Rozdział 8.

-Cholera!


Zdążył odskoczyć w ostatniej chwili, nim kolejna bomba domowej roboty, uderzyła w piach z cichym plasknięciem, po czym wybuchła, wzburzając tumany kurzu. I czegoś jeszcze. Oczy zaszły mu łzami i z trudem łapał oddech.


-Kurwa! – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął czarną chustę. W innych okolicznościach na pewno wywołałaby nieprzyjemne ukłucie gdzieś w okolicach serca, lecz teraz była raczej czymś w rodzaju motoru, pobudzającego do działania. Przecież ona należy do Zoro! Musi mu ją oddać! Musi go przeprosić! Musi go uratować! Musi go zobaczyć! Żywego! Musi mu powiedzieć, że go kocha! Głośno i wyraźnie. Tak by cały świat usłyszał.


Ignorując umysł, podsuwający mu coraz bardziej pesymistyczne wersje jak to wszystko może się skończyć, zakrył usta chustą, tak, by choć trochę odciążyć płuca. Nie może sobie teraz pozwolić na myślenie typu: „a co jeśli". Liczy się jedynie chwila obecna. Jeden zły ruch i Zoro... Nie! Przestań w końcu myśleć!


-Sanji!


-Kurwa!


Tylko dzięki refleksowi nabytemu podczas pracy w restauracji, zdołał uniknąć kuli, która świsnęła mu tuż koło ucha.


-Dzięki Usopp.


-Nie ma, za co – strzelec klęknął obok kucharza, poprawiając gogle. – Słuchaj, Sanji... - strzelił jednym ze swoich nowych pocisków w stronę, z której trwał ostrzał. Zrobił to bardziej na wyczucie, niż naprawdę celując. W końcu nigdzie nie było widać wroga. Gdzieś w oddali rozniosło się głuche BUM, ale poza tym nic więcej. Żadnego krzyku rannych, czy jakiegokolwiek innego odgłosu, świadczącego, że pocisk trafił w cel.


-No? – Był na siebie wściekły. W aktualnej sytuacji był całkowicie bezużyteczny. Nie mógł walczyć z kimś, kogo nie ma naprzeciw siebie. Pierwszy raz był w takim położeniu, tak bardzo chcąc zrobić cokolwiek, będąc jednocześnie zmuszonym do chowania się po krzakach jak pieprzony tchórz.


-Czy ja zwariowałem – kolejny pocisk powędrował w dal – czy oni źle celują?


Pociągnął strzelca za rękę, ratując tym samym przed kolejnym pociskiem, jednak nie udało im się uciec przed trującymi oparami, jakie zaczęły się z niego wydobywać. Sanji, nawet pomimo ochrony, jaką dawała mu chusta, czuł jak jego płuca pali ogień. To cholerstwo było naprawdę mocne. Spojrzał na przyjaciela, zanoszącego się kaszlem. Ten idiota całkowicie zignorował ostrzeżenia białowłosej i nie wziął niczego, czym mógłby zasłonić usta.


-Khy... khy... pewnie, że zwariowałeś – zdjął z siebie marynarkę i zaczął drzeć ją na małe kawałki. – Masz – podał jeden ze skrawków Usoppowi. – Jaki mieliby interes, w tym by pozostawić nas żywych? Po co przygotowywaliby to wszystko?!


Nie do końca wierzył w to, co mówił. W myśleniu strzelca było trochę racji. Od momentu, gdy tylko zaczęli atakować, żadne z nich nie zostało ranne poważniej, niż kilak zadrapań czy siniaków. Duża w tym zasługa białowłosej, która ostrzegła ich przed polem minowym i innymi pułapkami, jakie wrogowie zastawili po drodze. Ale przecież ciągle byli na widoku, szli tak naprawdę jak świnie na rzeź. Wystarczyło kilka celnych strzałów i cała załoga Słomianych Kapeluszy swoją następną imprezę organizowałaby w piekle. No i teraz jeszcze ten gaz. Może i jego oddziaływanie było niezbyt przyjemne, ale na pewno nie zabójcze. Nawdychali się go tyle, że gdyby miał ich zabić już dawno wąchaliby kwiatki od spodu. Jak się tak zastanowić, to od początku szło im zbyt łatwo.


-Thunder Bolt Tempo!


Niebo przeszyło kilkanaście błyskawic, jednakże, poza mrocznym efektem spektakularnej bitwy, również nie wyglądało na to, że atak Nami zdołał ugrać cokolwiek, żadnej wskazówki gdzie mogą skrywać się nieprzyjaciele. Nie mówiąc już o zranieniu ich.


-Kurwa mać!


Na tę chwilę nawigatorka zapomniała, że jest damą. Tak naprawdę teraz tylko ona, Usopp i Franky mogli coś zdziałać. Podczas gdy rudowłosa, co chwilę wypuszczała w niebo ładunki elektryczne, Usopp, dochodzący do siebie po niemalże bezpośrednim zetknięciu z gazem, strzelał praktycznie na oślep ze swojej procy. Cyborg za to, nie przejmując się wcale, tym że jego ataki niewiele dają wystrzeliwał, co chwila laserowe wiązki. Wyglądało jakby dobrze się bawił.
Reszcie pozostało jedynie uunikani min wciąż ukrytych gdzieś w piasku, uważania na latające w powietrzu bomby i pociski, złorzecząc na wszystko, na czym świat stoi. To było ponad to, co mógłby wytrzymać Luffy. Kapitan Słomianych Kapeluszy, wsypany za wszystkie czasy, żądny zemsty, nastawiony na bezpośrednią walkę, tak jak miało to miejsce dotychczas, w niebezpiecznie szybkim tempie wykorzystywał całe pokłady swojej cierpliwości. Której zresztą nigdy nie miał za dużo.


-Luffy! Czekaj! – Chopper nie zdążył zatrzymać Gumiaka. Chłopak wyskoczył dokładnie na sam środek traktu wrzeszcząc przeraźliwie.


-Oddajcie nam Zoro! Gear Sec...


Nie zdołał dokończyć. Biegnąc, wpadł na jedną z ostatnich min i wyleciał w powietrze wraz z całymi chmarami piasku, po czym upadł na ziemię, cały we krwi. On po prostu nie potrafił uczyć się na błędach.


-Luffy! – Chopper dobiegł do przyjaciela, uważając jednocześnie, gdzie stawia stopy. Miejsca, w których znajdowały się miny, śmierdziały naprawdę wyraźnie starym olejem. To było dziwne, ale prawdziwe. Gdyby miał czas się nad tym zastanawiać doszedłby do wniosku, że ktoś specjalnie w taki sposób oznaczył niebezpieczne obszary, aby lekarz był w stanie przetrwać całą bitwę. I mógł zajmować się co ciężej rannymi. Ale oczywiście nie miał na to czasu, dlatego bardziej polegał na swoim zwierzęcym instynkcie, chroniącym go przed niebezpieczeństwem, niż na racjonalnymi wyjaśnieniami. Zresztą teraz ważniejszy był Luffy. Obejrzał dokładnie, poranione ciało przyjaciele. Może i na pierwszy rzut oka wyglądało to źle, ale po głębszych oględzinach doszedł do wniosku, że większość ran jest czysto powierzchowna i nie zagraża życiu kapitana. Kilka opatrunków, sole trzeźwiące i Gumiak znów będzie gotowy do walki. Lecz mimo wszystko lepiej zabrać go gdzieś w kąt. Ale czy przypadkiem ostrzał nie zmalał? Nie, na pewno nie. Tylko mu się wydaje.


-Chopper-san!


Usłyszał, że ktoś go woła. To Brook. Kościotrup chował się za jedną z większych skał i pewnie, gdyby miał twarz, malowałyby się na niej strach i troska. Tylko on, z powody braku płuc, nie odczuwał dyskomfortu związanego z wdychaniem tego dziwnego gazu.


-Czy Luffy-san...


-Wszystko w porządku! – Odkrzyknął, starając się przekrzyczeń kolejny wybuch. Oddalony na tyle, by w żaden sposób im nie zagrozić. – Praktycznie nic mu nie jest! – Rozkaszlał się. Nie powinien tyle gadać. Nawet profesjonalna maseczka nie pomoże, jeśli będzie tyle kłapał dziobem.

Wciąż nie wiedział, z czym mają do czynienia. Fakt, iż do tej pory nie odczuwali żadnych dodatkowych efektów ubocznych, wcale nie oznaczał, że nie pojawią się one w przyszłości. Jako lekarz musi być czujny, nie może polegać na słowach wroga!


-Kamień z serca... Ale zaraz! Przecież ja nie mam serca! Yohohoho!


-Gdybym mogła prosić, panie muzyku – Robin cały czas bacznie obserwowała sytuację i teraz była już pewna, że coś jest zdecydowanie nie w porządku. Gdyby wrogowie chcieli ich zabić zarówno kapitan jak i renifer byliby martwi. Znajdowali się dokładnie w centrum głównego traktu i tylko ślepiec, albo ktoś z gigantycznym zezem nie byłby w stanie ich trafić. – Przynamniej na czas tej walki zaprzestań swoich żartów.


-Jak sobie życzysz Robin-san... A pokarzesz mi potem swoje majteczki?
Błyskawica wycelowana dokładnie w środek jego afro, dość jasno dała mu do zrozumienia, że sytuacja jest zbyt poważna, by próbować rozładować ją żartami.

Sanji, z mieszanymi uczuciami, patrzył jak Chopper zabiera Luffiego w bezpieczne miejsce. Z jednej strony cieszył się, że kapitan się wyliże i w razie, czego będzie w stanie im pomóc, gdy nadejdzie finałowa bitwa. A właściwie uratować im wszystkim tyłki, jak to zwykle bywało. Z drugiej jednakże, cały czas czuł dziwny niepokój. Ta bitwa, niby przebiegała tak jak im to w skrócie nakreśliła białowłosa, ale coś się tu nie zgadzało. Tak jakby chcieli ich osłabić, bez zabijania.


-W co oni pogrywają – warknął. Miał cholerną ochotę na papierosa, ale bał się zapalić. W końcu jego płuca już teraz pracowały na najwyższych obrotach, a i tak niemalże dusił się przy każdym wdechu. W dodatku nie miał pewności, czy gaz nie jest łatwopalny, niby ładunki eksplodowały bez dodatkowych atrakcji, ale cholera wie. Tutaj wszystko było możliwe. To najdziwniejsza bitwa, w jakiej brał udział. Białowłosa mówiła, że ten człowiek, Roitlam, będzie robił wszystko by ich zabić. A tymczasem...


-Usopp?


-No?


-Mam złe przeczucia.



*


-Mniej więcej tutaj – wskazała odpowiednie miejsce na mapie, a Nami zaznaczyła je czarnym flamastrem. Pomoże to im później opracować odpowiednią strategię ataku.


Siedzieli pochyleni nad mapą słuchając uważnie tego, co ma im do powiedzenia białowłosa. Wciąż jej nie ufali, ale w tym momencie to jedyna pomoc, na jaką mogli liczyć. A jak się powoli okazywało, ich przeciwnicy nie byli bandą tępaków.


-Coś jeszcze? – Nawigatorka założyła kosmyk włosów za ucho, ani na chwilę nie odrywając wzroku od mapy. W jej umyśle zaczynał krystalizować się pewien plan, jednak musiała być pewna wszystkich szczegółów.


-Niech pomyślę... Chyba nie. Tu zaczyna się pole minowe – dotknęła obszaru, gdzie kończyła się odkryta plaża, a zaczynał niezbyt gęsty las. – Potem nastąpi ostrzał. I tu będzie najbardziej niebezpiecznie, ale jednocześnie jest to miejsce strategiczne. Jeśli uda wam się przedostać to będziecie mieć prostą drogę do naszego obozu – przeniosła palec na wielki X. – Tak samo jak i do jaskini, której trzymany jest Zoro – to miejsce zostało zaznaczone literą „Z". Zacisnęła zęby na nasadzie kciuka. Przez chwile zastanawiała się czy powiedzieć im o gazie, ale w końcu uznała, że nie ma takiej potrzeby. To tak naprawdę nie była broń. Używali go tylko w sytuacjach podbramkowych, gdy Marynarka siedziała im na ogonie. Gaz nie miał trujących właściwości, a jedynie lekko drażniące. Roitlam nigdy by nie użył go w bezpośredniej walce. Ale tego drugiego... Nie! On wciąż był niegotowy! Może wywołać tylko więcej problemów niż pożytku.


-Hej! – Czyjś krzyk oderwał ją od niewesołych myśli. Z przerażeniem stwierdziła, iż przygryzła skórę na kciuku aż do krwi.


-Tak?


-Pytałem, co to za miny – Usopp grzebał w swojej torbie szukając czegoś zawzięcie. Albo tylko udawał, by nie musieć patrzeć na białowłosą. Od jej spojrzenia nogi zaczynały mu drżeć i tracił cały szacunek, jaki sobie wypracował podczas tych dwóch lat rozłąki.


-Szczerze to nie wiem, nie znam się na tym. Ale jednego jestem pewna: są bardzo niebezpieczne. To autorskie dzieło Ravdnara, a on ma smykałkę do tego typu rzeczy, kiedyś był saperem w Marynarce.
Teraz byli pewni: nic już ich nie zdziwi. Skoro członek Marynarki Wojennej postanowił się przyłączyć do tak małej bandy piratów, coś musiało być na rzeczy. Muszą być czujni. Wszyscy doszli do tego samego wniosku. No może prawie wszyscy. Luffy dalej spał, dzięki czemu w ogóle mogli sobie pozwolić na luksus planowania, a nie lecieć na oślep za kapitanem, który pewnie zrobiłby powtórkę z Enies Lobby, biegnąc przed siebie taranując wszystko, co stanęłoby mu na drodze, nie przejmując się wcale odniesionymi ranami ani też faktem czy aby jego Nakama podążają za nim. Liczyłby się tylko końcowy cel, którym w tym wypadku był Zoro.
Na szczęście, Luffy cicho pochrapywał, więc Słomiani mogli w spokoju opracować strategię.


-Mówiłaś coś o ostrzale – przypomniał Sanji, zapalając kolejnego papierosa. Od początku rozmowy zdążył już wypalić półtorej paczki i teraz miał w ustach niezbyt przyjemny posmak, co dodatkowo nie poprawiało mu humoru. Po raz pierwszy w życiu nie chciał czekać na jakiś głupkowaty plan tylko przeć przed siebie. Teraz wiedział jak czuł się Luffy, za każdym razem, gdy nadchodziła kolejna bitwa. Kurewskie uczucie.


-Tak – przytaknęła. – Strzelać najprawdopodobniej będą Caden i Gerald. O ile Caden jest dość przeciętnym strzelcem to Gerald to prawdziwy geniusz. Odkąd jest z nami nie chybił ani razu, dlatego to będzie najtrudniejsze miejsce do przejścia. No i jeszcze pozostaje sam Roitlam, czekający albo na końcu drogi, albo w obozowisku, albo w jaskini.


-Albo? Czyli nie jesteś pewna?


-Nie – pokręciła głową, a jej białe włosy utworzyły powietrzu coś na wzór babiego lata. – Z tym człowiekiem nigdy nic nie wiadomo. On jest po prostu szalony, ale gdybym miała obstawiać pewnie zaczai się gdzieś koło Zoro! – Dla wzmocnienia swoich słów uderzyła palcem w odpowiednie miejsce na mapie.


-Więc tu jest Zoro? A którędy tam się dostać?


-Tamtędy, kretynie! Nauczyłbyś się czytać mapy... - dosłownie w chwili, gdy tylko słowa opuściły jej usta, Nami zdała sobie sprawę z tego, co właśnie zrobiła. Że wskazał Luffiemu drogę wprost w zasadzkę. – Zatrzymajcie go!
Niestety było już za późno. Mogli tylko wpatrywać się w znikający czerwony punkt, na horyzoncie.


-Usopp!


Strzelec aż się wzdrygnął słysząc nienawiść, jaką ociekał wrzask Nami.


-Powiedziałeś, że będzie po tym spał godzinę! – Uderzyła przyjaciela wprost w najwrażliwsze miejsce na ciele mężczyzny. – Nie minęło nawet czterdzieści minut!


Zgiął się w pół i z wyrazem bezgranicznego cierpienia, wymalowanym na twarzy, padł na ziemię nie zdolny do jakiekolwiek obrony.


-Nami-san... Jesteś potworem... Cieszę się, że mnie już nic takiego nigdy nie spotka. Bycie kościotrupem ma swoje zalety! Yohoh... - urwał, gdy nawigatorka chwyciła go za afro.


-Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę z całej sytuacji, ale tu chodzi o życie naszego towarzysza! – W jej oczach pojawiły się łzy. Mogła sobie drwić z Zoro przy każdej okazji, mogła wymuszać na nim kosmiczne długi, mogła go wykorzystywać... Mogła robić to wszystko, ale... Przecież Zoro był jej przyjacielem! Nigdy nie zapomniała, co dla niej zrobił.


-Wiemy o tym aż za dobrze, Nami-san – położył rękę na ramieniu nawigatorki, tylko po to by znów nie zacisnąć jej w pięść. Jeszcze chwila i paznokcie przebiją mu skórę. – Wiemy.


To prawda, zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. Dlatego zachowywali się tak a nie inaczej. Jeszcze przyjdzie czas, by być poważnym, ale póki co, póki mogą, zastąpią strach uśmiechem. Nawet głupkowatym. To przecież znak rozpoznawczy ich załogi. Słomkowy kapelusz i szeroki uśmiech Luffiego, który znikał tylko w ostateczności.


-Ale... Luffy...


-Poradzi sobie. Jak zawsze zresztą. Utoruje nam drogę, pozostawiając płotki, biorąc na siebie najsilniejszego z przeciwników – uśmiechnął się, choć całe jego ciało wzbraniało się przed tym gestem. Krzyk, płacz... to było to, co chciał zrobić, a nie uśmiechać się jak debil, pieprząc farmazony, ale teraz to, co on chciał zrobić, nie było ważne. Ważne było, by jego towarzysze stanęli do walki, gotowi i pełni zapału. A on musi sprawić, aby tak się stało.


-Pan kucharz ma rację, Nami – ku ogólnemu zdziwieniu Robin poparła blondyna. – Przecież pan kapitan już taki jest. Zawsze najpierw działa a potem myśli.


-Jeśli w ogóle zdarza mu się myśleć – Franky kończył właśnie ładować zapasy coli. – Rozkmina to raczej nie jest jego mocną stroną.


-A my jesteśmy po to, by go chronić przed jego własną głupotą – Usopp, dzięki pomocy Choppera zdołał się już pozbierać z ziemi i też był gotów do walki.

– Dlatego olejmy plan i idźmy na żywioł. Zoro już na nas czeka.


Sanji posłał im spojrzenie pełne wdzięczności, chociaż sam nie wiedział, za co dziękuje: za to, że uwierzyli w jego dyrdymały, czy za to, że nie uwierzyli, ale postanowili udawać. Nieważne. I tak ma u nich dług wdzięczności.


-Usopp?


-Tak, Sanji?


-Dlaczego Luffy tak szybko się obudził? No wiesz, bo jeśli mamy polegać na twoich pociskach...


-Nigdy nie mówiłem, że będzie spał równą godzinę. Powiedziałem, że zwykle efekt utrzymuje się około godziny, a wiecie, że są dwa słowa, które w ogóle nie pasują do Luffiego.


-Tak... wegetarianizm i zwyczajność.


Roześmiali się, ale był to raczej śmiech wymuszony, dokładnie jak cała ta konwersacja.


-No to ruszamy! Za kapitanem!


Powietrze rozdarł odgłos wybuchu, a za nim dwa kolejne.


-O! To pewnie Luffy. Dotarł już do pola minowego.


-Przynajmniej wiemy, że nas nie oszukałaś – mruknął w stronę białowłosej. – Mam nadzieję, że nie kłamałaś w sprawie Zoro... Jeśli okaże się, iż on nie żyje... Znajdę cię wszędzie. Choćbyś schowała się na samym dnie piekieł.

Patrzyła jak odchodzą, roześmiani, pewni siebie, pewni swojej przyjaźni. I tego, że sprowadzą swojego towarzysza z powrotem. Ta więź... To było coś, czego nie rozumiała. Przecież nakreśliła im całą sytuację! Powinni podwinąć ogony pod siebie i wypłynąć pozostawiając Zoro na pastwę losu! Więc czemu?! Czemu tak ryzykują? Zaczynała rozumieć, powód, dla którego szermierz był tak oddany swoim Nakama, dlaczego z chęcią poświęciłby dla nich życie.


-Zaczekajcie!


Odwrócili się jak na komendę wyczekując dalszej części wypowiedzi.


-Jest jeszcze coś... Myślałam, że to nie ważne, ale... lepiej dmuchać na zimne. Ty – wskazała na Choppera – Jesteś lekarzem, prawda?


Renifer tylko skinął głową.


-Masz może maseczki na twarz?





-Myślicie, że z tym gazem kłamała? – Spytał, Chopper podając każdemu po maseczce higienicznej.


-Na pewno – strzelec odmówił przyjęcia materiału. – Bo kto słyszał o czymś takim? Przecież to się kupy nie trzyma! Na co komu wypuszczać gaz, który nie zabija?


-Ja też podziękuję – Sanji oddał maseczkę reniferowi.


-Nie wierzysz jej?


-Nie mam powodów by nie wierzyć, ale do ochrony mam coś swojego – czule ścisnął czarną chustę, spoczywającą w kieszeni marynarki.


Pozostali postanowili się zabezpieczyć. Nawet Brook, któremu z powodu braku płuc powinno być wszystko jedno, lecz stwierdził, że nie chce odstawać od reszty.




Powoli zbliżali się do miejsca, gdzie, zgodnie ze wskazówkami białowłosej, powinno znajdować się pole minowe. Odgłosy wybuchów ucichły już jakiś czas temu i załogę ogarnęło nieprzyjemne uczucie strachu o kapitana. Nikt jednak nie powiedział tego głośno. W końcu dotarli na miejsce a to, co zobaczyli nie podniosło na duchu. Całe podłoże upstrzone było większymi i mniejszymi dziurami, pozostałościami po wybuchach. Porozbijane skały rozsypały się po okolicy, siejąc tylko jeszcze większe spustoszenie wśród naturalnej topografii wyspy. Widocznie Luffy znów chciał się sprawdzić, idąc jak czołg przez ogródek. A skoro już o Gumiaku mowa, to nawet dla niego przejście przez pole minowe, było zbyt dużym wyzwaniem. Leżał na środku tego pobojowiska, pokryty zakrzepłą już krwią, piaskiem i prochem, dysząc ciężko. Całe ubranie miał w strzępach, z czerwonej kamizelki pozostały jedynie trudne do zidentyfikowania łachmany, a prawa nogawka spodni była zdecydowanie krótsza od lewej. Jedyną nienaruszoną częścią garderoby chłopaka był słomkowy kapelusz, który kurczowo przyciskał do piersi.


-Luffy! – Chopper zamienił się w swoją ludzką formę i chciał biec do przyjaciela by mu pomóc, jednak czyjś silny uścisk zatrzymał go w miejscu. Spojrzał na Sanjiego z nienawiścią.


-Uspokój się. Jak i ty tam polecisz, to nie dość, że mu nie pomożesz, to jeszcze postawisz nas w niewesołej sytuacji. Jako lekarz będziesz nam później potrzebny. Kto, jak kto, ale ty musisz na siebie uważać.


-Ale Luffy...


-No właśnie, Luffy. Wiesz, że coś takiego go nie zabije, prawda gówniany kapitanie?!


- Shihihi! Racja Sanji!


Odetchnął z ulgą, słysząc głos przyjaciela. Mimo tego, co mówił, wcale nie był pewny czy z Luffym wszystko gra. Chciał tylko jakoś uspokoić pozostałych.


-Wszystko w porządku, Luffy?! – Zwalczył w sobie potrzebę podbiegnięcia do kapitana.

Zamiast tego zrobił w myślach przegląd medykamentów, jakie znajdowały się w jego plecaku. Teraz najbardziej potrzebne będą bandaże i jakiś antyseptyk.


-Taaaa... Tylko to miejsce jest chore! Gdzie bym nie stanął to zaraz jest takie BUM – dla lepszego efektu swoich słów wyrzucił ramiona w powietrze. – A potem mnie boli! – Jęknął.


-Bo się jak ostatni debil wpakowałeś w pole minowe!


-Nami-san, spokojnie, to przecież Luffy-san... - stwierdził Brook, takim tonem, jakby to tłumaczyło całą sytuację. I w pewien sposób tłumaczyło.


-Może zamiast debatować nad głupotą człowieka, który nami dowodzi – Franky aż skrzywił się wypowiadając te słowa – ruszymy w końcu dalej?


-Masz rację – zgodził się z nim Sanji. – Usopp!


-Zrozumiałem! – Założył gogle, po czym wycelował i strzelił – Hissatsu Midoriboshi! Trampolia!


Nagle tuż przed nimi wyrosła ogromna i dziwny kwiat, który ze sporym powodzeniem można było pomylić z trampoliną.


-A od tego miny nie wybuchną? – Zainteresowała się Robin patrząc nieufnie na kolejne rośliny, wyrastające w szybkim tempie, zgodnie z okrzykami ich strzelca pokładowego.


-Nie ma szans Robin – uznał, że na razie tyle wystarczy. Trampoliny ciągnęły się w równych odstępach, w linii prostej dokładnie do miejsca gdzie leżał kapitan. – Może na to nie wyglądają, ale są naprawdę lekkie. Luffy! Idziemy po ciebie!


-I ani waż się ruszyć ty pieprzony Gumiaku! Idziemy! Zróbcie wszystko, by nie stracić równowagi! Franky! Złap po drodze Luffiego.


-Się wie! To będzie suuuuper chwyt!


Cyborg ruszył, jako pierwszy. Pomimo ogromnego ciała poruszał się nad wyraz sprawnie, przeskakując z jednej trampoliny na drugą. Zaraz za nim ruszył trochę niezdarnie Chopper. Renifer bał się jak cholera, ale w końcu głęboko w nim zakorzeniona powinność lekarza wzięła górę, nad strachem. Musi przecież opatrzyć Luffiego. I jeszcze Zoro... On też będzie potrzebował jego pomocy.


-Yohohoho!


Młody lekarz słyszał tuż za sobą śmiech Brooka. Kościotrup wydawał się być szczęśliwy.


-Nami-san, może wezmę cię na barana?


-Obejdzie się Sanji-kun – prychnęła, po czym niezbyt pewnie wskoczyła na trampolinę. Uczucie było nawet... przyjemne, ale sztuka wylądowania w odpowiednim miejscu wciąż była dla niej tajemnicą. Starała się naśladować ruchy Usoppa, który nie dość, że niemal bez większego wysiłku skakał z jednej rośliny na drugą, to jeszcze celował i strzelał tymi swoimi dziwnymi pociskami, tworząc dalsze przejście dla załogi.


-Hissatsu Midoriboshi! Trampolia!


Rudowłosa musiała przyznać, że strzelec naprawdę zmienił się przez te dwa lata. I to na lepsze.


-A może ciebie Robin-chwan?


-Nie dziękuję, panie kucharzu. Poradzę sobie. Ty skup się teraz na tym, co dla ciebie najważniejsze.


No właśnie. Tyle, że on wcale nie chciał o tym myśleć! Chciał zająć umysł czymkolwiek innym, a najlepiej opieką nad którąś z bezbronnych kobiet z załogi. Przynajmniej bezbronnych w jego mniemaniu. Bo inaczej jego myśli zaczynały krążyć wokół Zoro, a wtedy... Starł niechcianą łzę z policzka, sprawdzając jednocześnie, czy aby nikt tego nie widział. Na szczęście jego przyjaciele byli zbyt zajęci utrzymywaniem równowagi. I w przypadku niektórych, okrzykami zachwytu, nad akrobacjami, jakie wykonywał Usopp. Oczywiście mowa tu o Chopperze i Luffym. Gumiak przewieszony przez ramię Frankiego wprost nie mógł oderwać oczu od strzelca, który co rusz robił salta i inne sztuczki, ciesząc się z bycia w centrum zainteresowania. Renifer tak się zapatrzył, że o mało nie zleciał z trampoliny, na szczęście czujny Brook chwycił swoją laską jego plecak, ratując tym samym przed spotkaniem z twardym podłożem i być może kolejną miną.
Sanji wiedział, że za tym pozornym spokojem i ogólną atmosferą rozbawienia skrył się niepokój. Albo raczej strach, żal i ból. Sam czuł to aż nazbyt wyraźnie. Jeżeli nie zdążą, jeżeli pomimo ich wysiłków Zoro jednak coś się stanie... Jeśli on umrze... Nigdy sobie tego nie wybaczy. W tym momencie gotów był oddać obie ręce w zamian za życie szermierza, ale kto pójdzie na tak gównianą wymianę?


Odbił się od kolejnej trampoliny mocnej niż zamierzał, lądując za daleko i w efekcie wyprzedzając nawet Frankiego.


-Hej! Uważaj trochę!


-Przepra...


Huk wystrzału rozdarł powietrze.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top