Rozdział 2: Braterstwo

Straciwszy cały dobytek, którym objuczony był jej wierzchowiec, Corvi została tylko z tym, co miała na sobie. Jedynie wyobrażenie zasuwających do najbliższego miasteczka w samych gatkach Nieboskłonnych oraz miny Albireo Calaeno otwierającego pojemnik z ultratrwałym i nadzwyczaj śmierdzącym proszkiem śmierdzioszkiem powstrzymywała ją od przysłowiowego palnięcia sobie w łeb.

Po chłodnej kalkulacji postanowiła wynieść się jak najdalej od karczmy, nim Nieboskłonni przebudzą się skacowani i zorientują się, kto stoi za zniknięciem ich ubrań. Popijając berbeluchę i rozpaczając nad swoją nieodpowiedzialnością, a także nad głupotą własnego konia, zaczekała aż do zmierzchu. Bez teleskopu czuła się tak, jakby ktoś pozbawił ją oczu i pierwszy raz od dawna Nieboskłon miał nad nią faktyczną przewagę. Dobrze, że chociaż miała na tyle zdrowego rozsądku, by filtry i soczewki, bez których teleskop przybliżał jedynie gwiazdy widoczne gołym okiem, nosić zawsze przy sobie. Nawet rytuał zwrócenia, mimo że przeprowadzała go już setki razy, wydawał się trudniejszy, gdy musiała lokalizować właściwe położenie gwiazd na wyczucie, bazując jedynie na zapiskach dawno zgniłych i zjedzonych przez robactwo astronomów.

– Ne gabi uay, unihei Genibū... – wyszeptała formułkę w języku swoich przodków: „Idź wolna duszo i nie służ nikomu", delikatnie przekręcając zatyczkę od flakoniku.

Wirująca w środku gwiazda zaczęła obracać się jeszcze szybciej, rozbłyskując fosforyzującym światłem.

Corvi zawsze w tym momencie ściskało boleśnie w żołądku, gdy ten wywracał się o sto osiemdziesiąt stopni i podchodził wraz z sercem do gardła. Pod powiekami znów jawiło jej się wspomnienie, jak podczas swojego pierwszego rytuału niechcący całkowicie zdestabilizowała rozjuszoną gwiazdę. Przeklęte płatki astrów... Wystarczyło dosypać do ogniao jeden za dużo, aby powitać się z bogami. Odrzuciło ją wtedy w tył na kilkadziesiąt metrów, a oparzenia goiły się miesiącami. Do dziś po tym wypadku pozostały jej sine blizny, odznaczające się na tle spalonej na brąz słońcem skóry.

Lecz nie to było najgorsze... Taka zdestabilizowana gwiazda przepadała na zawsze, zaś energia towarzysząca eksplozji, niosła się jeszcze długo przez świat siejąc spustoszenie i chaos. Zsyłała głód i susze, powodzie, tornada, a nawet i wzniecała wojny. Chociaż i tak, co mogło wydawać się absurdalne w porównaniu do wszystkich tych kataklizmów, większe zagrożenie stanowiła zazwyczaj w rękach Nieboskłonu.

Corvi uchyliła wreszcie wieczko flakonika. Jego zawartość zaczęła wirować coraz szybciej i szybciej. Wyciągnęła więc stary scyzoryk. Rozcięła skórę prawej dłoni, wypowiadając kolejne słowa formułki: Gizi suldal lihi - „Zwracam cię niebu".

Delikatny wiatr zakołysał pachnącymi ziołami i barwnych od wypalanych minerałów płomieniami. Jęzory pięły się desperacko ku górze, by w pewnym momencie złączyć się w jeden snop ognia. Pożywiona krwią Corvi Genibū wystrzeliła w przestworza wraz z ogniem, by materializować się po chwili na czerni nocy.

Batenkaitos osunęła się leniwie na ziemię i wyciągnęła spod pazuchy piersiówkę.
Podkurczyła nogi, oplotła rękoma kolana, po czym westchnęła głośno, spoglądając z utęsknieniem w szczerbate niebo.

Została sama pośrodku pustyni. Zupełnie sama.
Czasy kiedy miała dom, rodziców i dziadka wydawały się tak odległe w jej bogatym życiorysie, że nie pamiętała już nawet, co było wspomnieniem, a co ledwie sennym wyobrażeniem beztroskiego dzieciństwa. Nawet historie z czasów po przymusowym poborze do pracy w kopalni stały się mgliste i niezrozumiałe, jakby szeptane obcym dialektem. Bo i tam nie zagrzała długo miejsca. Nie minął nawet rok, a uciekła przy pierwszej lepszej nadarzającej się okazji. Nigdy nie wróciła już do Octarz. Odnalazła ją jej druga rodzina. Niezwykle dysfunkcyjna i nietuzinkowa, ale połączona braterstwem krwi.

Przymknęła oczy, próbując okiełznać galopujące przez jej głowę myśli.

Cała zakrwawiona i poparzona telepała się w niekontrolowanych drgwakach, siedząc na brzegu dużego kamienia. Z całych sił zaciskała zęby, powstrzymując się przed krzykiem.

– Rycz jeśli chcesz, nie musisz zgrywać twardzielki... – powiedział chłopak o śniadej skórze, ostrożnie opatrując jej rany. – Nie traktuj tego jako słabość...

– Ty nigdy nie płaczesz, Asterios... – wymamrotała, krzywiąc się, gdy nasączona berbeluchą szmatka dotknęła zwęglonego ciała.

– Bo nie mam takiej potrzeby. Ale jakbym miał, nie powstrzymywałbym się! – zapewnił szczerze, odgarnąwszy długie, ciemnobrązowe włosy z twarzy.

Dziesięcioletnia Corvi posłała mu pełne dezaprobaty spojrzenie, marszcząc jedną brew, a unosząc drugą.

Na ten widok chłopak nie mógł powstrzymać się przed cichym parsknięciem.

– Jestem po prostu zła na siebie... – wyznała łamiącym się głosem. — Gdybym bardziej się skupiła...

– Najważniejsze, że nikomu nie stała się żadna krzywda. Twoje rany zagoją się, a z każdą kolejną gwiazdą zwróconą niebu poczujesz się coraz pewniej. Pamiętaj, Nieboskłon może wdeptać nas w piach, ale my i tak zawsze powstaniemy! A teraz wracajmy do obozowiska... Nawet gwiazdy nie wiedzą, co może im strzelić do łba pod moją nieobecność.

Pośród porozrzucanych wszędzie siodeł i innych klamotów, w cieniu prowizorycznych namiotów przy cieple ogniska czekała na ich banda tak samo zagubionych i bezpańskich, jak i oni dzieciaków. Trzaskającemu przyjemnie żarowi wtórował melancholijny dźwięk liry zduszony przez przyjazny gwar. Na widok sponiewieranej Corvi, wszelkie rozmowy ucichły, a jej bracia rzucili się, aby zapewnić, że następnym razem na pewno jej się uda, dzieląc się z rozbawieniem własnymi porażkami. Bo przecież miała o wiele więcej szczęścia niż nieszczęsny Eikrax, po którym został ino mały palec u stopy, przechowywany potem w starym słoiku jako swoista relikwia.

Nazwanie Biura Dzieci Zaginionych gangiem byłoby dużym niedopowiedzeniem. Była to bardziej zgraja sierot i małoletnich uciekinierów z przymusowej służby, włócząca się po Jałowym Bezkresie w poszukiwaniu gwiazd ze specjalizacją w uprzykrzaniu życia Nieboskłonowi. Przez to niewielu z nich dożywało nawet dorosłości. A gdy ich przywódca, Asterios, został porwany przez gang Deneba Algedi – najsłynniejszego najemnika przodującego w gwiazdozbiorach, ich los został przesądzony. Roześmiane twarze braci krwi istniały już tylko w pamięci Corvi, po tym, jak Nieboskłon za punkt honoru postawił sobie wybicie ich co do jednego. Była ostatnią z nich, która jeszcze oddychała, o czym przypominała jej szeroka, wąska blizna po wewnętrznej stronie lewej dłoni.

Brakowało jej tamtego życia w przekonaniu, że to oni są panami świata. Jednak...

– Skerna zi Bruga... – wymamrotała, powracając do rzeczywistości i ruszyła na poszukiwania swojego konia i teleskopu pieszo.

Zatraciła przez Nieboskłon przeszłość, lecz nawet i on nie mógł odebrać jej przyszłości. A ta zaś nie mogła istnieć bez gwiazd.

***

Minęły trzy tygodnie odkąd Corvi została z niczym, po tym jak jakiś wredny delikwent postawił ukraść jej konia wraz z całym jej dobytkiem. Jako iż trwała jeszcze pora żarząca, ślady w piasku i pyle potrafiły utrzymywać się tygodniami, jeśli w międzyczasie nie zmiotła ich burza piaskowa. Natychmiast po powrocie pod gospodę złapała trop i pełna determinacji podążała za nim na północ, zatrzymując się w każdym napotkanej gospodzie i miasteczku, wypytując o tego cwaniaka, co był na tyle bezczelny, by ją okraść. Przemierzała pieszo dziesiątki kilometrów dziennie, dużo pijąc, mało jedząc i chociaż nogi czasami odmawiały jej posłuszeństwa, brnęła dalej przed siebie.

Gdy dotarła do Algoratz, niewielkiej miejscowości, której wszystkie domy, przybytki i usługi wyrastały po obu zboczach zamglonego górskiego przesmyku, wyglądała niemal tak samo źle, jak po ucieczce z kopalni. Jej wargi zmieniły się zasuszoną, popękaną skorupę, a ilość jej podbródków drastycznie zmalała do dwóch.

Szła jednak uparcie naprzód, obiecując sobie, że jak tylko dorwie tę podłą kanalię, to przerobi ją na nowy futerał na teleskop, a jej łeb przyczepi sobie do siodła. Zatańczy na jej grobie i wypije krew swoich wrogów z jej czaszki. Konia również zamierzała odzyskać, chociażby dla czystej symboliki, bo bezużyteczne i przygłupie było to bydle. Nie chciała się przyznawać przed nikim w tym samą sobą, że tak właściwie to nie było ją stać na lepszego i bardziej bystrego wierzchowca.

Na samym wejściu do Algoratz spotkała ją nadzwyczaj miła niespodzianka. Wszyscy mieszkańcy tej śmierdzącej fekaliami i bydlęcym łajnem pipidówy zebrali się wokół szubienicy na akropolu w oczekiwaniu na egzekucję. Dla Batenkaitos stanowiło to wyborną rozrywkę i miłe oderwanie od ponurej codzienności, gdyż nie było lepszego urozmaicenia podróży od popisowej egzekucji. Wtopiła się w tłum i stanęła na palcach, by ujrzeć, jakiego to biedaka wieszają tym razem. Między zebranymi przechadzał się bukmacher obstawiający, ile zajmie uduszenie. Na podest, sapiąc, jakby zaraz miał wyzionąć ducha, wdrapał się otyły oligarcha z wyglądu przypominający ogromne jajo z doklejonymi oczami i cienką dorysowaną linią zamiast ust. Odchrząknął głośno i mrużąc świńskie oczka, przeczytał zapisaną na pomiętolonym arkuszu papieru przemowę:

– Dziękuję wszystkim za tak tłumne przybycie! – zaczął.

W międzyczasie kat wprowadził związanego skazańca z płóciennym workiem na głowie.

– Za liczne występki przeciwko bezprawiu, w tym uwiedzenie i zbałamucenie córki polemarchy oraz żony oligarchy, tylko po to, aby wyciągnąć od nich informacje na temat przechowywanego w ścisłej tajemnicy w Algoratz artefaktu, a także późniejsze wykradnięcie go, wybicie polemarchowi dwóch zębów w trakcie przyłapania na gorącym uczynku i użycie wobec niego wulgarnego określenia damskiego narządu płciowego, którego z wiadomych przyczyn nie wypada mi cytować, Asterios Złodziej Gwiazd Aiolos, zostaje skazany na śmierć poprzez powieszenie, zaś jego głowa jeszcze dziś jako dowód zostanie wysłana gońcem pośpiesznym do Absolutino.

Twarz Batenkaitos w ciągu kilku sekund odzwierciedliła cały wachlarz skrajnych emocji – od rozbawienia, po zdębienie, z obrzydzeniem włącznie.

– No bez jaj! – jęknęła, czując jak opadają jej z bezsilności ręce.

Stojący obok niej dowódca wojskowy wyszczerzył się w szczerbatym, pełnym satysfakcji uśmiechu, kiedy, w przeciwieństwie do niego, jego ubrana w błękitną tunikę i zwiewny welon córka szlochała teatralnie, co chwila głośno wydmuchując nos w haftowaną chusteczkę.

Kat odsłonił twarz skazańca, ukazując wszystkim jego tożsamość.

Przed wściekłą gawiedzią klęczał młody mężczyzna o śniadej cerze i kilkudniowym zaroście. Sięgające jego ramion ciemnobrązowe włosy opadały przetłuszczonymi kosmykami na szczupłą twarz, jednak Corvi nie miała wątpliwości, kto zaraz zawiśnie na pstryczku.

Musiała błyskawicznie obmyślić jakiś plan.

– Jakieś ostatnie słowa? – zapytał kat.

– Tak. Twoją żonę też... – zaczął z wyzywającym uśmiechem Asterios, lecz nie dane mu było dokończyć.

– Wypuśćcie więźnia albo zrobię jej błyskawiczną trepanację! – wrzasnęła głośno i wyraźnie Batenkaitos, zachodząc od tyłu córkę polemarchy.

Lufa jednego z jej pistoletów tkwiła tuż przy skroni szlochającej teraz z przerażenia aniżeli żalu dziewczyny.

– No bez jaj! – jęknął wyraźnie rozczarowany Asterios.

– Pfuść ją! – rozkazał szczerbaty dowódca.

Odbezpieczył swój pistolet i wymierzył prosto w stronę dziewczyny. – Albfo odfelę ci łeb!

– Nie sądzę... – mruknął Asterios, przeładowując przystawiony do potylicy mężczyzny pistolet.

Tłum ledwie nadążał za przebiegiem zdarzeń, bezskutecznie dopatrując się w tym wszystkim jakiekolwiek ciągu przyczynowo-skutkowego.

– Co ty tutaj robisz!? – zapytał skrzywiony z niezadowoleniem Asterios.

Nie takiej reakcji, po dziesięciu latach rozłąki, Corvi spodziewała się z jego strony.

– Ratuję ci tyłek! – syknęła przez zaciśnięte zęby, drugim pistoletem celując w mającego ją na muszce polemarchę.

Matka wziętej na zakładnika dziewczyny, dramatycznie złapała się za głowę i zemdlała z emocji.

– A czy wyglądam na kogoś, kto potrzebuje twojej pomocy? – warknął Złodziej Gwiazd.

– Na moje oko, to wyśmienicie się bawisz! – prychnęła.

– Miałem wszystko pod kontrolą!

– Właśnie widziałam...

– Masz zamiar tu stać i ględzić jak moja matka, czy masz jakiś pomysł, by nas teraz z tego szamba wyciągnąć!?

– A może to ty nas teraz stąd wyciągniesz!? Bo to nie ja miałam zaraz zawisnąć na sznurze za wsadzanie swojego kija w nie swoje mrowisko! – Batenkaitos straciła całą cierpliwość.

Nigdy wcześniej nie zwracali się do siebie w taki sposób.

– Sama właśnie to zrobiłaś!

– Ktoś wie o co im chodzi? – spytał półgębkiem niemniej skonsternowany oligarcha, ale kat tylko wzruszył ramionami i pokiwał bezradnie głową.

– Jak zwykle wszystko muszę robić sam! – wywrócił ciemnymi oczami Asterios, po czym wyciągnął spod koszuli łańcuszek z przyczepioną do niego fiolką. – Odwróć wzrok! – nakazał, odkręcając nakrętkę zębami.

Momentalnie cały plac pokryła oślepiająca biel, a gdy opadła, parzące i podpalające wszystko na swojej drodze iskry rozpełzły się między nogami gapiów. Wybuchła panika. Ludzie krzyczeli i przydeptywali w popłochu skraje swoich płaszczy. Wypacykowane damulki zrywały z siebie tuniki, pozostając w samych przaśnych pantalonach.
Corvi przez chwilę stała oniemiała pośrodku tego całego chaosu nie do końca wiedząc, czy powinna się śmiać, czy płakać. To wszystko wydawało się niczym innym jak absurdalnym snem. Była przekonana, że najprawdopodobniej dostała udaru słonecznego i teraz właśnie dogorywa gdzieś na poboczu. Tylko dlaczego ostatnią jej wizją przed śmiercią miało być wywrócone do góry nogami Algoratz i aż nazbyt arogancki Asterios? Zawsze myślała, że przed zwinięciem swoich maneli z tego padołu łez i cierpienia, ujrzy chociażby swojego zmarłego dziadka i poległych braci... Jednak nie zamierzała tego dłużej kwestionować.

– Bracia! Oto nadchodzę! – zawołała, rozkładając szeroko ramiona i wzniosła wzrok ku niebu.

Przymrużywszy oczy, oczekiwała na jakikolwiek znak. Jakąś łunę albo przynajmniej jakiegoś przewodnika dusz mającego pomóc jej w przeprowadzce na drugą stronę.
Nic takiego nie nadchodziło.

– Czy ciebie do reszty pogrzało!?

Padł na nią złowieszczy cień poirytowanego Asteriosa, zaś pocisk, który właśnie przeleciał tuż nad jej kapeluszem, dał wyraźnie do zrozumienia, że, niestety lub stety, jeszcze trochę musiała się pomęczyć na tym świecie.

– Przestań odstawiać te swoje kretyńskie szopki i łap za jakiegoś konia! – dodał, oddając strzał w stronę polemarchy.

Corvi potrząsnęła głową, przytomniejąc i pobiegła przez pędzące na oślep, jak spłoszone bydło, masy.

Dopadła do przywiązanego do słupka wierzchowca z jelenimi rogami i dosiadła go niemal w biegu. Wjechała nim w tłum. W tej dzikiej plątaninie ciał, porzuconych ubrań i świszczących kul starała się odnaleźć Asteriosa.

– No, w końcu się do czegoś przydałaś! – burknął na jej widok.

Spotkała go natychmiastowa kara.

Jedna ze zbłąkanych kul trafiła go prosto w lewy bark. Chwycił się odruchowo za ranę i syknął cicho. Wtedy też kolejna kula trafiła go w ramię.

– Do mnie! – zdołał zawołać, przytrzymując flakonik.

Rozbrykana gwiazda powróciła do swojego naczynia, a dzięki buzującej w jego krwi adrenalinie, miał jeszcze na tyle sił, by
zapieczętować je z powrotem.

Batenkaitos, chociaż miała wielką ochotę po prostu go tam zostawić, kazała mu ładować się na szarpiącego się nerwowo wierzchowca. Musieli jak najszybciej opuścić Algoratz.

– Twoje kołtuny... wpadają mi w twarz... – wymamrotał sennie mężczyzna, powoli odpływając.

***

– Co oni z tobą zrobili... – westchnęła Corvi, odkażając już oczyszczone z kul rany Asteriosa, które ginęły w gromadzie starszych i nowszych blizn wszelakich rozmiarów i kształtów.

– Daj mi to! – mruknął Aiolos, przytomniejąc i od razu wyrwał jej butelkę z berbeluchą z rąk.

Wziął łapczywy łyk i niemal natychmiast wypluł wszystko szerokim gejzerem.

– Do jasnej cholery, Corvi, co to za obrzydliwe popłuczyny!? – wrzasnął i natychmiast skrzywił się z bólu, gdy dziewczyna wbiła igłę w jego skórę.

– Tej używam do odkażania! – uśmiechnęła się zawadiacko, rozbawiona jego porywczością i przygryzła zębami koniec nici. – Lepszą mam tutaj! – dodała, klepiąc się wolną dłonią po piersi.

– Dawaj! – Mężczyzna już wyciągał ku niej palce niczym lunatyk.

– Dostaniesz, jak przestaniesz się wiercić i zszyję ci rany! Miałeś szczęście! Jeden z pocisków minął serce o centymetry. No i wiesz, trafiłeś na mnie... Ponoć Minelauwczycy niegdyś przodowali w medycynie... Myślisz, że mam do tego dryg? Jak to mówią, gena nie wydłubiesz! – gawędziła jak nakręcona pozytywka.

Już dawno nie miała okazji porozmawiać z kimś znajomym, a na pewno nie ze swoim zagubionym dawno temu bratem krwi. Znajomości w Jałowym Bezkresie, tak samo jak i życie tam, były przelotne i daremne.

– Dryg to ty masz, ale do zagadywania ludzi na śmierć... – Asterios przewrócił oczami, dając za wygraną.

Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniały. Doskonale wiedział, że gdy Corvi już się nakręci, nikt nie da rady jej przegadać, choćby i był mistrzem słowa mówionego i zaciętym oratorem. Prędzej padłby od migreny spowodowaniem jej dziamgamiem.

Trajkotała mu dalej nad uchem, zwinnie sklepiając ze sobą rozcięcia skóry równymi szwami. Dziesiątki lat na szlaku nauczyły ją samodzielności i samowystarczalności, zaś umiejętność władania sprawnie igłą przydawała się nie tylko do udzielania pierwszej pomocy, lecz również do cerowania skarpet czy zszywania pękniętych tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę portków.

Kiedy skończyła, nareszcie poczęstowała Asteriosa lepszym trunkiem.

– No i to rozumiem... – zamruczał, opróżniając piersiówkę do dna za jednym razem, bez chociażby mrugnięcia czy głębszego oddechu.

– Ma się swoje źródełko – Batenkaitos wyprostowała się dumnie, siadając obok niego na starym pniu.

– Ale nie ukradłaś tego? – zastanowił się nagle.

– No coś ty! – uniosła obie dłonie w protekcjonalnym geście.

– No mam nadzieję, Corvi. Bo jakbym się dowiedział, że to ukradłaś, to bym ci te twoje łapy pourywał. Pamiętasz zasady! Kradzież jest zła...

– Chyba, że od tego zależy nasze życie, odzyskujemy swoją wartość. Albo okradamy Nieboskłon... – dokończyła wyuczoną na pamięć formułkę i jedną z podstawowych reguł Biura Dzieci Zaginionych.

– No dobra, skoro formalności za nami, to teraz zabierz mnie do swojego obozu! – nakazał bez ogródek Asterios.

Na usta Corvi wpełzł tajemniczy, choć z lekka niezręczny, uśmiech.

– To jest mój obóz – odparła ściszonym głosem.

Mężczyzna rozejrzał się wkoło, lecz oprócz przygotowanego już na wieczór paleniska nie dostrzegł niczego, co mogłoby świadczyć, że zostanie w tej wilgotnej, ponurej jamie na noc jest wyśmienitym pomysłem.

– Nie wygłupiaj się, Corvi... – zaśmiał się nerwowo, myśląc, iż to tylko dowcip.

– Nie wygłupiam się...

– Nie tak cię wychowałem!

– Zwinęli mi konia... ze wszystkim co miałam... i teleskop... – Wyznała, a jej twarz zrównała się z burgundem farbowanych ziołowymi mieszankami włosów. Asterios zawsze uważał to za durny pomysł, bo odznaczały się już z daleka, przez co stanowiła niemal idealny cel nawet dla ślepego strzelca.

Aiolos zamilkł. Jego wargi rozchyliły się nieznaczne, lecz oczy o mało nie wypadły mu z oczodołów. Wyglądał, jakby właśnie dostał udaru cieplnego. Chwilę zajęło mu uruchomienie wszystkich procesów myślowych.

– No to ten... – wstał zakłopotany, lekko się chwiejąc i ruszył w kierunku kradzionego wierzchowca. – Miło było po tylu latach... Ja się już zbieram, dzięki za konia! – rzucił przez ramię, wsadzając nogę w strzemię.

– Zaczekaj! Nie możesz mnie tak po prostu tu zostawić! – Batenkaitos zerwała się tuż za nim i wybiegła z jaskini.

– Muszę odebrać moją własność, a ten koń nie pomieści naszej dwójki! – zaprotestował.

– Jak nie?! Przecież jakoś nas tu przywiozłam! – obruszyła się.

– Nie bądź sadystką, Corvi! – powiedział z dezaprobatą. – Jesteś za ciężka! Złamiesz temu biednemu konikowi kręgosłup! – to rzekłszy, popędził młodą klacz ostrogami, wzbijając wokół tuman duszącego pyłu i kurzu.

Corvi zakryła rękawem twarz i zakasłała, a gdy podniosła głowę, Asterios był już tylko rozmazaną sylwetką malującą się na tle Jałowego Bezkresu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top