5
Frederick Krohn zamieszał czarny płyn, by rozpuścić resztę cukru. Siedział obok Tamary Lobster, która już skończyła swoją kawę i czekała, aż gospodarz przyniesie nową. Krohn wyjrzał przez okno, ponad barierkę schodów przeciwpożarowych. Sierra Platz, założone przed dwunastoma laty osiedle robotnicze mogło poszczycić się niezbyt długą średnią życia i proporcjonalnym wskaźnikiem procentowym zadowolenia lokatorów. Mimo to mieszkania były stosunkowo tanie, co pozwalało dilerom i ludziom o renomie złodziejaszków wymieniać się towarem, zażywać kryształy czy obmyślać zamach na prezydenta. Na Sierra Platz wszystko było możliwe. Wielu robotników alkoholikami, alkoholicy dłużnikami, a dłużnicy popadali w alkoholizm, tak to już jest. Po śmierci kredyt na mieszkanie przechodził na dzieci bądź rodziców, a ci często uciekali się do pożyczek od ludzi takich jak Billy Marone. Zresztą cała dzielnica East Bay pełna była robotników i wszelkiego marginesu społecznego. Bójki w barach i rozbite nosy były czymś tak naturalnym jak wyjście rano po mleko.
Frederick westchnął i spojrzał znacząco na partnerkę, mając nadzieję że zrozumie swój brak taktu.
- Co się tak gapisz? - zapytała szeptem pochylając się nad stołem w jego stronę.
- Serio? Druga kawa u świadka? To trochę nieprofesjonalne - Fred spojrzał na zegarek. Była dziesiąta osiemnaście.
- Nieprofesjonalne będzie to, że policjant zasnął na służbie. To dopiero obciach.
- Bo każdy uwierzy, że nie sknerzysz wszędzie i rzadko chodzisz do kawiarni, bo szkoda ci pieniędzy na kofeinę za kilka dolców. Daj spokój! Marnujemy tu czas, jeszcze nawet nie zdążyliśmy go przesłuchać…
- Zamknij się! Idzie - syknęła Tamara i pospiesznie uśmiechnęła się do pięćdziesięcioletniego mężczyzny niosącego filiżankę z kawą. Filiżanka trzęsła się w posadach małego talerzyka pomalowanego w fioletowe kwiaty, gdy gospodarz stawiał ją na stole. Ktoś mógłby pomyśleć, że z takimi drgawkami ciężko pracować jako magazynier, jednak Horst Mickelvaier dawał sobie radę mimo swoich słabiści i ponad pięciu dekad na karku. Ubrany był wyjściowo, gdy otworzył drzwi i zaprosił gości do środka, wciąż miał na sobie kurtkę, nie zdjął jej od rana, to jest godziny czwartej w nocy gdy przyjechał objąć zmianę. A może to nie była oznaka starości, tylko reakcja na zmasakrowane ciało? Fred nie wiedział, ciągle wstrzymał mocz, nie mógł się skupić. Gdy próbował w porcie godzinę wcześniej, nic się nie wydarzyło. Czemu po filiżance kawy ma się coś zmienić? Mimo to jednym haustem dokończył czarny jak smoła napój, a Tamara popatrzyła na niego z dezaprobatą. Ale Horst Mickelvaier niczego nie widział, wzrok miał wbity w ścianę ponad głowami detektywów.
- Panie… - Tu Fred zerknął do notatnika. Imiona szybko wypadały mu z głowy. W końcu Tamara go uprzedziła, gdy zaczął wertować kartki Moleskina.
- Horst, mogę mówić po imieniu? - spytała ciepło i usadowiła się nieco bliżej starszego mężczyzny. - Mówił pan, że znalazł zwłoki o szóstej, gdy poszedł na patrol… Czy działo się coś niezwykłego do tej godziny?
- Nie wiem… - odparł głucho jak dzwon Horst Mickelvaier i podrapał się w łysą czaszkę. - Wyszedłem sprawdzić okablowanie, bo coś szwankowało. Raz zgasł mi komputer, potem wysiadł ekspres do kawy. Podobno na jakiś czas sparaliżowało całe miasto, czytałem że przez burzę... Mimo to wyszedłem sprawdzić bezpieczniki i co najważniejsze, zaopatrzenie magazyny. To mógł być…
- Napad? - Podsunął Krohn, który obracał skórzany notes w rękach. Chyba zbliżał się ten magiczny moment, gdy puszczą mu zwieracze i będzie mógł się wysikać. Najwyższy czas.
- No, mogło tak być. Rabusie czy wandale mogli chcieć dewastować bez alarmów czy kamer… Poszedłem sprawdzić, tak dla pewności, żeby mnie nie wywalili za niedopilnowanie, wiecie jak to jest z tymi kruczkami prawnymi o odpowiedzialności mienia… - Tą wypowiedź starego przemilczeli. Oczywiście że wiedzieli jak to jest z tymi kruczkami prawnymi o odpowiedzialności mienia. Mimo to Horst kontynuował. - Wtedy go znalazłem. Tego… tego…
Mężczyzna zaczął szybciej oddychać, sięgnął po chusteczkę, ale zamiast smarkać czy otrzeć łzy, włożył ją do buzi i mocno zagryzł. Po chwili wyciągnął mokrą od śliny chustkę i oparł się na krześle. Znów się trząsł.
- A co z kamerami? Nic nie widzieliście? Może ktoś wjeżdżał? - zapytała Tamara i zaoferowała Horstowi nową serwetkę, ale ten podziękował jej skinieniem głowy.
- To martwy punkt. To jedno z wielu miejsc, gdzie nie sięga oko Wielkiego Brata - zaśmiał się nerwowo Mickelvaier i zacinsął dłonie w pięści. - Co do aut, to teren otwarty, mamy molo, a magazyny przylegają do wypożyczalni żaglówek, zresztą opiekujemy się nimi gwy sezon się kończy, a niedługo to nastąpi. Robi się coraz zimniej. Teoretycznie żeby wyjechać trzeba mieć bilet parkingowy, albo karnet z kurortu Biała Mewa. Tamtejsi bywalcy mają nieograniczony dostęp na teren mola. Przestrzeń magazynowa jest dokładnie oznaczona i każdy kto czytać i nie jest upoważniony, nie wejdzie na teren bez przepustki bądź aktu oznajmującego o posiadaniu własności w jednym z magazynów…
- Czyli to mógł być każdy? Każdy mógł podstawić ciało? - westchnął Fred. Powoli kończyła mu się cierpliwość do tego człowieka.
- Tak. Niestety przez… przez burzę nie ma ani śladów kół, ani zapisu z kamer. Do tego to martwy punkt, nic tam nie znajdziecie. Nie wiem jak mogę jeszcze pomóc…
- Na razie nam to wystarczy, oczywiście poprosimy przełożonego o zapisy z kamer, tych które działały w czasie… zostawienia zwłok. Jeszcze jedno. Mówi panu coś symbol agawy?
- Agawy. Tej roślinki?
- Złoty. Lub żółty. Może jakaś organizacja, albo gang? - Drążył Krohn stukając palcem w sztywną okładkę notesu.
- Ja się nie znam na gangach, to wasza robota od łapania tych zasrańców. Powiedziałem swoje. Chyba mogę liczyć na urlop, tak? Załatwicie mi to? - spytał błagalnie Horst Mickelvaier i przeniósł martwe oczy na detektywa, który chrząknął.
- Postaramy się. Gdyby pan sobie coś przypomniał, proszę zadzwonić na komendę albo pod mój numer - Fred Krohn podał staremu czarną wizytówkę z ciągiem cyfr.
- No dobrze… Ale na miłość boską, kto mógł zrobić coś takiego? - Tu już mężczyzna nie krył strachu, zamienił się w galaretę, a z oczu popłynęły nowe łzy. Tamara i Fred wymienili spojrzenia.
- Nie wiemy. Ale go dopadniemy. O odkryjemy o co chodzi z tą agawą, proszę się nie martwić. Tu dam panu jeszcze numer do psychologa, bardzo mi pomógł… - Krohn nabazgrał numer na kartce z zeszytu i wyrwał ją. Gdy stali w przedpokoju i zakładali kurtki, Tamara do niego podeszła.
- Psycholog? Chodzi o Kanadę? I Marka?
- Ta… Chodzi o Marka. Cholera to było…
- Nie mów. To przeszłość.
- Tak… przeszłość - szepnął za nią Frederick równocześnie myśląc, że to nieprawda. To działo się teraz, w snach, w toalecie, w pęcherzu, który zaraz eksploduje. Zapiął kurtkę i minął partnerkę. Podszedł do Horsta, który dalej drżał, ale mniej.
- Mogę skorzystać z toalety? - zapytał cicho detektyw. Zamiast odpowiedzi zobaczył palec wskazujący na korytarz. Ruszył w tamtą stronę i znalazł toaletę. Była to mała klitka z sedesem i umywalką w szarym odcieniu. W rogu prysznic tak ciasny, że nie mógł sobie nawet wyobrazić jak korzysta z niego ktoś inny niż drobny mężczyzna nazwiskiem Mickelvaier. Fred rozpiął spodnie i skupił się na wodospadzie, na Niagarze, na deszczu który padał zeszłej nocy. Usłyszał plusk. Tak! Udało się. Czuł, jak się z niego leje, jak traci bagaż, z którym przechodził całą pracowitą noc i ranek. Stawał się wolny. Usłyszał coś jeszcze. Otworzył oczy. Skończył sikać, woda w sedesie była cała żółta, czy raczej miała odcień ciemnego złota. Spuścił wodę, nasłuchiwał. Kratka wentylacyjna, łącząca łazienkę z wyższym piętrem. Jakimś mieszkaniem. Krzyki? Chyba tak. Odgłos tępego uderzenia poniósł się w rurach. I trzask łamanych desek, może stół. Cholera, na górze trwała bójka!
Frederick Krohn szybko zapiął spodnie i wypadł z toalety. Poczuł się, jakby wychodził z klatki dla ptaka, takiego przerośniętego, że już się w niej nie mieści. Odetchnął. Minął Horsta Mickelvaiera i bez słowa pociągnął Tamarę po schodach na górę.
- Co jest? - Zaoponowała, ale silny uścisk i zdecydowanie partnera kazały jej być cicho.
- Bójka. Chyba. Ale jakaś gruba, bo poleciał stół. Chyba dwóch na jednego. Przygotuj się…
Stanęli po obu stronach framugi, Fred walnął w drewniane drzwi.
- Policja! Otwierać! - wrzasnął i położył rękę na kaburze. Dawno tego nie robił. Wracały wspomnienia. Wspomnienia z Kanady.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top