Rozdział 5.
Kiedy ostatni raz płakał? No tak. Po walce z Mihawkiem, gdy obiecał Luffyemu, że już nigdy nie przegra. A wcześniej? Chyba po śmierci Kuiny. Tak, chyba wtedy. Tylko w tych dwóch momentach pozwolił sobie na słabość. W obu przypadkach łzy płynęły mu po policzkach, nic sobie nie robiąc z jego starań, by je powstrzymać. Z jednej strony przynosiły mu ulgę, z drugiej zaś były wyrazem słabości, której się wstydził. I której za nic w świecie nie chciał pokazać. Przynajmniej tak było wtedy. A teraz? Teraz było inaczej, gorzej. Choć bardzo chciał, łzy nie płynęły. Pomimo całego nagromadzonego w sercu żalu, jego oczy pozostały suche i jedynie lekkie drżenie dłoni świadczyło o tym, że coś jest nie tak. Chciał by gorycz, jaką czuł, wylała się z niego właśnie pod postacią tych słonych kropli. To najłatwiejszy i najszybszy sposób, aby poradzić sobie z bólem w sercu. A musiał to zrobić szybko. Zapomnieć o Słomianych, zapomnieć o Luffym, zapomnieć o... Sanjim. Ścisnął paczkę papierosów, którą miał w kieszeni, jakby upewniając się, że nadal tam jest. Kupił ją, na Sabaody jako prezent dla kucharza, lecz do tej pory nie nadarzyła się okazja by mu go wręczyć. A teraz już na pewno nie będzie miał takiej szansy. Jednym szybkim ruchem zgniótł kartonik i cisnął nim w najbliższe krzaki. Co z tego, że szukając odpowiedniej marki przeszedł cały Archipelag? Co z tego, że pięć razy się przy tym zgubił? Co z tego, że Perona potraktowała go swoimi duchami, bo zniknął jej z oczu? Co z tego?! Sanji i tak by tego nie docenił. Sanji... On... Zawrócił na pięcie i zaczął przeszukiwać krzaki. Kilka ostrzejszych gałęzi dość mocno podrapało mu odsłonięte dłonie. Spojrzał na wąską stróżkę krwi płynącą od nasady kciuka, aż po nadgarstek. Ta mała kropla wygląda zupełnie jak... To zabawne. Płacze jego dusza, płacze jego ciało, a on nie może z siebie wydobyć nawet jednej łzy. Zaśmiał się cicho, mając nadzieję, że śmiech zamieni się w szloch. Niestety. Nic z tego. Przeciwnik był zbyt silny, sromotnie przegrywał w tej walce. W końcu znalazł to, czego szukał. Paczka była nieźle zgnieciona, ale miał nadzieję, że choć kilka papierosów się uchowało. Schował pudełeczko do kieszeni płaszcza, sam nie wiedząc właściwie, po co. Wstał z klęczek, z zamiarem dalszej wędrówki. Prosto przed siebie, bez zbędnego patrzenia w tył. Ma przecież marzenia. Musi zostać najlepszym na świecie. Musi pokonać Mihawka. Musi wypełnić obietnicę. Musi...
-Płacz! Płacz, kretynie! – Wybuch zaskoczył nawet jego. Znów opadł na kolana wrzeszcząc na siebie i okładając się pięściami po udach. – Płacz! Płacz, powiedziałem! Wypłacz się i skończ z tym gównem! Skończ! Słyszysz?! Znowu jesteś sam! Tak jak lubisz! Przecież zawsze byłeś sam! To nic nowego! Płacz! I ruszaj dalej! Ty cholerny szermierzu!
Lecz łzy uparcie nie chciały zacząć płynąć. Tak jakby jego ciało buntowało się umysłowi, nie chcąc wykonać ostatecznej egzekucji na tak wspaniałej przyjaźni. I jedynej, jaką zaznał w życiu. Tak. Słomiani byli jego pierwszymi i jedynymi przyjaciółmi. Wcześniej, w dojo, miał kolegów – to oczywiste. Ale to raczej byli ludzie, którzy z jakiś względów znaleźli się tam gdzie on. To wszystko. Kuina natomiast... Kuina była rywalem. A z rywalami nie należy się przyjaźnić, bo w ostatecznej walce to mogłoby obrócić się przeciwko nim. Chwila wahania czy niewielka nawet doza współczucia i cały pojedynek diabli wezmą. A nie ma nic gorszego niż wygrana przez litość. No może tylko walka z przeciwnikiem, który nie traktuje tego poważnie. Jeśli chodzi o pierwszą sytuację, na szczęście nigdy nie miał okazji by tego zakosztować, natomiast druga... Cóż, Dracule Mihawk z całą pewnością jest osobą mającą o sobie wysokie mniemanie. I słusznie zresztą. To śmieszne, jak umysł radzi sobie z niektórymi sprawami, niemożliwymi dla niego do przetrzymania. Myśli krążą wtedy swobodnie, omijając niewygodne tematy, a skupiając się na rzeczach, które kiedyś były ważne. Nawet bardzo ważne, lecz ich moc zdążyła już osłabnąć. Zoro nie mógł sobie pozwolić na takie gierki. Musi szybko pozbyć się tego bólu, by móc iść naprzód. Nie zamierzał marnować tych dwóch lat treningu pod okiem Najlepszego Na Świecie. Potarł najpierw bliznę na piersi, potem tę w miejscu, gdzie jeszcze nie tak dawno, było jego lewe oko. To te niedoskonałości będą mu towarzyszyć zawsze, więc to nimi powinien się kierować. Już drugi raz, w przeciągu zaledwie godziny, podniósł się z kolan z zamiarem dalszej drogi. Nawet nie zauważył, kiedy zapadła noc, a miliardy gwiazd rozświetlały nieboskłon. Wymarzona atmosfera do romantycznej kolacji, do wyznania swoich uczuć, do pisania ckliwych wierszy... Zoro uważał jednak, że taka gwieździsta noc jest idealna do tego, żeby się spić. Zalać w trupa, żeby być dokładnym. Jeżeli na trzeźwo nie może zmusić się do łez, to może alkohol pomoże. Jeśli nie, to przynajmniej zapomni o tym wszystkim na jakiś czas. Jego plan miał jednak jedną i to dość poważną wadę – nie miał ani grama sake, czy też innego wysokoprocentowego płynu.
-Mam nadzieję, że na tej wyspie jest jakaś wioska – mruknął do siebie, poprawiając katany przy boku. – I że mają alkohol.
-Niestety wioski nie ma – odezwał się męski głos za jego plecami. – Ale jak chcesz wódkę, to mogę się podzielić.
W jednej chwili ostrze Kitetsu znalazło się przy szyi nieznajomego, niebezpieczne naciskając na skórę.
-Kim jesteś? – Wysyczał szermierz.
-Spokojnie – mężczyzna wyglądał dość komicznie z podniesionymi w geście poddania rękoma, w których na dodatek trzymał szklane butelki. – Jestem tylko prostym rybakiem. A to moja córka – uśmiechnął się, wskazując głową białowłosą kobietę, stojącą za nim. Nie miał śmiałości opuścić rąk, nawet, jeżeli zielonowłosy nieznacznie osłabił nacisk broni na jego gardło.
Zoro dokładnie przyjrzał się człowiekowi przed sobą, ledwo zerkając na jego towarzyszkę. Kobieta była młoda i drobna. Wyglądało jakby ledwie utrzymywała się na chudych nogach, a płaszcz, którym była opatulona zdawał się jej ciążyć. Nie stanowiła zbyt dużego zagrożenia. Za to mężczyznę otaczała jakaś dziwna aura. Nie wyglądał na pirata czy łowcę głów, ale coś z nim zdecydowanie było nie w porządku, coś, czego nie można było zobaczyć gołym okiem. Raczej wyczuć. Wyglądał przeciętnie, łatwo można było go minąć w tłumie nie zwracając nań uwagi – wysoki, dobrze zbudowany, o wąskich szarych oczach i przedwcześnie posiwiałych włosach. Nie było w tym nic dziwnego. W tych czasach, wielu ludzi nosiło siwe czupryny, trosk nie brakowało. Cały czas się uśmiechał, ale Zoro nie wierzył w tą przesadną radość. Teoretycznie nie miał się do czego przyczepić – mężczyzna najwidoczniej chciał być po prostu miły, ale on postanowił zawierzyć swojej intuicji. Jak do tej pory instynkt nigdy go nie zawiódł. No dobrze – raz, ale to nie była pora, by rewidować swoją postawę życiową. Im dłużej przebywał w towarzystwie tej dwójki, tym bardziej nabierał przekonania, że czym, jak czym, ale rybołówstwem, to oni się nie parają. Dodatkowo zmieniła się też aura kobiety. Niezauważalnie, ale jednak.
-Przepraszam – zabrał miecz i schował go do pochwy. – Nawyk – w końcu odkrył, co mu nie pasowało w zachowaniu mężczyzny. Oczy. Mimo szerokiego uśmiechu goszczącego na jego wargach, w szarych tęczówkach brak było oznak jakiejkolwiek wesołości. – Czyli mówisz...
-Roitlam.
-Mówisz Roitlam – kątem oka bacznie obserwował kobietę, gotów zaatakować, gdyby tylko dała mu ku temu podstawy – że nikt nie zamieszkuje tej wyspy?
Mężczyzna pokręcił głową, po czym wziął solidnego łyka z trzymanej butelki.
-A no nie. Kiedyś była tu nawet spora wioska – zamyślił się. – Ale wszyscy wieśniacy wynieśli się jakieś dwa, trzy lata temu. Że niby warunki za ciężkie czy coś – splunął z pogardą tuż pod nogi Zoro. – W dodatku dość mieli ciągłych najazdów piratów. Głupcy! Gdzie oni teraz znajdą miejsce bez piratów? W końcu mamy Wielką Piracką Erę! – Znów się napił, lecz wcale nie wyglądał na bardziej pijanego niż na początku rozmowy. – A ty młody przyjacielu? Jesteś może piratem?
„Zoro nie jest już potrzebny w naszej załodze"
-Nie, nie jestem piratem.
Mężczyzna wybuchnął śmiechem.
-I bardzo dobrze, przyjacielu.
Zoro nie spodobała się poufałość, z jaką Roitlam się do niego zwracał, jednak postanowił ją zignorować. Coś mu podpowiadało, że lepiej nie drażnić tego mężczyzny.
-Masz rację! Nigdy nie skumaj się z piratami. Dobrze ci radzę. To szubrawcy i skurwysyny. Do tego nie znają pojęcia lojalności! W najmniej spodziewanym momencie wbiją ci nóż w plecy! Uwierz mi przyjacielu, wiem, o czym mówię.
„I ja też" pomyślał zielonowłosy, lecz nie powiedział tego na głos.
-No nic – Roitlam podał mu jedną z butelek. – Wypijmy za twoje dobre decyzje, przyjacielu!
To na kilometr śmierdziało podstępem. Delikatnie odepchnął dłoń mężczyzny, bacznie obserwując jego reakcję. Nic się nie stało. Roitlam nadal się uśmiechał.
-Nie, dziękuję – spojrzał na kobietę, ale też nie wyglądała na zagniewaną, raczej na zasmuconą. – A wy, co tu robicie?
Ku jego zdziwieniu odpowiedzi udzieliła białowłosa.
-Żyjemy – jej uśmiech był śliczny, naprawdę śliczny. Delikatny jak skrzydła motyla, niemal nieuchwytny. Dopiero teraz zwrócił uwagę na jej twarz. Olśniewała urodą, a to co najbardziej go intrygowało to jej oczy. Nie mógł oderwać od nich wzroku. Ta barwa szkarłatu go zafascynowała. Wyglądała jak porcelanowa lalka, której ktoś dla zabawy wydłubał oczy tylko po to, by zastąpić je najczystszymi rubinami. – Ojciec uważa, że skoro urodził się na tej wyspie, to musi na niej dożyć swoich dni – słuchał jak oczarowany. – A ja nie mogłam go tu zostawić samego. Nawet, jeżeli to stary głupiec, nadal jej moim ojcem – zaśmiała się cicho, a echo tysiąca drobnych dzwoneczków poniosło się wraz z wiatrem.
-Zważaj na słowa, młoda damo...
-Przepraszam, tato... A więc panie szermierzu – wskazała na katany przy boku Zoro – zrobisz temu starcowi tą przyjemność i napijesz się z nim? – Ujęła jego dłoń. Skórę miała zimną jak lód i gładką jak oszlifowany diament. – Rzadko ma ku temu towarzystwo. A mówi, że nie ma nic gorszego niż picie w samotności. Ja mam za słabą głowę by...
Mówiła coś jeszcze, ale przestał ją słuchać. Coś innego przykuło jego uwagę. Morze... Przecież na pewno szedł w głąb wyspy, więc jakim cudem... Ale nie to było teraz najważniejsze. Po, czarnych teraz wodach wolno dryfował Sunny. Sunny Go, który... Płonął! Języki ognia wystrzeliwały w górę, raz po raz rozświetlając nocne niebo, niczym upiorne fajerwerki. Czerwono-pomarańczowe płomienie lizały maszt, który w pewnym momencie złamał się niczym zapałka. Z pięknych krzewów pomarańczy – dumy Nami – nie pozostało nic poza kilkoma dogorywającymi w ogniu czarnymi gałązkami. Pożar zdołał nawet dosięgnąć lwa na dziobie statku. Zdawało się, że zwierzak walczy z płomieniami, pożerającymi jego grzywę, lecz od razu był na straconej pozycji. I on musiał się poddać, w chwili, gdy stracił prawe oko. Wśród odgłosów strzelających w górę iskier i pękającego drewna aż nazbyt wyraźne były krzyki uwięzionej na statku załogi. Sunny stał się teraz pływającą trumną, która miała zabrać całą załogę Słomianych Kapeluszy wprost w zaświaty. A podróż ta powoli okazywała się najgorszą, jaką kiedykolwiek odbyli. Krzyki bólu, ostatnie tchnienia umierających i odgłosy targowania się z Bogiem... To wszystko wwiercało mu się w mózg, paraliżując i uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Mógł tylko patrzeć jak umierają. Jego kompani. W tej jednej chwili uzmysłowił sobie, że nigdy nie przestał tak o nich myśleć. Łzy, których tak pragnął, w końcu popłynęły.
Silny cios w kark powalił go na ziemie. Ostatnim, co poczuł, był zimny piasek na policzku a ostatnią myślą zaś, by Słomiani przeżyli. By ON przeżył.
-Sanji...
Osunął się w ciemność.
-Twardy skurczybyk – Roitlam patrzył na nieprzytomnego Łowcę Piratów, co jakiś czas pociągając z butelki. – Byłem pewien, że będzie chciał się urżnąć. Chociaż to nie było znowu takie złe – zarechotał głośno, po czym beknął. – Cholera! Mocne to draństwo!
Białowłosa rzuciła mu mordercze spojrzenie, pod którym aż się skurczył w sobie. Nie chciał jej rozgniewać, naprawdę nie chciał.
-Zachowuj się – jej ton miał temperaturę lodu. – Zwiąż go i wracamy do reszty. Nie jest słabeuszem, może się obudzić w każdej chwili.
Razem z siostra postanowiły, że zamaskowana kobieta towarzysząca rybakowi, może wzbudzić zbyt wiele podejrzeń u byłego szermierza Słomianych Kapeluszy, toteż maska przez cały czas spoczywała spokojnie w kieszeni płaszcza. Dopiero teraz ją wyjęła i obracała w dłoniach, podczas gdy Roitlam wypełniał jej rozkaz. Gdy Zoro był już związany solidnym łańcuchem a jego miecze spoczywały spokojnie w odpowiedniej odległości od zielonowłosego, zakryła twarz. Od razu poczuła się pewniej.
-Dobrze – schyliła się po katany. Roitlam chciał ją powstrzymać, ale to ona powstrzymała jego ruchem dłoni. – Poradzę sobie. A jeśli on – wskazała na szermierza przerzuconego przez ramię jej kompana – ma stać się jednym z nas to będzie ich potrzebował. Chodźmy.
Nie czekając na Roitlama ruszyła przed siebie, ani razu się nie odwracając, by sprawdzić czy mężczyzna idzie za nią. Szedł. Nie było innej możliwości. Roitlam jest tym, który nigdy ich nie zdradzi. Bo nie dadzą mu ku temu okazji.
Świadomość przychodziła powoli, jakby od niechcenia, rozpędzając powszechną ciemność. Jakieś niepowiązane ze sobą sceny przelatywały mu przed oczami, niczym w kalejdoskopie. Luffy i Sanji... Twarz blondyna wykrzywiona nienawiścią, kapitan zajadający pomarańcze... Nieznajomy mężczyzna i białowłosa kobieta... Czerwone oczy... Czerwone niczym ogień, trawiący sunącego wolno Sunny'ego... W jednej chwili przypomniał sobie wszystko. Z najdrobniejszymi szczegółami. Sam nie wiedział, co teraz czuł. Smutek? Przygnębienie? Nienawiść? Ulgę? Satysfakcję? Nie chciał jeszcze otwierać oczu i wracać do tej chorej rzeczywistości, gdzie osoba, którą kochasz wbija ci nóż prosto w serce, gdzie kapitan, któremu ślubowałeś wierność, pozbywa się ciebie, bo znalazł sobie kogoś zabawniejszego, gdzie załoga, którą zmuszony byłeś opuścić, ginie zaledwie kilkadziesiąt minut później w morzu ognia. Może to wszystko tylko chory sen? Może, jeśli otworzy oczy, będzie miał nad sobą sufit Sunny'ego? Może właśnie teraz cała załoga zebrała się w kuchni, by ze smakiem spałaszować kolejne pyszne dania Sanjiego? A on głupi zamartwia się jakimś debilnym koszmarem. Nigdy więcej takoyaki przed snem...
-Wstawaj!
Głos z całą pewnością nie należał do żadnego z członków jego załogi. W dodatku żaden ze Słomianych nie budzi go, wylewając mu na głowę wiadro zimnej wody. Nawet Sanji. Trochę płynu dostało mu się do nosa, uniemożliwiając złapanie tchu. Zaczął się krztusić.
-Co robicie, debile?!
Tego głosu też nie kojarzył. W końcu uspokoił oddech na tyle, by móc otworzyć oczy i zorientować się w sytuacji.
-Jak go utopicie, to z naszego planu nici! Księżniczce się to nie spodoba!
Mężczyzn było czterech. Nie mógł dokładnie zobaczyć ich twarzy, ponieważ w pomieszczeniu panowała ciemność, ale jedno było pewne: modelami to oni nie byli. Wyglądali jak banda rzezimieszków, których pełno teraz zarówno na morzach, jak i na lądzie. Wszyscy wysocy, rośli, ponaznaczani bliznami, uzbrojeni po zęby. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że wie, kim jest ten najwyższy, wrzeszczący na resztę. Ten, którego pozostali wydawali się obawiać.
Najprawdopodobniej ich szef.
-Ty! – Wycharczał, podnosząc się do siadu.
-Ja – Roitlam klęknął przy Zoro i złapał go za podbródek. – W końcu postanowiłeś się obudzić, co? Chociaż moi chłopcy musieli ci w tym trochę pomóc – zaśmiał się rubasznie a jego kompani mu zawtórowali.
-Kim jesteście?
-Piratami. Tak jak i ty do niedawna, Roronoa Zoro...
-Czego ode mnie chcecie? Bo chyba nie nagrody za moja głowę – uśmiechnął się wrednie. – Nie słyszałem jeszcze o piratach polujących na nagrody innych...
-Bardzo zabawne – Roitlam wcale nie wyglądał na ubawionego wypowiedzią więźnia. – Nie, nie chcemy twojej nagrody. Chcemy ciebie!
-Co?!
-To, co słyszałeś. Chcemy, żebyś dołączył do naszej załogi i stał się jednym z nas – mocniej ścisnął podbródek Zoro, tak, że ten został zmuszony spojrzeć mężczyźnie prosto w oczy. Jeszcze nigdy nie widział w czyimś spojrzeniu takiej pustki. Nie miał jednak zamiaru dać się przestraszyć.
-Spierdalaj z taką propozycją – warknął i zaczął szarpać, próbując się uwolnić. Jednakże łańcuchy, którymi go skuto, były nad wyraz wytrzymałe. Jedyne co zyskał, to szydercze uśmiechy swoich oprawców i mocne otarcia na skórze. A coś mu mówiło, że to dopiero początek jego cierpień.
-Może pozwolisz, że ci wyjaśnię dokładnie, kim jesteśmy – Roitlam napawał się widokiem szarpiącego się szermierza. Tak, niech cierpi... Chciał, żeby ten się nie zgodził. Wtedy będzie mógł go przekonywać... W typowym dla siebie stylu. Metodami, które przygotował specjalnie dla tego człowieka. Tego, który jako jedyny na całym świecie, opanował sztukę Santoryu, tego, który ośmielił się wyzwać Dracule Mihawka na pojedynek, tego, który był tak kurewsko oddany swojemu pieprzonemu kapitanowi. Sam nie wiedział, kiedy ta obsesja zaczęła go męczyć. Chyba, w chwili, gdy zobaczył list gończy Zoro. To spojrzenie... W jednej chwili poczuł, że musi złamać tego człowieka! Całkowicie go zmiażdżyć, sprawić mu ból, poniżyć na wszystkie możliwe sposoby. Dawno nie czuł takiego wewnętrznego przymusu, a już na pewno nie, od kiedy zaczął pracować dla księżniczki. Wcześniej, kiedy sam sobie był panem, zdarzało się, że spotkał osobę, której duch wywoływał w nim sadystyczne skłonności. Wtedy nie spoczął, dopóki nie dopadł takiego człowieka i nie sprawił by ten zaczął żałować dnia, w którym się urodził. Teraz to uczucie powróciło i to ze zdwojoną siłą. Zwłaszcza, gdy patrzył w twarz tego zielonowłosego mężczyzny. Jego spojrzenie... Nie łatwo będzie go złamać. I o to chodziło w całej zabawie. W dodatku Łowca Piratów pociągał go też w sposób czystko fizyczny, a Roitlam nigdy nie pogodził się z tym, że lubi facetów.
-Jesteśmy – powrócił do rzeczywistości mając tylko nadzieję, że nie odpłynął na za długo, bo wtedy mógłby stracić szacunek swoich kompanów. A ponowne nauczenie ich respektu kosztowałoby zbyt wiele sprzymierzonej krwi. – Jesteśmy Piratami Księżniczki.
Nie wytrzymał. Wybuchnął śmiechem, za co od razu został uderzony w twarz. Tym razem Roitlam nie interweniował, pozwolił, by pozostali członkowie załogi udowodnili swoją lojalność.
-Nie masz prawa naśmiewać się z księżniczki! Ona jest wspaniała! I silna! Potrafi zagłębić się w ludzka duszę! Pokazać ci to, czego od zawsze się obawiałeś!
Jego odpowiedzią był jeszcze głośniejszy śmiech.
-Gówno prawda.
-Miałeś już dzisiaj okazję posmakować jej mocy – do dyskusji w końcu włączył się sam szef. Lojalność lojalnością, ale czas ucieka a on chciałby już móc się zabawić.
Umysł zaczął mu pracować na najwyższych obrotach. Jeżeli to, co mówią, jest jednak prawdą, w tym porąbanym świecie to nie jest wykluczone, to może... Sunny wcale nie spłonął! Może Sanji i Luffy...
-Dobrze kombinujesz – Roitlam zdawał się czytać w jego myślach. – Ale nie do końca. To, co powiedzieli ci twoi koledzy jest jak najbardziej prawdą. Księżniczka ma jeszcze jedną zdolność – z satysfakcją patrzył jak iskierka nadziei w oku więźnia powoli gaśnie. – Potrafi sprawić, że człowiek mówi każdą, nawet najgorsza prawdę, jaką ma w sercu – nagiął trochę rzeczywistość. W końcu księżniczka zmusza człowieka, by powiedział, najgorszą rzecz, jaka przyjdzie mu do głowy, w stosunku do drugiej osoby. Rzadko były to prawdziwe uczucia. W dodatku, to była moc drugiej z księżniczek. Ale zarówno Roronoa jak i ci głupcy, z którymi przyszło mu pracować, nie muszą tego wiedzieć. Te pajace naprawdę myślały, że jest tylko jedna księżniczka!
-Tak więc, jedyna wizja jakiej dzisiaj doświadczyłeś, to ta, gdy spotkaliśmy się na plaży.
A więc żyją! Jego Nakama żyją! W tym momencie to było najważniejsze. Taka wiedza mu wystarczyła. Znów spróbował się uwolnić – z podobnym skutkiem. Tylko, że teraz dostrzegł w końcu swoje miecze. Stały oparte o ścianę po przeciwległej stronie. Jednocześnie zlustrował pomieszczenie, w którym się znalazł. Prosta, źle oświetlona jaskinia, zwężająca się ku wyjściu. Niezbyt sprzyjające warunki do walki mieczem. Zwłaszcza, że jego katany były z dala od niego, a on sam był skuty i za nic nie mógł się uwolnić. Nieważne ile się szarpał, łańcuch ani drgnął.
-Dobra – został przygwożdżony do ziemi nogą obutą w ciężki traper. – Zapytam raz jeszcze: przyłączysz się do nas?
-Pieprz się.
Na twarzy Roitlama wykwitł przerażający uśmiech.
-Miałem nadzieję, że to powiesz. Ej ty! – Wskazał na najbliżej stojącego mężczyznę. – Podaj mi łańcuch. I tą fioletową butelkę – dodał po chwili zastanowienia.
Podwładny obrócił się dość szybko. W jednej ręce trzymał gruby, długi łańcuch a w drugiej naczynie z niezidentyfikowaną zawartością. Roitlam odebrał najpierw butelkę.
-Nie możemy pozwolić, żebyś czuł się zbyt komfortowo – zwrócił się do Zoro.
Zielonowłosy zrozumiał, że zaraz stanie się coś złego. Zwłaszcza, że po chwili jeden z piratów złapał jego ręce w silnym uścisku. Nie miał możliwości nimi poruszyć, choćby o milimetr.
-No to lecimy z tym koksem. Ciekawe jak mocne jest to gówno? Podobno potrafi przepalić nawet stal... - przechylił butelkę tuż nad dłońmi Łowcy Piratów.
-Aaaaaaaaaaaaaa...
-Co myślisz o Roitlamie?
-Skończył się. Kiedy już Roronoa będzie z nami, trzeba się go pozbyć. Ale póki, co musimy na niego uważać. Jest w takim stanie, że mógłby nas zdradzić. Znów odezwała się ta jego psychopatyczna natura... Trochę szkoda... Wytresowanie go zajęło nam dość sporo czasu. W dodatku tylko on wie o nas...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top