2. Reklamówka
Wiadomość o nowych biletach wstrząsnęła całym miasteczkiem. Wracając ze szkoły do domu, przy każdym napotkanym po drodze sklepie, stały już kilkunastometrowe kolejki. Mocniej owinęłam się szalem i popędziłam w swoją stronę. Gdy jednak szłam obok ostatniego z nich coś mnie tknęło. Przecież specjalne nie kupowanie czekolady, bo zaczęła się nowa edycja biletów, jest głupie. A czekolada do kawy w zimny wieczór, wraz z kocykiem i dobrym filmem z siostrą to najlepszy sposób spędzania czasu. A przegiąć można w obie strony. Weszłam więc do uroczego sklepiku pani Meade Hogs* i jej męża Meddy'ego Hogs'a. W środku było ciepło i przytulnie. Podeszłam do lady i wyjrzałam zza nią, gdyż nigdzie nie było nawet żywej duszy.
—Halo? Dzień dobry!— powiedziałam w powietrze, lecz nikt mi nie odpowiedział. Westchnęłam i z nudów zaczęłam oglądać przedmioty wokół. Nie był to tylko sklep spożywczy. Tam było wszystko. Od zegarów - antyków, poprzez opony do traktorów, aż po różne rodzaje kwiatów. I mój ulubiony wydział, artystyczny. Próbowałam swoich sił w naukach ścisłych, chcąc iść w ślady rodziców, ale nie to nie dla mnie. Mam romantyczną duszę i żadne zszywanie ciał, czy szeregi cyferek nie chcą tego zmienić. Podeszłam do odpowiedniej półki. Wychyliłam strony od zeszytu ze specjalnym papierem do różnych ołówków i uśmiechnęłam się. Później przeszłam dalej, oglądając przepięknę skrzypce z ciemnego drewna, od których dotknięcia nie mogłam się powstrzymać. Ostatecznie na dłużej zatrzymałam się jeszcze przy piórach. Dziś większość korzysta ze zwykłych długopisów, ale pióra są przepiękne i gdybym mogła, wymienialnym każdy długopis w moim domu właśnie na nie. Odwracając się od piór natrafiłam na lustro. Zobaczyłam w nim trochę bladą, ale względnie szczęśliwą brunetkę, o lekko pofalowanych włosach, w kolorze gorzkiej czekolady. Tak przynajmniej twierdziła moja uzależniona od słodyczy, młodsza siostra. Nie pomagał fakt, że w podobnym odcieniu były moje oczy, choć je wolała porównywać do mlecznej czekolady, bo była jaśniejsza i znacznie smaczniejsza. Odwróciłam wzrok i miałam zamiar wrócić do lady, ale przede mną wyrosła pani Meade.
—Oh...— wymsknęło mi się, gdyż nie spodziewałam się jej nagłego pojawienia. Była starszą kobietą, która powinna być już od dawna na emeryturze. Siwe włosy zawsze zaplątała w długiego, choć już cienkiego i mizernego, warkocza. Zmarszczki na jej twarzy nie były żadną ujmą. Wydawało się nawet, że nez nich jej pogodna twarz straciłaby na tym cieple, które od niej emanowało. Ubrana, w jak zawsze, niezależnie od pory, długą, sięgającą do połowy łydek, sukienkę w kwiaty. Oprocz tego miała na siebie zarzucony ciepły, gruby sweter.
—Przepraszam, dziecko, że cię wystraszyłam...— uśmiechnęła się ciepło, obejmując mnie przy tym ramieniem i prowadząc do lady. —W czym mogę ci pomóc?— puściła mnie i stanęła po drugiej stronie. —Czekaj nie mów!— krzyknęła, gdy już chciałam powiedzieć po co przyszłam. —Pewnie po czekoladę Willy'ego Wonki!— poczerwieniałam. Może to jednak był głupi pomysł kupować dzisiaj czekoladę. —Ah... We wszystkich sklepach w okolicy nie ma już ani kosteczki, a u mnie? Wszyscy omijają mój sklep szerokim łukiem.— zasmuciła się i wydęła wargi, co wyglądało komicznie. Ale wiedziałam, że ją to bolało. Dorobek jej życia przynosił więcej strat niż zysków. A to wszystko przez krążącą o niej i jej rodzinie opinie. Ją uważano za niezdrową na rozumie, bo potrafiła tańczyć w lekkiej sukience, w czasie najgorszych burz, na środku placu. Jej męża, pana Meddy'ego, za dziwaka. Właściwe, prócz niedzielnej mszy i spacerów, które odbywa nad ranem, ciężko jest go w ogóle spotkać. Nic więcej o nich nie wiadomo. Co z ich dziećmi, dalszą rodziną. Zagadka. To odstraszało wszystkich klientów w miasteczku, właściwie od początku. —Ale dzięki temu zostało więcej dla ciebie!— klasnęła w dłonie i zniknęła za zasłoną, zza którą mieli coś w rodzaju składnika. Po chwili wróciła i z ładną, wielorazową torbą w kolorze trawy i podeszła do półki z czekoladami Willy'ego Wonki. Bez choćby mojego słowa, wpakowała do reklamówki z dziesięć opakowań i policzyła je na kasie. Takie zachowanie, choć typowe dla kobiety, z którą przecież spędzałam niegdyś wiele czasu, było dla mnie czymś tak niecodziennym, że nawet się nie odezwałam. —20 dolarów, skarbeńku.— spojrzała na mnie, a ja jak w amoku wyciągnęłam pieniądze. —Żartuję przecież! Co ja nie dam zniżki swojej dziewczynce? Ha! Jeszcze czego! 10 dolarów.— uśmiechnęłam się. Była niesamowita i dziwna, ale kochałam ją jakby była moją babcią.
Jeszcze przez chwilę rozmawiałam z kobietą, a później skierowałam się do wyjścia. Gdy byłam pewna, że kobieta nie zwraca już na mnie uwagi, wyciągnęłam 10 dolarów i zostawiłam na części lady, niedaleko przy drzwiach. Mnie było stać na kupienie tych czekolad, jej nie było na dawanie "zniżek". Szybkim krokiem ruszyłam w stronę domu.
↑ ↓ ↑ ↓ ↑ ↓ ↑ ↓ ↑ ↓ ↑ ↓ ↑ ↓ ↑ ↓ ↑ ↓
—Już jestem!— krzyknęłam w drzwiach. Zdjęłam buty, kurtkę i szalik, by następnie skierować się w stronę mojego pokoju. Był na strychu, dzięki czemu był chyba największym pomieszczeniem w domu. Podobnie jak praktycznie cały dom, był zachowany w ciemnych barwach. Ciemne drewno było surowcem wykorzystywanym przy budowie prawie całego wnętrza domu, mojego łóżka, szafy, toaletki. Na środku znajdował się wielki, puchaty dywan w krztałcie koła i o jasno szarym ubarwieniu. Z okna miałam przepiękny widok na ulicę i całe miasteczko. Przebrałam się w coś wygodniejszego niż obcisłe dżinsy i gryzący sweter, by później zejść na dół. Zbliżała się 16⁰⁰, a w moim domu oznaczało to porę obiadową. Po głębokim wdechu weszłam do obszernej jadalni. —Dzień dobry wszystkim.— uśmiechnęłam się w stronę mojej rodziny. Mój ojciec, czytający dzisiejszą gazetę, mruknął coś pod nosem. Miał ciemne, prawie, że czarne włosy, związane w krótkiego kucyka. Chłodne oczy, mały nos i mocno zarysowana szczęka. Po jego prawej siedziała moja matka. Blond włosy sięgały ramion i były mocno kręcone. Lekko pulchna twarz, długi nos, ciemne oczy.
Cała rodzinka Carter, a jednak niekompletna.
—Słyszałyście?— zaczął mój ojciec. —O biletach.— dodał, widząc nasze miny niezrozumienia. —Od tego, no jak mu tam było? Fonki? Kongi?— parsknęłam śmiechem.
—Willy'ego Wonki, tatku.— poprawiła go ze śmiechem, moja młodsza o trzy lata siostra. Jasne, proste włosy, dziecięce rysy twarzy, ciemne oczy. Ruby.
—To głupie. Tak samo jak te pierwsze bilety.— mruknęła nasza matka, pod nosem.
—Niby dlaczego?— spytałam, trochę prowokacyjnie.
—Myśli, że to mu pomoże? Już jest skończony...— mój ojciec westchnął ciężko, domyślając się do czego to zmierza.
—Skończony? Jego słodycze mają taką samą sprzedaż od jakiś dziesięciu lat!— nie dogadywałam się z matką. Uważałam jej poglądy na temat świata za okropne i nieprawdziwe. Patrzyła na świat przez szare okulary i nienawidziła wszystkiego co było choć trochę piękne. A słodyczy to już nie cierpiała.
—Słodycze... Drogie, bez żadnych wartości odżywczych i uzależniające. Ich producenci są równie pożyteczni społeczeństwu co lichwiarze.— jak zwykle zignorowała moją wypowiedź. Czułam jak moja twarz czerwieniała ze złości.
—To samo mówiłaś o tancerzach, artystach, projektantach, aktorach, fotografach, poetach, florystach, sportowcach i tak dalej, i tak dalej.— uśmiechnęłam się krzywo. Mój ojciec zaśmiał się pod nosem. Wiedział, że mam racje.
—Bo tak jest. A ten cały Willy Wonka to zwyczajny złodziej i darmozjad, a do tego chory na umyśle.— zagotowało się we mnie.
—Kto tu jest chory na umyśle...— uśmiechnęłam się sztucznie.
—Nie pyskuj.— syknęła, biorąc kolejny kęs kurczaka.
—Nie, jeżeli oceniasz ludzi, których nie znasz. Wygadujesz takie głupoty i ty się masz za wielką, wykrztałconą, panią doktor?— uniosłam demonstracyjnie dłonie w górę, przewracając oczami.
—Skarbie, starczy...— mój ojciec próbował zatrzymać lawinę, która się szykowała.
—Jak śmiesz tak do mnie mówić?— widać było, że moja matka powstrzymuje się ostatkami sił i zaraz wybuchnie.
—A jak ty śmiesz nazywać tego człowieka szalonym i bezużytecznym?— w tym momencie chciała wejść mi w zdanie, podobnie zresztą ojciec, ale wstałam od stołu i zatrzymałam go ruchem ręki. —Za każdym razem kiedy otwierasz usta zastanawiam się jak to możliwe, że jesteśmy spokrewnione i co za idiota wręczył ci dyplom. Wiesz jak wyleczyć grypę i założyć gips. Ale to tyle.— wzięłam głęboki wdech, dumna z siebie, że nie wybuchłam. Za to ona nie mogła tego powiedzieć. Wstała od stołu i coś krzyczała, ale ja nie słuchałam ani jednego z jej słów. Nie miała mi do powiedzenia nic nowego. —Dziękuję, straciłam apetyt.— powiedziałam w stronę zmarnowanego ojca, który jak zawsze miał nadzieję zjeść w spokoju obiad rodzinny. Zamknęłam się w pokoju i kopnęłam pierwszą rzecz jaka nasunęła się pod stopami. Niestety była to szafa, więc zabolało.
Krzyknęłam cicho i złapałam się za bolące miejsce. Powoli doszłam do łóżka i rzuciłam się na nie. Chciałam być zła, smutna albo chociaż rozbawiona tym cyrkiem, który odgrywał się w tym domu, ale nie czułam nic. Już nic. Od dawna mnie to nie ruszało. Człowiek z czasem przywyknie do wszystkiego. Do bólu, nędzy, lęku, śmierci. Samotności.
°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°
—Line?— nie zauważyłam nawet jak zasnęłam, za to zauważyłam ciężar na plecach i znany mi głos wypowiadający moje imię. Choć, raczej powinnam powiedzieć głosy, ale do jednego z nich byłam już przyzwyczajona ignorować.
—Ruby? Co robisz?— mruknęłam zaspana i próbowałam ją z siebie ściągnąć. —Złaź ze mnie, ile ty masz lat?— warknęłam i dźwignęłam się do siadu.
—Na tyle dużo, by zauważyć reklamówkę pełną czekolad Wonki i na tyle mało, by chcieć je pootwierać!— wrzasnęła i zaraz sama zatkała sobie usta. —Oby mama tego nie słyszała.— powiedziała do siebie i odeszła na drugą część pokoju. Złapała reklamówkę w dłoń i wróciła na swoje miejsce.
—To nie tak jak myślisz.— zaczęłam, wiedząc co przyszło jej do głowy widząc te czekolady. —Po prostu Pani Hogs...—
—Tak, tak. Zwal wszystko na starszą wariatkę. Sprytne, nie powiem.— uśmiechnęła się złośliwie, zakładając ręce na pierś.
—Nie zależy mi na tych biletach.— starałam się zabrzmieć jak najbardziej dobitnie, ale ona jedynie się zaśmiała.
—Ależ oczywiście, mi też nie.— zaśmiała się słodko. Nie wiedziałam czy była to ironia, czy mówiła serio.
Zapadła na chwilę cisza. Ona patrzyła na mnie wyczekująco.
...
—No dawaj te czekolady! A niech mnie.— obie zaśmiałyśmy się z mojego "obojętnego" zachowania.
Przez kolejne kilka godzin otwierałyśmy czekolady. Schodziło nam to długo, bo postanowiłyśmy żadnej nie marnować. Przy każdej otworzonej czekoladzie, w których nie znalazłyśmy biletu, puszczałyśmy jakiś film i nim otwierałyśmy kolejne opakowanie, zjadałyśmy poprzednią tabliczkę.
—Col... Już nie mogę...— moja siostra jakby zzieleniała. —Za... Dużo...— w tej chwili się wystraszyłam.
—Jeżeli masz zamiar wymiotować to...— nie zdążyłam skończyć, gdy Ruby wychyliła się i zwymiotowała na podłogę.
—... Nie tutaj... Eh...— jęknęłam. Modliłam się w duszy, aby zapach tego co moja siostra zjadła nie przesiąkł, bo nie wiem jak wytrzymałabym spiąć w takim zapachu. —Pójdę po Terrę, a ty idź do siebie, umyj się i połóż. A resztę odpakujemy jutro...— poklepałam ją po plecach. Ta tylko pokiwała głową i wyszła. Pierwsze co zrobiłam to schowałam reklamówkę ze słodyczami.
°°°°°°°°°°°°′°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°
Resztę wieczoru spędziłam na myśleniu. Głupia czekolada a doprowadziła do tak głębokich rozmyślań, że doszłam do momentu, w którym zadałam sobie pytanie: czego chcę? W głowie pojawiło się wiele scenariuszy, ale każdy był zły. W takich chwilach czułam się bardzo samotna, bo nie było obok nikogo, kto pomógł by znaleźć odpowiedź, albo chociaż pocieszyć. Nim się obejrzałam dochodziła północ. A ja wciąż bujałam w obłokach. W końcu złapałam telefon w dłonie i napisałam do jedynej osoby, która mnie nie zostawi.
"Colina❤️: Hej, masz chwilę?"
Odpowiedź przyszła po dobrych kilkunastu minutach.
"Charlie✨: Hej, tak jasne. Co się dzieje?"
"Colina❤️: Właściwie nic."
Przez chwilę się zastanawiałam co jeszcze napisać. Charlie miał chyba ten sam problem, bo przez kilka minut żadne z nas nic nie pisało.
"Colina❤️: Co myślisz o tym wszystkim?"
"Charlie✨: To znaczy?"
"Colina❤️: O biletach i Wonce."
"Charlie✨: Nie wiem. Na pewno na razie zrezygnuje ze słodyczy."
Zaśmiałam się do siebie.
"Colina❤️: Za to Ruby zwymiotowała od nadmiaru czekolady, a ja w szafce mam drugie tyle."
"Charlie✨: Chciałabyś znaleźć bilet?"
Zawachałam się.
"Colina❤️: Chyba nie."
"Charlie✨: Chyba?"
"Colina❤️: Nie. Nie chcę."
"Charlie✨: Jesteś pewna?"
"Colina❤️ : O co ci chodzi?"
"Charlie✨: Nie pomyślałaś, że to może być szansa?"
"Colina❤️: Co masz na myśli?"
"Charlie✨: To, że zżera cię rutyna! A ja byłem już kiedyś w fabryce i wiem, że Willy Wonka może zmienić czyjeś życie w jeden dzień."
Zatrzymałam się i spojrzałam na sufit. Może coś w tym jest.
"Colina❤️: Jeżeli mam znaleźć bilet, to jest gdzieś w tej reklamówce, a jeżeli nie, to tak miało być."
"Charlie✨: Skoro tak twierdzisz, sprawdź to. Dobranoc, mała."
"Colina❤️: Dobranoc, mały."
Odłożyłam telefon. Patrzyłam na sufit, a w środku toczyła się wojna, którą przegrał rozsądek.
Po raz ostatni spojrzałam na wyświetlacz i zobaczyłam powiadomienie.
PIERWSZE ZŁOTE BILETY ZNALEZIONE!!!
Pierwsze złote bilety drugiej edycji zostały znalezione.
Willy Wonka jest jednym z najciekawszych i najbardziej tajemniczych postaci ostatniego trzydziestolecia. Szczególną uwagę skupił na sobie po tym, jak kilka lat temu wyprodukował i wysłał w świat pięć złotych biletów. Piątka dzieci weszła wtedy do zamkniętej od lat największej fabryki czekolady na świecie. Część z nich nie wyszła stamtąd w pełni usatysfakcjonowana. Ale jeden szczęściarz wygrał nagrodę specjalną, której niestety świat nie poznał. Jednak niedawno Willy Wonka wydał kolejną edycję złotych biletów. Tym razem jednak Wonka nie poinformował o szczegółach. Właściwie o kolejnej edycji nie wiemy niczego.
Wiemy jednak kto znalazł pierwsze złote bilet drugiej edycji! O dziwo, po raz kolejny, są nimi Augustus Gloop, który po pierwszej edycji skończył nieomal topiąc się w czekoladzie, Veruca Salt, którą po wyjściu z fabryki zobaczyliśmy całą w śmieciach i Violet Beauregard, której obecny kolor ciała nie jest nam znany.
Nie udało nam się skontaktować z żadnym z nastolatków, jednak prawdziwość ich biletów została potwierdzona.
Zostały jeszcze dwa bilety. Kto będzie szczęśliwym znalazcom? Może ty? Śpiesz się...
Podjęłam męską decyzję i chwyciłam drzwiczki do mojej szafki nocnej. Wyciągnęłam z niej reklamówkę z czekoladami i usiadłam na łóżku, kładąc reklamówkę przed sobą. Siedziałam tak pół godziny wgapiając się w nią, robiąc głębokie oddechy i zastanawiając się czy może nie lepiej będzie zrobić to jutro. W końcu jeżeli złoty bilet gdzieś tu jest, to nie przeleterportuje się do żadnej, innej tabliczki czekolady. Ale musiałam to zrobić teraz, albo wcale. Chwyciłam pierwszą czekoladę i zaczęłam rozpakowywać.
Wkrótce siedziałam oświetlona jedynie księżycem, z kilkoma rozpakowanymi tabliczkami czekolady. W żadnej nie było biletu. Na co ja liczyłam? Jak wariatka rzuciłam się na czekoladę, żeby znaleźć jeden z dwóch ostatnich pozłacanych papierków, by wejść do zamkniętej dla ludzi fabryki czekolady i co? To miało, by zmienić moje życie?! Potrzebowałam psychiatry na wczoraj. Wysunęłam stopę z łóżka. Wstałam na równe nogi, żeby odłożyć wszystkie czekolady do szafki, ale poczułam coś pod jedną ze stóp, a do uszu doszedł dźwięk jakby pęknięcia. Spojrzałam w dół i zobaczyłam jeszcze jedną czekoladę, na którą jak się okazało, stanęłam i połamałam. Westchnęłam i podniosłam ją. Straciłam już nadzieję, że znajdę bilet. Ale skoro rozwaliłam już całe łóżko tą czekoladą, to jedna w tą czy wewte nie zaszkodzi. Odpakowałam zrezygnowana czekoladę mocno mleczną z nadzieniem mlecznym i gdy już miałam po raz kolejny się zawieść ujrzałam połysk. Przez mrok jaki panował i księżyc jako jedyne światło, błysk był błękitny, ale od razu widać było co to.
Znalazłam Złoty Bilet... I wybrudziłam czekoladą całe łóżko, pokój śmierdzi wymiocinami mojej siostry, która zabije mnie jak się dowie, że otwarłam te czekolady bez niej, a matka to w ogóle mnie nie puści do tej fabryki... Tak tylko mówię co u mnie...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top