Rozdział 9.

-Franky!


Patrzył oniemiały, niezdolny do jakiekolwiek ruchu jak cyborg otrzymuje jeden celny cios, prosto w klatkę piersiową, jak traci równowagę i pada na ziemię. Wprost w pole minowe. Na szczęście cieśla zdołał zachować na tyle przytomności umysłu, by dosłownie rzucić Luffym w stronę Sanjiego. Zaskoczony blondyn miał do wyboru – złapać kapitana albo Frankiego. Jego ciało zareagowało instynktownie, niemal bez udziału świadomości. Uznało, iż Gumiak jest ważniejszy i już po chwili trzymał wyrywającego się chłopaka w ramionach.


Zastygli w bezruchu, bojąc się nawet odetchnąć a pełna napięcia cisza wypełniła powietrze. Franky upadł na plecy z głośnym stęknięciem, przekonany, że to ostatni dźwięk, jaki będzie mu dane wydać na tym świecie, jednak, kiedy minęła minuta, dwie, a on dalej leżał na piachu jak ostatni idiota, wpatrując się w błękitne niebo uznał, że chyba jeszcze trochę pożyje. O ile oczywiście nie umrze ze wstydu.


-To nie było super – mruknął z przekąsem, podźwigając się do siadu. – Wie ktoś, kto próbował mnie kropnąć?


Na widok wkurzonego, ale jak najbardziej żywego cyborga, cała załoga Słomianych Kapeluszy odetchnęła z ulgą. Nawet Luffy, cały czas próbujący wyrwać się z silnych objęć Sanjiego, znieruchomiał, co blondyn przyjął z ulgą. Jeszcze raz ręka Gumiaka zderzyłaby się z jego policzkiem a kapitan nabawiłby się kolejnych siniaków. Niebezpiecznie przypominających podeszwy jego pantofli.


-Mam rozumieć, że nie wiecie, tak? – Franky miał dosyć tego, że wszyscy gapią się na niego, jak na jakiś okaz w cyrku. Zazwyczaj lubił być w centrum zainteresowania, ale nie wtedy, gdy robił z siebie durnia.


-Franky! – Chopper jakby dopiero teraz się obudził. Zeskoczył trampoliny i podbiegł do przyjaciela. Po drodze nie natrafił na żadną z min. – Wszystko w porządku? Gdzie cię postrzelili?


-Nigdzie – poklepał się po klatce piersiowej. – To jest pierwszorzędna robota. Byle pociski tego nie przebiją. – Ale wygląda na to, że przedostaliśmy się przez pole minowe. Śmieszne, myślałem, że będzie się to ciągnąć znacznie dalej.


Renifer nie odpowiedział tylko dalej uparcie węszył. Gdy już upewnił się, że Frankiemu na pewno nic nie jest zrozumiał, co nie dawało mu spokoju. Zapach oleju. Czuł go nieprzerwanie, od kiedy tylko dotarli do pola minowego. To musiało mieć ze sobą jakiś związek. Tylko, jaki? To wciąż pozostawało zagadką. A może nie? Zbyt wiele zbiegów okoliczności.


-Czyli już możemy zejść. To dobrze, nie zostało mi wiele pocisków, a wolałbym zostawić trochę na później – już chciał zeskoczyć z rośliny, ale silny uścisk Robin mu to uniemożliwił.


-Zaczekaj Usopp – archeolog z trudem balansowała na kwiatku, ale wcale nie szykowała się by go opuścić. – Panie lekarzu, gdzie?


Bez słowa wskazał miejsce, gdzie później kobieta rzuciła niewielki kamyk. Wybuch nastąpił niemal od razu.


-Dzięki Robin.


-Nie ma, za co. Ale wydaje mi się, że nie powinniśmy się teraz zatrzymywać. Każda minuta jest na wagę złota, w dodatku naszym wrogom trudniej będzie trafić w ruchomy cel.


-Trafić? – Luffy, zadowolony z faktu, iż Franky jest cały i zdrowy, ułożył się wygodniej na ramieniu kucharza i teraz patrzył na Robin z autentycznym zdumieniem.


-A cos ty myślał, Słomkowy?! – Cyborg wtoczył się z powrotem na trampolinę. – Że ja od tak sobie zleciałem?! Bo mi za mało emocjonująco było?! Strzelili do mnie, do cholery!


Jakby na potwierdzenie jego słów kolejny pocisk przeszył powietrze. Tym razem wycelowany wprost w Brooka. Kościotrup z konsternacją patrzył na dziurę w garniturze. Gdyby był człowiekiem kula przeszłaby dokładnie przez jego serce. A tak, stracił jedynie całkiem dobrą marynarkę.


-Myślę, że Robin ma rację. Chodźmy. I to szybko.
Niestety nie dane im było ruszyć dalej. Dokładnie, gdy tylko Brook przestał mówić, w powietrzu zaroiło się od pocisków. Chcąc, czy nie załoga musiała schować się w krzakach i między skałami, licząc na to, że szczęście będzie im sprzyjać i nie nastąpią na żadną zabłąkaną minę.



-Naprawdę masz zamiar to zrobić?


-Sam powiedziałeś: rozkaz to rozkaz – przeładował pistolet i ponownie wycelował. Kolejny będzie ten wysoki kościotrup. Nie ma szans, żeby tym można mu było zrobić krzywdę. A może jednak Gumiak? Też musi być odporny na tego typu obrażenia, ale jest ranny... Cholera! – Jak myślisz? Kości czy guma?


-Kości – skręcił lont i przez chwilę przyglądał się swojemu dziełu. Bomba pierwsza klasa. – Nie atakuj tak od razu kapitana.


-Ale dzięki temu będzie to wyglądało poważniej – zaprotestował sprawdzając jednocześnie czy jego cele wciąż są na miejscu. Byli. To nawet nie były ćwiczenia – bardziej strzelnica w wesołym miasteczku. Gdyby tylko chciał mógłby ich wszystkich wybić. Nawet on.


-Słyszałeś, co powiedział Roitlam.


-Słyszałem. Tylko dalej nie rozumiem, po co?


-Ja nawet nie chce rozumieć. Ten człowiek jest chory – spojrzał na stosik bomb. – Ale nie aż tak jak myślałem. Zresztą miałem taką nadzieję.


-Dobra. Skoro tak twierdzisz. Zapytam raz jeszcze: kości czy guma?


-Kości!


-Ok. No to lecimy. Może się w końcu pochowają, jak normalne ludzkie istoty – strzelił.





Ostrzał zaczął się na dobre. Pociski ze świstem przedzierały powietrze, niosąc za sobą obietnicę bólu i śmierci. Lecz wyglądało na to, że twórca nie wypuszcza ich w jakimś określonym kierunku, tak jakby szedł na ilość, a nie na jakość wystrzałów, licząc, iż któryś ze Słomianych jakimś cudem padnie od zabłąkanej kuli. Przy skrupulatnych walkach Marynarki było to co najmniej dziwne i nie bardzo wiedzieli jak mają się zachować w tej sytuacji. W dodatku wkrótce do pocisków dołączyły bomby domowej roboty, wypełnione drażniącym gazem, o którym wspominała białowłosa. To tylko zagęściło i tak już napięta atmosferę. Walka bez bezpośrednich starć? Walka bez ryzykowania własnego życia? To nie było w stylu załogi Słomianych Kapeluszy.


Sanji ze złością zacisnął pięści i zmiął w ustach przekleństwo. Ten chory atak był ewidentną próbą gry na czas. Chcą ich tu zatrzymać, tak długo, by w efekcie końcowym nie byli w stanie uratować Zoro. To bardziej niż pewne.


-Nie umieraj, pieprzony szermierzu... Boże – na co dzień nie bardzo wierzył w jakąś istotę wyższą, kierującą wszystkim i wszystkimi, zwłaszcza po wizycie na Skypiei, ale tonący brzytwy się chwyta. – Boże... Proszę pozwól nam uratować Zoro. Jeśli nam się uda to obiecuję...


Nie zdołał dobić swojego targu z Bogiem, bo kolejna kula świsnęła niebezpiecznie blisko. Wróg chyba w końcu przestał się wygłupiać. W powietrzu zaczynało krążyć coraz więcej gazu.

Niebieski dym unoszący się nad wyspą powitał niemal z radością. Roitlam nie użył jednak TEGO. Lecz po chwilowej uldze poczuł ucisk w żołądku. To oznacza, że dalsza część planu również pozostaje bez zmian, co wcale a wcale mu się nie podobało. Myślał, że zostawił sumienie gdzieś, w którymś z opuszczanych portów dawno temu, ale nie. Ten pieprzony skurczybyk tylko się przyczaił by zaatakować w najmniej odpowiednim momencie. Takim jak ten. Wkrótce przekona się, co jest silniejsze: jego sumienie czy wola przetrwania i strach przed Roitlamem. Jeszcze raz sprawdził pistolet. Magazynek pełen, spust chodzi lekko, nie blokuje się, noga już dawno przestała boleć po podwójnej dawce środka przeciwbólowego... Wszystko gotowe.

-Sanji?


-No?


-Gówno mnie obchodzą twoje przeczucia.


-Od kiedy stałeś się taki bezczelny?


-A, od kiedy ty lubisz facetów?


Kucharzowi zabrało słów. Patrzył na strzelca z niedowierzaniem. To znaczy, patrzyłby, gdyby oczy nie łzawiły mu jak cholera, od tego pieprzonego dymu.


-O, czym ty chrzanisz?!


Usopp nie odpowiedział od razu, zajęty szukaniem czegoś w swojej przepastnej torbie. Dopiero, gdy to znalazł, odwrócił się w stronę towarzysza. Wielki glut wystawał mu z nosa, co skutecznie uniemożliwiało branie go na poważnie i odbierało całą bohaterską, pozę jaką starał się utrzymywać.


-Przestań udawać. Wiem, że zabujałeś się w Zoro. Dlatego teraz dostajesz takiego pierdolca. – przeliczył trzymane w dłoni pociski. Dziesięć. To dobra liczba, powinno starczyć. Miał nadzieje, że jego plan się powiedzie, a nie będzie to przysłowiowy strzał w kolano.


-Nieprawda! – Skąd ten głupek o tym wie? Przecież ukrywał to najlepiej jak umiał! Najpierw chciał powiedzieć Zoro i dowiedzieć się, co szermierz o tym myśli. Dopiero potem decydować, czy wtajemniczyć załogę w swoje uczucia.


-Nie udawaj. Zresztą, to chyba nieodpowiednia pora, by roztrząsać twoje sprawy sercowe.


-Racja – zgodził się aż nazbyt chętnie. – Ale skąd wiesz?


- Czyli jednak się przyznajesz? – Chciał się roześmiać z wyższością, ale skończyło się na nagłym ataku kaszlu. – Dobra, już ci mówię! – Mina Sanjiego nie wróżyła niczego dobrego. W tym momencie był zdecydowanie bardziej realnym zagrożeniem niż wrogowie z bożej łaski. – Podsłuchałem jak Nami mówiła Robin, że chyba coś tam czujesz to Zoro, ale ona nie jest pewna.


Musiał się zdradzić wtedy w siłowni. Cholera!


-I dośpiewałeś sobie resztę, co?


- Jak widać trafiłem w dziesiątkę.
Sanji mógłby przysiąc, że pod strzępem jego marynarki, maluje się uśmiech człowieka w pełni z siebie zadowolonego.


-Ale nie martw się, nikomu nie powiedziałem. A tak z innej beczki: masz może swoją zapalniczkę?


Zdziwiony pokiwał głową. Usopp go dzisiaj zadziwiał, jak nie pomysłem, czy wiedzą o rzeczach, o których nie powinien mieć pojęcia, to pytaniami. Podał przyjacielowi zapalniczkę, nawet nie dopytując się właściwie, po co mu ona.


-Super – strzelec ścisnął otrzymany przedmiot i schował go do kieszeni spodni. – Właściwie to mogę do tego użyć moich pocisków, ale jeśli można to wolę zachować je na później. Prawdę mówiąc nie zdążyłem uzupełnić zapasów, po tym jak opuściliśmy Wyspę Ryboludzi. A teraz patrz!


Za jednym zamachem wystrzelił wszystkie dziesięć przygotowanych wcześniej pocisków i dosłownie, w przeciągu chwili, cały trakt porosły dziwne, żółto – beżowe rośliny, trochę przypominajże wysoką trawę, sięgającą dorosłemu człowiekowi niemal do brody.


-Hej! Usopp! – Nami aż zdjęła maseczkę, by jej głos na pewno dotarł do strzelca. – Co to ma być?!


-Płomienna Trawa!


-Co to za dziwna nazwa, Usopp-san?! – Brook podrapał się po afro. Właściwie to miał zamiar właśnie spróbować odnaleźć wrogów, podróżując jako dusza, ale przygotowania kanoniera zmieniły jego plany.


-Zaraz się przekonasz – wyciągnął otrzymaną wcześniej zapalniczkę i odpalił płomień.

Pożar wybuchł niespodziewanie i nad wyraz szybko rozprzestrzeniał się po całej wyspie obejmując swoim płomieniem każdą, nawet najmniejszą roślinę. Tego nie przewidział, ale nie przejął się tą niewielką zmianą w planie. To tylko doda dramatyzmu. I może... Jeszcze nie zdecydował, czy użyje TEGO.

-Pojebało cię do reszty?!


-Jesteś świrem!


-Bierzesz przykład z Luffiego, czy jaka cholera?!


Usopp nie przejmował się przekleństwami, jakie załoga rzucała w jego stronę, starał się raczej uważać gdzie stawia stopy, jak najdokładniej odwzorowując bieg Choppera. Renifer prowadził ich głównym traktem używając nosa do ominięcia min. Co było niezwykle trudnym zadaniem, gdyż w węszeniu przeszkadzał mu zarówno gaz jak i dym, unoszący się znad płonących roślin, oraz strzelający ze wszystkich stron gorący żar. Nie minęła nawet minuta od momentu kiedy Usopp podpalił wyhodowane przez siebie rośliny, a wszystkie zdążyły się już zająć ogniem, przenosząc wesoło trzaskające iskry na pozostałą florę porastającą tę chorą wyspę. Umożliwiło im to co prawda, dalszą wędrówkę – okazało się, iż ich wrogowie mają trochę oleju w głowie, bo ostrzał ustał niemal natychmiast po zaprószeniu ognia. Widać cenili swoje życie i woleli nie ryzykować usmażenia się żywcem. Dzięki temu Słomkowi mogli ruszyć dalej. Z drugiej jednak strony pożar tylko pogorszył sytuację – trudniej było oddychać i w każdej chwili mogli zostać odcięci przez płomienie. I chyba dlatego Usopp wciąż żył, musieli biec przed siebie, nie mogąc sobie pozwolić nawet na krótką przerwę, co skutecznie uniemożliwiało wprowadzenie w czyn gróźb Nami czy Sanjiego, odgrażających się i obiecujących strzelcowi solidne tortury i bilet w jedną stronę na tamten świat.


-Hej! Usopp! – Franky z łatwością ominął spadającą na niego gałąź. – Jak chciałeś pożaru to mogłem ci to suuuuper załatwić! Po co to wszystko? – Wskazał na zwęglone resztki trawy, jaką wyhodował kanonier, jednocześnie wycierając z twarzy sadzę.


-Tak było szybciej – za nic by się nie przyznał, że tak naprawdę chodziło o zasługi. Jeśli plan się powiedzie on zostanie bohaterem! Po raz pierwszy w życiu, naprawdę, a nie tylko w tych głupich opowieściach, którymi raczył każdego, kto się nawinął. – Nie bez powodu nazywają to Płomienną Trawą! Pali się jak Nami do skarbu!


-Usopp! Przysięgam, że jak tylko wrócimy na Sunny to cię zabiję!


-Spokojnie, Nami-san! Nie wdychaj niepotrzebnie tego gazu – odskoczył przed wielkim, płonącym liściem, jednocześnie odpychając nawigatorkę, tak by nie zderzyła się z na wpół pękniętym konarem. Zrobił to jednak na tyle delikatnie, by nie zrobić jej krzywdy, ani by nie mogła być na niego zła.


-Dziękuję, Sanji-kun.


Skinął głową, pomny swoich wcześniejszych ostrzeżeń, by za dużo nie mówić. Zresztą gdzieś na dnie jego serca kiełkowała złość na rudowłosą, po jaką cholerę wpierdala się w sprawy, które jej nie dotyczą?


Nami chyba źle zinterpretowała jego milczenie, bo położyła mu dłoń na ramieniu, co w biegu i ciągłym uważaniu na pozostałe miny, było zadaniem, co najmniej trudnym.


-Nie martw się, odbijemy go.


Tylko wrodzona kurtuazja i szacunek dla kobiet, pozwoliły mu powstrzymać się od kąśliwej uwagi.


-Hej! Wszyscy! – Chopper, co prawda nadal był w swojej zwierzęcej formie, lecz już biegł zdecydowanie swobodniej. – Nie czuje już żadnej miny!


-Przyspieszmy! – Nie czekając na pozostałych, po raz kolejny, popędził przed siebie, głuchy na krzyki przyjaciół.


-Luffy!


Nie słuchał.


-Znów musimy go gonić! – Westchnęła Nami.


-To raczej typowe u naszego kapitana, prawda? – Robin uśmiechnęła się z pobłażaniem. – Ale faktycznie, moglibyśmy trochę przyśpieszyć. Tu się robi coraz goręcej.


Teraz, gdy nie musieli uważać na pułapki, a jedyną przeszkodą był szalejący ogień, w końcu poczuli się w swoim żywiole. To był ten rodzaj walki, do których przywykli, dlatego już po chwili, na twarzy każdego z załogantów gościł szeroki uśmiech, którym jednak nie mogli podzielić się miedzy sobą. Co prawda gaz, którym uraczyli już przeciwnicy, zdążył już niemal całkowicie się ulotnić, ale nadal pozostawał dym z palonej roślinności. Przyspieszyli, ich ciała zareagowały same, na nagłą zmianę sytuacji.




-Zastanawiam się, kto jest bardziej chory: Roitlam czy Słomkowi?


-Nie pierdol, tylko pakuj, co najpotrzebniejsze. Chyba, że masz ochotę zostać grzanką – Ravdnar był wściekły. Właśnie cały plan poszedł w pizdu, a kto za to odpowie? Oczywiście oni. Roitlam nie zrozumie, że nie na wszystko mogą mieć wpływ. Ze złością wrzucił do plecaka kawałek marynowanego mięsa. W tej sytuacji zapasy są najważniejsze. Nie wiadomo, kiedy dopłyną do kolejnej wyspy.
Caden patrzył na przyjaciela z mieszaniną troski i niepewności. Wiedział, o czym Ravdnar myśli. Jemu też to nie dawało spokoju. W dodatku ten pożar... Od małego bał się ognia. Schował do torby swój pistolet i szablę. Gdzie jest Księżniczka? Gdzie jest Gerald? Gdzie jest Roitlam? Gdzie są wszyscy, do cholery?! Dlaczego zdecydowali się atakować Demona? Przełożył torbę przez ramie, pełen złych przeczuć.


-Idziemy?


Ravdnar pokiwał głową, nie zadając sobie nawet trudu, by odpowiedzieć. Zabrał już wszystko, co chociaż w najmniejszym stopniu było jadalne.


-Na statek – zakomenderował pewien, że Caden go posłucha. Jego towarzysz może i był dość dobrym strzelcem i bezwzględnym piratem, ale w życiu codziennym zachowywał się trochę jak dziecko we mgle. Ktoś zawsze musiał za niego decydować, uspokajać go i tłumaczyć nawet najprostsze kwestie. Pewnie, dlatego tak łatwo dał się przekabacić Roitlamowi i Księżniczce. Sam nie do końca to rozumiał, ale, od kiedy tylko Caden dołączył do ich załogi, czuł się za niego odpowiedzialny. Dlatego też, teraz pozwolił mu się wyprzedzić, by mieć na niego oko. Biegł, co chwila zerkając przez ramię. Miał nadzieję, że przygotowana przez niego pułapka zadziała. Jeśli dojdzie do bezpośredniego starcia wszyscy, poza Roitlamem są już trupami. Teraz najważniejsze było dotarcie do statku i zniknięcie stąd jak najdalej.

Statek powoli nabierał wiatru w żagle, jeszcze tylko obrać odpowiednie kierunek i można wyruszyć w emocjonującą przygodę. Albo uciec gdzie pieprz rośnie, przed własną siostrą i przed załogą stworzoną tylko po to, by mieć kogo wykorzystywać. By ktoś za ciebie odwalił całą brudną robotę, a ty tylko spijesz śmietankę. Ale dla morza nie było różnicy w celu. Podróż to podróż. Nie ma taryfy ulgowej. Samotnie nic nie zdziałasz...


-Wiedziałam, że uciekniesz...




Światełko na końcu tunelu. Nareszcie! Ten pieprzony, płonący las w końcu się kończy i będą mogli odetchnąć, jeszcze tylko kilkanaście metrów! Potem spiorą tych pojebanych piratów i uratują Zoro! Tak!
Wybuch nastąpił niewiadomo, w którym momencie i był zdecydowanie potężniejszy niż wszystkie do tej pory. W powietrzu znów zaczął unosić się gaz, jednak tym razem był bardziej dokuczliwy. Może to, dlatego, że już wcześniej się go nawdychali? A może po prostu wyższe stężenie mocniej wpływało na organizm? Nieważne. Ważne było to, że nie mieli, czym oddychać. Nami padła na kolana i zaczęła wymiotować, Sanji chciał do niej podejść i jej pomóc, lecz sam ledwo trzymał się na nogach. Reszta wcale nie wyglądała lepiej. Jedynie Brook nieodczuwający żadnych skutków ubocznych aktualnej sytuacji, poza lekkim przypaleniem swojego afro, wydawał się zdatny do walki. Jednak sam nie poradziłby sobie z wrogami, wiedział o tym aż za dobrze. Patrzył na nieporadne ruchy przyjaciół.


-Franky-san... - zwrócił się do zataczającego się cyborga. – Co ty próbujesz zrobić?


-Mam dosyć tego, że robią z nas głupców! Pokażę im, co znaczy zadzierać z Cyborgiem Frankim! Coup de Vent! – Wystrzelił przed siebie spory zapas chłodnego powietrza, który skutecznie rozwiał trujący dym, ale też przyspieszył rozprzestrzenianie się ognia. Lecz przynajmniej umożliwił pozostałym zaczerpniecie oddechu.


-Szybko! – Nami zdążyła się już podnieść z kolan, wciąż była nienaturalnie blada pod warstwą sadzy, pokrywającą każdy okryty kawałek jej ciała, ale poza tym zdawało się, że czuje się nieźle. – Bo zaraz ten las stanie się naszą trumną!


Znów biegli. Tym razem bez niespodzianek udało się im dotrzeć do końca traktu i z ulgą dosłownie wyskoczyli na otwartą przestrzeń. Tutaj też powietrze było gorące od szalejących płomieni i latających iskier, lecz nie groziło im bezpośrednie poparzenie.


-I co teraz? – Spytał Sanji, chowając do kieszeni spodni czarną chustę. Zdążyła się trochę podrzeć i osmalić, lecz wciąż była to własność Zoro i choćby, dlatego powinien jej strzec.


-Według tego, co mówiła ta kobieta, ich obozowisko jest tam – nawigatorka wskazała na zachód, natomiast, Zoro trzymany jest tam – jej dłoń powędrowała na wschód. – Musimy się zastanowić, kto gdzie idzie...


-Ja idę im wpierdolić! – Zadecydował stanowczo Luffy. – Ty Chopper – wskazał na renifera – Sanji i Usopp idziecie po Zoro.


- Dlaczego oni?


Kapitan spojrzał na rudowłosą, jakby była niespełna rozumu.


-Bo Chopper jest lekarzem, Usopp może się przydać jak będą do nich strzelać, a Sanji jest silny i będzie ich bronił w razie, czego. Logiczne, prawda? To teraz idźcie! – Rzucił do wydelegowanej przez siebie trójki. – A reszta za mną! I nie okazujcie litości!


-Skąd on zna takie trudne słowa?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top