało trudność. Wiele wysiłku kosztowało mnie rozchylenie ust, kiedy naparł mocniej; jeszcze więcej, żeby go nie odepchnąć, gdy wysunął na spotkanie wstrętnie wilgotny, nieznajomy język.
„Powstrzymaj mdłości! Powstrzymaj mdłości!" – powtarzałam jak mantrę, gdy żołądek się buntował. Nic tak dobrze nie zepsułoby atmosfery jak paw w obcych ustach. Przepraszam za obrazowość.
Przeniósł rękę na sztywny kark, pieszcząc nasadę szyi. Po raz kolejny ciało zdradziło, uznając ten gest za niemalże przyjemny. Nie ukrywam, całował dobrze. Obrzydliwie dobrze.
Dałam mu wystarczającą ilość zabawek jak na pierwszy raz. Nadeszła pora, aby włożyć je z powrotem do kufra. Szkoda tylko, że, dając ponieść się chwili, zapomniałam opracować plan ewakuacji. Niech by szlag takie przygotowanie. Byłam straszną idiotką. Na szczęście tym razem sprawy rozwiązały się same.
Pukanie do drzwi wybawiło mnie z opresji.
Puk.
Puk.
Puk.
Jak miód na me uszy. Ucieszyłam się jak nigdy wcześniej, czując wdzięczność do intruza. Otworzyłam oczy, spoglądając na zbyt bliską twarz Pystolliusa.
Mężczyzna odsunął się opieszale. Nasycone pocałunkiem, napuchnięte usta wykrzywiły się w wyrazie niezadowolenia. Spojrzał na mnie, a później na drzwi. Nie chciał przerywać, niemniej opuścił łóżko, chociaż bez większego entuzjazmu. Ja trzymałam swoją radość na wodzy, przywdziewając obojętną maskę. Uwadze nie uszedł fakt, iż wątpliwe zaangażowanie z mojej strony pobudziło go. Pośpiesznie wciągnął spodnie, niedbale leżące na krześle przy biurku. Na bosaka przeszedł do drzwi, otworzył zamki i wpuścił gościa.
– Pystollius. – Scorpius świeży niczym poranek oparł się arogancko o framugę, krzyżując ręce na piersi. – Przyszedłem po Sathanę. – Wskazał na mnie podbródkiem.
Wiedział. Rozbawione spojrzenie mówiło wszystko. Przyłapał nas i najwidoczniej bawiła go cała ta żenująca sytuacja. Być może spodziewał się, że zastanie nas w takich okolicznościach. Ukradkiem spojrzałam na zegar, który informował, że jeszcze nie ma ósmej. Tylko złośliwość wybudziłaby arystokratę ze snu o takiej porze po nocnej libacji. W tym konkretnym przypadku pochwalałam jego wredny charakter.
„Nie wychodź z roli" – polecił wewnętrzny głosik. Poniekąd bez skrępowania odrzuciłam kołdrę, pochyliłam się, podnosząc z drewnianej podłogi sukienkę. Zerknęłam w stronę mężczyzn, zanim przełożyłam ubranie przez głowę. Żaden nie pokwapił się, aby odwrócić wzrok. Draagonys, jak to Draagonys, utrzymywał na twarzy wredny uśmiech, Pystollius za to nerwowo podrapał się po ramieniu. Materiał zsunął się gładko po ciele.
Wsunęłam stopy w rozchodzone sandałki.
Pozostało jedno.
Z gracją, starając się nie opuszczać głowy, ruszyłam w stronę mężczyzn. Nie dałam po sobie poznać – przynajmniej w osobistym, subiektywnym odczuciu – iż jawna bezczelność zrobiła na mnie jakiekolwiek wrażenie. Przeszłam obok milczącego Theodora i wesołego Scorpiusa.
– Nie martw się – zaszydził blondyn, zwracając się do Pystolliusa – jeszcze cię odwiedzi.
Pisnęłam, kiedy ciężka dłoń niespodziewanie uderzyła o mój pośladek. Natychmiast rozmasowałam piekące miejsce, rzucając szczerzącemu się Draagonysowi pełne nienawiści spojrzenie. Mógł sobie darować ten pokaz samczej, gówniarskiej dominacji. Wszyscy rozumieli aż za dobrze, iż uważa się za alfę, powszechnie zwanego przywódcą, grupki młodych ślepców. Nie oglądając się za siebie, parłam obrażona naprzód do apartamentu Oriona.
Dogonił mnie przed schodami. Zerknęłam, żeby upewnić się, czy kpiarski uśmiech dalej utrzymywał się na jego wargach. Tak, jak przypuszczałam; wciąż tam był i jeszcze się poszerzył.
– Dlaczego mówisz do Theodora po nazwisku? – zapytałam, przerywając ciszę zmąconą tylko odgłosami obuwia na kamiennej posadzce. – Przecież to podobno twój przyjaciel.
– Rodzice skrzywdzili go tym imieniem. – Zaśmiał się; tego dnia promieniał.
– A ciebie nie? – Oparłam się o ścianę, kiedy on otwierał drzwi od komnat Oriona.
– Nie przeginaj, Sathana – warknął, wpuszczając mnie jako pierwszą.
Tylko dobry humor Scorpiusa uratował mnie przed karą.
***
Dostałam książkę „Rzadko spotykane zioła i jak je wykorzystać. 1001 przepisów na mikstury" oraz zapowiedź, iż cały następny dzień spędzę w szklarniach, żeby pomóc zielarzowi. Obie te rzeczy przyniosły mi nieopisane szczęście. Obietnica opuszczenia zatęchłego zamku i przebywania na świeżym powietrzu działała jak eliksir rozweselający. Z entuzjazmem zabrałam się do studiowania lektury; poprosiłam nawet o parę czystych kartek i pióro oraz informację o tym, na których roślinach powinnam skupić swą uwagę najbardziej. Notatki szybko zapełniły stolik do kawy.
Dowiedziałam się, wcale nie starając się słuchać, że Penelopa przybyła do swoich bardzo bliskich przyjaciół na całe dwa dni i że już we wtorkowy poranek wróci do swojego rodzinnego domu w Arkandii, do pracy w butiku. Narzekała, że przez wojnę obroty ekskluzywnego salonu spadły i że niedługo będą musiały z macochą zamknąć interes. Nie byłaby sobą, gdyby nie dostrzegła pozytywów tej sytuacji – mogła przebierać w sukniach, najmodniejszych kapelusikach, a także przywdziać szpilki od najsłynniejszych projektantów.
Cała nieświęta trójca wzajemnej kopulacji przebywała w apartamencie Oriona do śniadania, po czym wynieśli się gdzieś na obiekt, zostawiając mnie samą sobie. W ten sposób zyskałam parogodzinny spokój, kiedy nikt nie zdzierał gardła w ekstazie, plątał się bez większego celu po salonie czy świecił połowicznym strojem Adama. Byłam rada, że oszczędzili mi przedstawienia.
Późnym popołudniem Scorpius wrócił z całkowicie zimnym obiadem dla mnie, wykąpał się, a zaraz potem wpadli Penelopa i Steios. Wieczorem przyplątał się Pystollius. Ślepcy na czele z Penelopą rozpoczęli kolejną libację, odbierając mi przyjemność ze sporządzania notatek, gdyż przez hałas coraz częściej się myliłam, zapisując kompletne bzdury.
Propozycja pomocy przy poznawaniu ziół od Theodora niespodziewana, słodka i mało użyteczna – pijany niewiele mógł zdziałać – dała mi do myślenia. Założyłam, że mężczyźnie najbardziej zależy na kontakcie z drugim człowiekiem w sensie psychicznym, niekoniecznie fizycznym. Przypomniałam sobie słowa Shantali: "kocha, to poczeka" odnoszące się do mojego związku z Rodianem, kiedy rozważałam utratę dziewictwa. Chodzi o to, że faceci bardziej angażują się w związek, jeśli nie otrzymali jeszcze nagrody w postaci seksu. Stymuluje ich to do ciągłego zdobywania i aktywnego włażenia kobiecie w tyłek bez wazeliny, mówiąc obrazowo. Uznałam, że ta strategia jak nic pasuje do mojej aktualnej sytuacji oraz charakteru Pystolliusa. Od tego wieczoru w razie potrzeby miałam wymawiać się traumatycznymi przeżyciami, będącymi następstwem wykorzystania mnie przez Oriona. Kto nie uwierzyłby, iż potrzebuję odpocząć po tak wstrząsającym epizodzie? Uwzględniłam w taktyce także dłuższe zastanawianie się nad przeprowadzką do pokoju gospodarza rezydencji – gdybym zgodziła się zbyt szybko, wszystko mogłoby się posypać; trudniej jest utrzymać mężczyznę z daleka, jeśli jest się zmuszoną z nim spać. Plan trzymał się kupy, a ja zaczęłam tworzyć listę rzeczy, które chciałabym wyegzekwować od mojego adoratora. Na samym szczycie listy uplasowało się zdobycie wiedzy o losie moich znajomych.
Tej nocy, a właściwie przed świtem, Penelopa udała się do Zahariasha, za co byłam jej ogromnie wdzięczna. Jeśli znów kazaliby mi spać u Pystolliusa, ciężko byłoby go utrzymać na wodzy, skoro wypił dużo za dużo. Pijani mężczyźni są niebezpieczni; nie zważają zanadto na damskie potrzeby, a podszeptów alkoholu słuchają uważniej niż próśb kobiety. Nie obawiałam się więc o fiasko mego mściwego planu; oczywiście zakładając, że czarnooki adorator w swoim upojeniu nie spadł ze schodów i nie skręcił karku, gdy wracał do sypialni. Byłoby mi szkoda, że światełko w tunelu tak nagle zgasło.
Po szybkiej kąpieli, gdyż zemdlony Scorpius dobijał się do łazienki, ułożyłam się do snu. Zasnęłam jak niemowlę, mając nadzieję na lepsze życie.
***
Jeśli wiesz, że czeka cię coś ekscytującego, budzisz się wcześniej, w podnieceniu oczekując na godzinę zero. Tak było też ze mną. Wstałam z pierwszymi promieniami słońca przedzierającymi się przez firanki.
Od rana na mojej twarzy gościł uśmiech. Nuciłam melodię, przeglądając notatki z poprzedniego wieczora. Przypomniałam sobie czasy studiów; wtedy ostatni raz miałam do czynienia z odręcznymi notatkami sporządzonymi przez siebie. Zawsze wolałam papier od ekranu laptopa, lepiej też zapamiętywałam, gdy to moja ręka kreśliła słowa. Były pełne kolorów. Przed każdym egzaminem uspokajałam się, dzierżąc w dłoniach pliki kartek z fragmentami wiedzy, powtarzałam zdobyte informacje, pieściłam opuszkami szorstką powierzchnię oraz napisy w niej zatopione. Tak bardzo mi tego brakowało; nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo. Nieważny głód czy pełny pęcherz czekający, aż Scorpius łaskawie wpuści mnie do łazienki; liczył się tylko ten moment i taksowane dociekliwymi oczami strony za stroną.
Kiedy już wszystko, co miało zostać przeczytane, zostało przeczytane, w napięciu wyczekiwałam na znajome skrzypnięcie sprężyn w łóżku, ciche kroki bosych stóp, kliknięcie klamki oraz jazgot nienaoliwionych zawiasów.
Czekałam.
I czekałam.
Zegar nad kominkiem odliczał sekundy i minuty, a ja drgałam przy najsubtelniejszym odgłosie dochodzącym zza drzwi. Któż wcześniej pomyślałby, iż tak zależeć mi będzie na porannym spotkaniu ze Scorpiusem Draagonysem – moją przepustką do świata za murami rezydencji.
Wreszcie nadeszły: skrzypnięcie, stukot, kliknięcie i jęk, a także westchnięcie. Mój opiekun stanął w progu, rozmasował szarą, skacowaną twarz i przetarł podpuchnięte, błyszczące oczy o tęczówkach podkreślonych czerwienią popękanych naczynek krwionośnych. Więc tak wyglądał arystokrata po przedawkowaniu alkoholu i cygar. Wciąż nimi śmierdział; ciężki odór ulotnił się z sypialni, aby ponownie wypełnić każdy kąt salonu.
– Dzień dobry – przywitałam się uprzejmie.
Wyburczał coś niezrozumiałego w odpowiedzi i pstryknął palcami. Między stolikiem do kawy a mężczyzną zmaterializował się z donośnym trzaskiem elektrycznych wyładowań podstarzały niewolnik, dźwigający nad niekształtną, opierzoną kępkami białych włosów głową o karykaturalnie wydłużonych przez ponad pięciocentymetrowe tunele uszach, tacę ze śniadaniem. Starzec podreptał do blatu małymi, kaczymi kroczkami i rozłożył zastawę, zaczynając od dwóch talerzy, sztućców, cukiernicy, dzbanka z kawą, dzbanuszka ze śmietanką, na półmisku pieczywa, wędlin, serów, masła, pomidorów i ogórków kończąc. Gdy robota została wykonana, niewolnik ukłonił się przed arystokratą, skinął mi obojętnie głową, po czym rozpłynął się w powietrzu.
Zafascynowana werwą, z jaką staruszek się uwinął, nie zauważyłam Scorpiusa, który wystraszył mnie, upadając z donośnym łupnięciem na fotel. Ślamazarnie i bez zwyczajowej gracji przygotował śniadanie. Poszłam za jego przykładem.
Pierwszy raz od niepamiętnych czasów jadłam z kimś posiłek. Niesamowite uczucie. Ja, Draagonys i eleganckie stukoty noży, szklanek oraz odgłosy przeżuwania i mlaskania. Chwile wręcz nabożne i godne zapamiętania.
Ostatnia kanapka znalazła miejsce w ustach blondyna. Wytarł wargi w serwetkę z inicjałami i obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem, zatrzymując wzrok głównie na piersi i udach. Nie powiem, natarczywe spojrzenie poważnie mnie zawstydziło, chociaż nie było w nim nic zbereźnego.
– Chodź – wyfuczał polecenie. Posłusznie ruszyłam za nim do sypialni.
Zatrzymał się przed szafą. Oparł dłonie o element odgradzający wiszące płaszcze od poukładanych na regałach ciuchów. Kiwając się, nieprzytomnie przejrzał zawartość garderoby. Nie bardzo wiedziałam, co miał na celu, pojęłam także, iż nie wytrzeźwiał jeszcze kompletnie. Nie ma się co dziwić, skończyli pić chyba o trzeciej nad ranem.
Kucnął, wyciągnął parę szarych skarpetek, dresowe spodnie oraz podkoszulkę z logo zespołu muzycznego, wnioskując po mrocznym klimacie symbolu, grającego rockowe, punkowe czy metalowe kawałki. Wstał i wcisnął ubrania w moje ramiona.
Uniosłam brew. Nie umiał się sam ubrać? Kac aż tak nie upośledza funkcji motorycznych...
– Na co czekasz? – wychrypiał. – Ubieraj się.
„O! A więc to dla mnie..."
– Zniszczą się w szklarni... – ośmieliłam się zauważyć.
– To kupię nowe. – Wzruszył ramionami, jakby to była czysta oczywistość. No przecież... Jego skrytka w Wewnętrznym Banku Lukreancji zapewne cudem tylko domykała się od nadmiaru gotówki. – Zatrzymaj je.
„Bo nie będę nosił czegoś po Vromiance" – dokończyłam za niego w myślach.
– Dziękuję.
Zbył mój dobroduszny gest przyjaźni machnięciem ręki i trzaśnięciem drzwiami od łazienki. Jakże typowe.
Przebrałam się bez świadków. Ubrania były na mnie dużo za duże. Poczułam się jak karzełek. Mocno zaciągnęłam sznurówki od spodni, żeby nie leciały mi z tyłka; podkoszulek sięgał do połowy uda. Czy on musiał być taki wielki? Męskie skarpetki ledwo trzymały się maleńkich damskich stóp. Jakimś cudem wsadziłam na nie baletki. Wyglądałam komicznie.
– Wyglądasz żałośnie – zawtórował mojemu osądowi Scorpius.
Odświeżył się nieco i pozbył wczorajszych ciuchów. Do sypialni wszedł w samym ręczniku, który ściągnął, gdy tylko znalazł w szafie bokserki. Gorąc rozlał się po moich policzkach i żeby arystokrata nie zauważył mojej pociemniałej z zażenowania twarzy, a także po to, by nie mieć traumy do końca życia, pognałam do łazienki. Zmyłam twarz zimną wodą i skupiłam się na porannej toalecie.
Gdy wyszłam, on już czekał.
– Idziemy – powiedział i przeszedł parę kroków.
Zatrzymał się jeszcze na sekundę, żeby rzucić mi damskie buty sportowe. Złapałam je dość pokracznie w locie; jednego tuż przy piersi, a drugiego za sznurówkę tuż nad ziemią. Powietrze wydawało się dziwnie naelektryzowane, więc mogłam założyć, że ktoś przed chwilą się teleportował.
– Jasne – przytaknęłam ochoczo, klękając na jednej nodze, aby założyć białego laczka z elementami odblaskowymi. Mogłam się mylić, ale były one raczej z wyższej półki. Wcześniej też na pewno miały właścicielkę. Obstawiałam, że otrzymałam własność Penelopy. O dziwo nosiła ten sam rozmiar. Zmieniłam nogę.
Pierwszy powiew wolności omotał mnie zaraz po wyjściu z apartamentu. Jakby ciężkie brzemię spadło z mojego zakutego w kajdany ciała. Z każdym krokiem czerpałam napływające siły, jakie dawało szczęście. O radości!, tylko ty potrafisz dodać skrzydeł nawet samemu Lucyferowi!
Korytarze, schody... byłam coraz bliżej imitacji wolności!
Scorpius szedł przodem, ja dotrzymywałam mu kroku, pragnąc pognać przed siebie; zostawić go w tyle i samej przywitać nowe otoczenie. Szedł szybko, ale dla mnie zbyt ślamazarnie i niedbale. Nie baczył na moją potrzebę swobody.
„Szybciej!".
„Szybciej!".
„Szybciej!".
Serce witało nadzieję z euforią, trzepotało beztrosko!
Rzeźby drwiły, wskazywały palcami, szeptały niemo między sobą, wybuchały kpiącym, bezgłośnym śmiechem; co z tego? One nigdy nie opuszczą murów dworu. Nigdy! Nie to, co ja...
Ślepcy szydzili; myśleli, że odbiorą mi te chwile przyjemności? Niedoczekanie! Nic nie mogło podciąć mych skrzydeł!
Wielki hol zapraszał czernią podłóg, bielą ścian i artystycznych wykończeń. Niecierpliwie przebierałam nogami, sunąc dłonią wzdłuż gładkiej, zimnej, marmurowej poręczy schodów, mając za cel ogromne wrota. Echo naszych kroków odbijało się od wysokiego sklepienia.
Szybciej! – wrzeszczał pompujący podniecenie organ.
Arystokrata otworzył przede mną drzwi i przepuścił w progu, zapominając, iż nie jestem mu równa. Majowe słońce położyło łapy na mojej twarzy i rękach, podgrzewając krew w żyłach i tętnicach. Zatrzymałam się i przymknęłam oczy, rozkoszując się tym ciepłym powitaniem.
„To ja, Daemona Sathana, wróciłam do świata!".
Szorstkie popchnięcie przypomniało mi, gdzie jestem i co tutaj robię. Wznowiłam wędrówkę, widząc po prawej w oddali błyszczące szkło budujące szklarnie. Chłonęłam otoczenie, syciłam żywością barw, intensywnością zapachów, śpiewem ptaków, owadów i trzody chlewnej oraz lekkimi podmuchami wiatru. Moje oczy dawno nie widziały takiej jasności, nos nie zaznał kwiatowo-trawowych aromatów, a w pomieszczeniach trudno było nawet o przeciąg.
Oglądnęłam się za siebie, a ogrom Pystolliusowego domu przytłoczył mnie i sprawił, że poczułam się jak maleńka pchełka. Bez wątpienia, ślepcy mieszkali w rezydencji dorówującej gabarytom najprawdziwszym zamkom. Najwyżej położone piętra chciały przysłonić niebo, szerokie, kremowe mury ograniczały pole widzenia, a sama konstrukcja pamiętać musiała czasy późnego średniowiecza. Cały budynek ukształtowany został w literę U, a boczne skrzydła kierowały się mniej więcej pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Posiadłość obejmowała ramionami ogród wraz z umiejscowioną na środku fontanną, na którą widok rozciągał się z mieszkania Oriona. Zamek był połączeniem nowoczesności i zamierzchłych czasów – część okien wymieniono na nowe. Najwyraźniej jakiś czas temu Pystolliusowie bardzo poważnie myśleli o remoncie, jednak coś przeszkodziło im w jego połowie. Podejrzewam, iż ich zamiarem było stworzenie nowoczesnego hotelu, wykorzystując stare mury. To dość częsty zabieg po naszej stronie murów. Sentyment nie pozwala wyburzyć, lecz pęd do przyszłości popycha naprzód. Pod moimi stopami chrzęścił żwir.
Tyle nowości! Tyle szczegółów! Mój mózg dostał pożywkę, na której budować miał przyszłe sny oraz opowieści.
Ścieżka wysadzana płaskimi kamulcami w zaskakującym tempie się kurczyła. Kamieni ubywało, a ja traciłam ostatnie sekundy przebywania na świeżym powietrzu.
Przystanęliśmy przed szklanymi drzwiami, za którymi pięła się bujna roślinność uniemożliwiająca zaglądnięcie do środka i przedwczesne poznanie tożsamości zielarza ślepców.
– Przyjdę po ciebie wieczorem – raczył poinformować Scorpius. – Nic nie kombinuj. I tak się dowiem.
– Nie jestem idiotką – przypomniałam mu.
– I tylko dlatego dostałaś tę robotę...
Ego miało łaskotki i właśnie zaczęło histerycznie pokładać się ze śmiechu. Draagonys powiedział mi komplement! No, może nie dosłownie, ale w jego ustach brzmiało to niemal jak jesteś mądra, Sathana. Coś takiego nie zdarza się codziennie. Zapamiętałam tę chwilę, żeby czasem sobie przypominać w chwilach smutku i zadumy.
Bez dalszych zachęt wkroczyłam pomiędzy dwa z pięciu rzędów grządek i stolików na doniczki z całą gamą roślin. Szklarnia była wyjątkowo duża, jakby miała służyć nie tylko ślepcom zamieszkującym dwór Pystolliusów, ale zaopatrywała przynajmniej dziesięć innych miejsc w zioła niezbędne do warzenia eliksirów. Klimat w niej panujący był znacznie wilgotniejszy i cieplejszy niż ten na polu. Znajdowało się w niej wszystko; od rumianku do zabójczej pajęczej paproci. Pnącza światłolubnych lian wyciągały się w moją stronę, kiedy szłam przed siebie, kwiaty wypuszczały pyłki, a liście się kołysały. Sztucznie stworzony ekosystem żył, zachwycając swym szumem mimo braku wiatru. Co dziesięć metrów następowała zmiana klimatu, stopniowo z gorąco-wilgotnego przez sucho-upalny, przechodząc do zimnego-umiarkowanego. Tam też, na samym końcu korytarzyka między rabatami, zobaczyłam wspominanego przez Draagonysa zielarza.
Z pewnością miałam do czynienia z mężczyzną; wysoki, o rozłożystych barkach, jednocześnie przygarbiony sprawiał wrażenie fajtłapowatego. Usłyszał mnie, odłożył roślinę, którą aktualnie się zajmował, i obrócił do mnie zasłoniętą twarz. Maskę ochronną ubrudzoną miał wydzielinami któregoś z ziół.
Zielarz zastygł. Przez dłuższą chwilę trwał w bezruchu, aby wreszcie zdjąć osłonę przysłaniającą oblicze. Trochę się zmienił. Pucułowata twarz wysmukliła się przez dwa miesiące, szarawe włosy urosły jeszcze bardziej, sięgając do brody. Patrzył na mnie tymi samymi granatowymi oczami co kiedyś, ale tym razem na próżno było szukać w nich cienia determinacji. Otwarłam z wrażenia usta, kiedy poznałam, z kim mam do czynienia.
– Villyan?! – jęknęłam.
– D-d-d-aemona?! – wyjąkał. Pierwsze krople potu pojawiły się u nasady nosa. – Cholera!
– Słucham?
Nie takiego przywitania spodziewałam się po Villyanie. Dużo razem przeszliśmy, będąc członkami Orędowników Równości praktycznie od założenia organizacji. Śmiało mogłabym rzec, iż się przyjaźniliśmy; może nie byłam z nim tak blisko, jak z C'Thanem, Rodianem czy Shantalą, ale jednak wydawało mi się, iż mogę go tytułować takim mianem. Zachowywał się, jakby moja obecność co najmniej go przestraszyła; jakby nie chciał mnie widzieć.
Znaliśmy się dobrze, toteż przeczucie, że stało się coś złego, zakuło mnie ze zdwojoną siłą.
– Ja... kurczę... I tak zmusisz mnie, żebym ci powiedział...
Pokręciłam głową, starając się zrozumieć. Plótł bez sensu.
– Zmuszę, żebyś powiedział? Powiedział o czym?
– O tym, co tutaj robię.
Ręce szatyna drgały tak mocno, iż chowanie ich za plecami nic nie dawało. Denerwował się.
– Zajmujesz się roślinami, to chyba oczywiste...
– Prosiłem Scorpiusa... – wciął się, panika go zaślepiała. Przestał zwracać na mnie uwagę, mówiąc do siebie. – ...żeby przysłał mi kogoś odpowiedniego, a przysłał ciebie...
– Nie jestem odpowiednia do przesadzania... – Spojrzałam ponad jego ramieniem na pulchne, podobne bułkom czerwone rośliny o liściach naszpikowanych kolcami i bąblami. – ...kwiatów Purchawca?
– Nie wiesz, o co chodzi... – Trzęsącymi się dłońmi złapał się za głowę.
Spacerował. Raz w jedną, raz w drugą stronę. Z niedowierzaniem śledziłam każdy szaleńczy ruch.
– To mi wytłumacz! – krzyknęłam błagalnie, gdyż sytuacja zaczęłam mnie przerastać.
Pół-słowa; pół-informacje; kompletny chaos! Potrzebowałam porządku w swym życiu, aby dostrzegać sens.
– Cholera! – wrzasnął. – Zrobił to specjalnie! – Kopnął w pobliską doniczkę, aby zaraz złapać się za palce stopy, podskakując na drugiej nodze. – Ten tleniony buc się nade mną znęca!
Tego było za wiele. Raczej nie tracę cierpliwości. Trudno doprowadzić mnie do stanu, w którym przechodzę do agresywnego działania. Zrobiłam pierwsze, co przyszło do głowy. Zapomniałam na chwilę o mojej mizernej, kobiecej posturze; kiedy adrenalina uderzy w tętnice, takie rzeczy przestają mieć znaczenie. Natarłam na niego, przepchałam i uderzyłam o wiele większym, męskim ciałem o stalową kolumnę podtrzymującą strop. Stęknął, kiedy powietrze wydarło mu się z płuc. Zwróciłam na siebie uwagę, uderzając w zarośnięty jasną szczeciną policzek.
– Zacznij mówić składnie, Vill! – wrzasnęłam, przypadkowo opluwając bladą twarz strzępkami śliny.
– Dobra! Dobra... – Mężczyzna podniósł ręce, jakby się poddając. Zassał wargi, które przygryzł, uderzając o belkę. Krew zniknęła, aby po chwili znów się sączyć, tym razem z większą mocą. – Nie wydaje ci się to dziwne, że grzeję bezpieczne miejsce w szklarni?
Jakby się nad tym zastanowić... to tak, wydawało się mi to dziwne, ale nie zauważyłam tego, dopóki nie zwrócił mojej uwagi na ten fakt. Co musiał zrobić, aby zasłużyć na zaufanie ślepców? Poczułam skurcz w zaciskającym się ze strachu żołądku.
Spojrzałam w ciemne, przestraszone oczy.
– Ja wyszłam z zamku pierwszy raz od... – Policzyłam w myślach. – Ponad dwóch miesięcy... a ty... – Oceniłam szybko stan zdrowia Villyana. Trzymał się zaskakująco dobrze. O niedożywieniu nie mogło być mowy. Blizn i siniaków też nie widziałam. – Wygląda na to, że już się zadomowiłeś...
Pozostała mi jeszcze jedna rzecz do sprawdzenia. Desperacko chwyciłam za jego nadgarstki i odsłoniłam przedramiona, a później ramiona. Nie znalazłam tego, czego szukałam.
Nie naznaczyli go Rhaną.
– Jak to możliwe?! – Bałam się odpowiedzi, a jednak zadałam pytanie.
– Zdradziłem was. Sprowadziłem ślepców do chatki...
***
– Villyan Entymos zdradził waszą pozycję?! – uniósł się gniewem i niedowierzaniem Moore, pośpiesznie stukając palcami o klawiaturę. – Chłopak, który wraz z C'Thanem założył Orędowników po tym, jak jego rodzice zostali wygnani za mur?
Wszyscy znali historię chłopca „sieroty", a więc każda z osób zgromadzonych w pokoju przesłuchań wstrzymała oddech. Geoth i Izydora Entymos podlegali bezpośrednio Arediuszowi, zamieszkując skrawek ziemi łaskawie udostępniony przez Przewodnika. Mieli długi, a ich praca przy gospodarstwie bogatego eterrana ledwo starczała na miesięczną ratę. Postąpili nieroztropnie, dając schronienie grupce prześladowanych brudnokrwiusów. Gdy Goethe dowiedział się o ich występku, na mocy prawa wygnał ich z ziemi eterran, a chłopca przekazał pod opiekę najbliższej rodziny – Eltheriosów.
– Miał swoje powody... – szepnęła Daemona wyrwana z transu opowieści. Zamrugała, odganiając mgłę wspomnień sprzed oczu.
– Powody?! Ilu z was zginęło przez jego głupotę?! No, ilu?! – Huk dłoni walącej o biurko odbił się od ścian.
– Jeszcze do tego nie doszłam! Proszę nie krzyczeć! – zapiszczała kobieta, zakrywając uszy dłońmi. Zacisnęła powieki i zasznurowała usta. Później zaczęła się kołysać.
Przód. Tył.
Przód. Tył.
Przód. Tył.
Jak dziecko uciekające w swój świat w czasie kłótni rodziców.
Śledczy zrozumiał, iż zareagował zbyt emocjonalnie, a Daemona nie była niczemu winna i nie miał podstaw do tego, żeby wyładowywać na niej złość. Świadomość śmierci wszystkich tych istnień, tortur przeżywanych przez dawnych sojuszników Villyana rozjuszyła Charliego jak czerwona płachta byka. Zdrajca zasługiwał na taki sam los, co wszyscy podwładni Goethego. Postanowił uspokoić więźniarkę.
– Przepraszam... – Wstał, okrążył blat i stanął za jej plecami. – Przepraszam... – Powoli dotknął trzęsących się pleców. Drgnęła i zatrzymała osobistą huśtawkę. – Ja... – Mężczyzna szukał odpowiednich słów, aby zaradzić zdenerwowaniu przesłuchiwanej. – Przykro mi za moje zachowanie... pani Draagonys? – Nie podziałało. – Daemono?
Podniosła wreszcie głowę i spojrzała za siebie. Oczy czerwone od zaciskania odzyskały przytomność.
– Tak? – wymamrotała prawie bezgłośnie.
– Proszę kontynuować. Postaram się trzymać nerwy na wodzy – obiecał Moore.
– Dobrze.
Schyliła potulnie czoło.
***
– Ty ich sprowadziłeś?! Ty?! Dlaczego?!
Kolejna porcja śliny znalazła się na jego twarzy. To jak policzek wymierzony przeze mnie.
– Mają Eleonorę – rzekł cicho.
– Mają też C'Thana, Shantalę i resztę!
Mieli wszystkich, a wątpliwe zasługi spadały na kark Villyana. Nie mogłam uwierzyć, jak ten niegdyś skrzywdzony przez los chłopiec potrafił nas zdradzić. Nas! Przyjaciół! Osoby, które zastępowały utraconą rodzinę! Każdy z Orędowników darzył go miłością; Eltherios prawie był dlań bratem; i na co to wszystko? Żeby przy pierwszej lepszej okazji wydał swoich najbliższych?
– Przepraszam... skontaktowali się ze mną, gdy zaginęła... powiedzieli, że żyje i że mogę zmienić nasze życie, a przede wszystkim odzyskać ją... i dziecko.
Dziecko? Jedno słowo złagodziło mój wybuch.
– Elii jest w ciąży? – zapytałam, normując oddech.
– Tak... przepraszam... ja naprawdę przepraszam...
– Myślisz, że przeprosiny wskrzeszą Rodiana?
Wściekłość natychmiast powróciła, gdy wspomniałam swoją stratę. Gdy przed oczami zamajaczył obrazek z sali audiencyjnej, kiedy to wynędzniała kupka nieszczęścia robiła wszystko, co Strae kazała.
– Daemono... – Padł przede mną na kolana jak robak czekający na podeszwę buta. Brzydziłam się Villyanem i występkami, które popełnił. Pragnęłam splunąć prosto w tą umęczoną twarz i wykrzyczeć wszystkie grzechy, jakie mąciły w jego sumieniu. – Przysięgam, że obiecali nie robić wam krzywdy... przepraszam...
– Niczego nie zmienisz, przepraszając mnie. – Patrzyłam na niego z góry; na paskudną karykaturę eterrana.
– Nie osądzaj mnie pochopnie... ty, ja... wszyscy popełniamy błędy... chciałem ją tylko ratować... nie sądziłem, że tak to się skończy – tłumaczył.
– Otrzymałeś swoją zapłatę? – uraczyłam go chłodnym tonem. Zignorowałam potrzebę skomentowania stwierdzenia, że „ja i on" popełniamy błędy. Wtedy brzydził mnie fakt, że postawił nas jako równych sobie; ja przynajmniej nie miałam nikogo na sumieniu.
– Słucham?
Villyanowe wargi drgały, jakby zaraz miał się zalać łzami. Nie nabrał mnie na te sztuczki. Przed nim stała jedna z najzdolniejszych czarownic swojego pokolenia, odporna na kiepskie aktorstwo.
– Czy odzyskałeś Elii? – powtórzyłam cierpliwie.
– Tak... Pozwolili mi nawet na ślub. Skromny, ale jednak...
– Jak ona się czuje? – przerwałam bezsensowny wywód.
– Dobrze.
– Jesteście więźniami?
Zamilkł, uciekając wzrokiem gdzieś do grządki z czarnuszkami. Gotowałam się w środku, na zewnątrz zachowując pustą maskę.
– Daemono... – znów błagalny ton.
Nudny! Nudny! Nudny, błagalny ton! Za kogo mnie miał?! Twierdził, że pokornie przyjmę do wiadomości nowe fakty i tylko wzruszę ramionami?! Nie dopytam o szczegóły? Nie uniosę się gniewem? Nie będę go oceniać?
– Czy jesteście więźniami jak ja?!
– Nie.
– Nie?
– Współpracuję z nimi. Dobrowolnie.
„Dobrowolnie". Mój mózg powtórzył słowo-klucz.
– Ach, tak.
Zabrakło mi słów do wyrażenia uczuć. Gapiłam się na starego przyjaciela. Nie rozumiałam. Wszystko działo się zbyt szybko. W jednej chwili opływałam w substytut szczęścia, żeby nagle świat zawalił się bez ostrzeżenia prosto na moją czaszkę, rozsadzając ją nadmiarem informacji. Musiałam sobie to poukładać w głowie. W tamtym momencie to zadanie przerastało moją nędzną postać.
– Nie są tak do końca źli... – odparł, jakby na swoją obronę.
Zaśmiałam się kpiąco. Otarłam łzę z policzka. Nie dostrzegłam, kiedy zaczęłam łkać.
– Nie są tak do końca źli?! – wrzasnęłam, odzyskując rezon. Mój wrzask był ociupinkę piskliwy z powodu płaczu. – Mówisz o ludziach, którzy zabijają takich jak ja! Nasze rodziny! – „Moją rodzinę!". – Przyjaciół! – „Mojego Rodiana!". – A ty... ty masz naszą krew na rękach!
– Daemono...
– Poniekąd cię rozumiem. Chęć ocalenia Elii i dziecka... ale nigdy nie wybaczę ci, iż przeszedłeś na ich stronę! Ty dla nich pracujesz! Zapomniałeś już, jak Arediusz potraktował twoich rodziców?!
– Daemono...
„Daemono!".
„Daemono!".
Tylko na tyle było go stać?
– Zapomniałeś?!
– Daemono, albo zaczniesz...
– Jesteś podłym...
– Pracować...
– Zdrajcą!
– Albo wezwę...
– Twojego kumpla ślepca?!
– Scorpius. – Villyan pobladł, zbierając się z podłogi. Wybałuszał oczy na mnie i na coś za mną.
– A co zrobi mi Scorpius?! – zaszydziłam, nie pojmując, iż popełniam błąd.
Silne, męskie dłonie objęły mnie wpół i odwróciły przodem do twarzy napastnika. Pojęłam, co tak przeraziło byłego przyjaciela, a aktualnie zdrajcę. Cała sylwetka Draagonysa pokazywała wyraźnie, iż jest wściekły. Wściekłe oczy rzucające gromy. Wściekłe usta wykrzywione przez napięte szczęki. Wściekłe ręce wpijające palce w barki. Popchał mnie, a ja uderzyłam plecami o słupek, którym wcześniej uraczyłam Entymosa. Skóra chroniąca kręgosłup zapiekła, kiedy ponowne szarpnięcie zdarło naskórek. Jęknęłam z bólu i strachu. Pierwszy raz widziałam Scorpiusa w takim stanie.
Później złapał za odrastające włosy, ściągając głowę w tył. Jestem pewna, że wyrwał ich przynajmniej połowę. Naparł na mnie, wytłaczając powietrze z płuc. Stęknęłam, próbując złapać haust życiodajnego tlenu. Ledwo poruszałam żebrami.
Nie zauważyłam go wcześniej. Nie usłyszałam niczego, co sugerowałoby, iż skrada się od strony wejścia do szklarni. Jakaż ja byłam głupia! Tak łatwo dałam się podejść.
– Właśnie to zrobi Scorpius – wysapał, uspokajając oddech po szarpaninie ze mną. Wciąż cuchnął przetrawionym alkoholem i dymem. – Jeśli nie weźmiesz się do roboty – zagroził – zaciągnę cię do pokoju i zleję tak, że twoje całe ciało przypominać będzie jeden wielki siniak! Zrozumiałaś?!
Tak wyraźnej sugestii nie dało się nie zrozumieć. A więc tak się teraz bawił? Bił osoby słabsze od siebie? Kobiety? Przypomniałam sobie pierwszą noc z Orionem; uderzenia padające na moją twarz; ból, który ciągnąłby się godzinami, gdyby nie eliksir. Za nic w świecie nie chciałam tego powtarzać, a patrząc na zachowanie mojego opiekuna, wnioskowałam, iż byłoby gorzej. O wiele gorzej. Policzki wymierzane przez starszego Draagonysa byłyby niczym pocałunki przy tym, co najprawdopodobniej zgotowałby mi jego syn.
Zdobyłam się na krótkie, acz treściwe w przekaz, kiwnięcie.
– Pozwalasz sobie na zbyt wiele, zapominając, kto jest twoim panem! – kontynuował swój wywód. – Kazałem ci pracować w szklarni, a ty co robisz?! Ucinasz sobie pogawędki!
– Prze... przepraszam... – wycharczałam na tyle głośno, na ile pozwalały mi ściśnięte klatką żeber płuca.
– Na gówno mi twoje przeprosiny! Bierz się do roboty. Otrzymałaś łaskę w momencie, w którym pozwoliłem ci opuścić cztery ściany, a ty się tak odwdzięczasz? – Puścił loki, rzucając mnie na klepisko. Tym razem obiłam sobie kolano i zdarłam nadgarstek. – Jeśli się nie sprawdzisz, nie dostaniesz następnej szansy zarobienia na swój plugawy żywot pod moją opieką. Będziesz żreć resztki z mojego stołu jak kundel.
– Scorpiusie, nie musiałeś tak ostro... – Villlyan podjął próby wstawienia się za nieposłuszną Vromianką. – Ja bym sobie poradził...
Wodziłam wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego. Entymos nazywał Draagonysa imieniem. Jak starego kumpla. Ugryzłam się w język, zanim znów coś chlapnęłam. Blondyn przeniósł uwagę z mojej postaci kulącej się u jego stóp na zielarza.
– Ledwo sam ze sobą sobie radzisz. – Scorpius jak zwykle ubrał wypowiedź w ironię. – Ty też bierz się do roboty. W tym tygodniu musimy zacząć warzyć eliksiry.
– Pewnie... już się za to biorę. Daemono... pokażę ci, co zrobić.
Jak zapowiedział, tak zrobił. Gdy tylko drzwi trzasnęły za Draagonysem – dobrze, że szkło nie popękało – rozpoczął swój wykład, nieprzerywany z mojej strony nawet słowem, o tym, czym zajmiemy się w tym i następnym dniu. Ślepcy potrzebowali dużej ilości składników na mikstury, a co za tym szło, ja i Vill musieliśmy opróżnić wiele doniczek, zebrać mnóstwo owoców i ściąć wiele kwiatów, a następnie posadzić w miejsce wyeksploatowanych roślin ich młodsze odpowiedniki. Słuchałam, zachowując kamienny wyraz twarzy godny rzeźby spod dłuta wybitnego artysty. Nie zasłużył na żadne ze słów, jakimi chciałam go uraczyć, nawet jeśli brzmiały one następująco: zdrajca, kapuś, kabel, fałszywiec; pomimo że język drgał, aby pomóc wyartykułować: współwinny morderstwa. On naprawdę z nimi współpracował, a robił to niebywale chętnie, uwijając się jak wtedy, gdy pomagał Orędownikom. Przerażające, jak szybko Entymos zmienił stronę w tej wojnie.
Tak oto dzień zapowiadający się sielankowo został bagnem pełnym nienawiści. Pławiłam się w błocie stworzonym z kłamstw i wzajemnej niechęci przez godziny. Taplałam się i nurzałam, udając, iż w szklarni jestem tylko ja i rośliny. Rośliny przynajmniej nie zdradzały.
Wieczorem moje ręce, tak jak i serce, pokrywały tysiące zadrapań; fizycznych i psychicznych. Bez emocji ponownie przywitałam Draagonysa. On też nie wypominał incydentu między florą. Wszystko przykryła gruba kotara milczenia. Niespełnione groźby były tylko groźbami; nic takiego się nie stało.
Już nie cieszyłam się tak na ponowny spacer. Przyjaźnie migoczące gwiazdy nad moją głową nie zasiały szczęścia w duszy. Wciąż rozmyślałam nad kwestią Villyana-Zdrajcy. To bolało; Vill, ostatnia osoba, którą podejrzewałabym o układy z wrogiem, skazał nas na cierpienie i śmierć. Oczywiście pamiętałam też o Elii oraz dziecku, jednak trudno jednoznacznie orzec, że te dwa powody wystarczyły, aby wydać naszą kryjówkę. Może tak było wygodniej? Stanąć po wygranej stronie? Żyć w luksusach?
Żałowałam, że nie mam z kim porozmawiać.
Wtedy spojrzałam na rezydencję w niebieskiej księżycowej łunie.
„Właściwie czemu nie..." – odpowiedziałam sama sobie, kiedy zaświtało mi w głowie dość istotne pytanie, będące równocześnie dość zmyślnym pomysłem.
*
Rozdział pojawił się z lekkim, jednodniowym, opóźnieniem, ale już jest :) Akcja nabiera tempa i się rozkręca.
Jak wrażenia?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top