Rozdział 2.


Ciemność przychodzi powoli z jej tylko należnym majestatem, niespiesznie obejmując każdą myśl, każde wspomnienie, każdy zakamarek duszy. Wita ją z radością. Pragnie jej. Pragnie już na zawsze zanurzyć się w Mroku, z którego nie ma ucieczki, który sam w sobie jest ucieczką. Świat, oferowany przez Ciemność w zamian za jego duszę wydaje się być rajem. Cichym, spokojnym, bez zła, które zewsząd go otacza. Pozbawionym wszystkiego. Pustym. Tak, naprawdę go pragnie, dokładniej tej pustki. Chce by Ciemność pochłonęła go całego. Teraz! Już! Natychmiast!

Cios nadchodzi znikąd, przepędzając Ciemność i przywołując go z powrotem do tego parszywego świata, którego wolałby już nigdy nie oglądać. Nie otwierając oczu wypluwa nagromadzoną w ustach krew. Ma nadzieję, że Mrok jeszcze powróci by go zabrać. Niestety. Otrzymuje tylko kolejne razy, które z łatwością odpędzają tak drogi mu Cień i wpędzają w krainę bólu. Nie ma już chyba miejsca, na jego ciele, które uchroniłoby się od zadanych ciosów. W końcu nie wytrzymuje i niechętnie podnosi głowę. Wie, że dokładnie tego od niego oczekują, że nie dadzą mu spokoju dopóki na nich nie spojrzy a oni nie dostaną swojej dziennej dawki uciechy. Otwiera oczy. Wzrok ma zamglony i nie widzi dokładnie, jednak bez problemu rozpoznaje sylwetki swoich oprawców. Poznałby ich wszędzie, nawet w piekle. Do jego uszu dochodzi ten znienawidzony, parszywy śmiech.

Mężczyzna przestaje się śmiać i spogląda na więźnia. Łowca Piratów Roronoa Zoro. Demon w ludzkiej skórze. Jest teraz na jego łasce. Może z nim zrobić, co tylko chce. Oblizuje lubieżnie wargi jednocześnie chwytając pirata za podbródek. Zmusza go by ten spojrzał mu prosto w oczy. Napawa się tym pozbawionym nadziei spojrzeniem. Teraz nikt nie uwierzyłby, że to jeden z najgroźniejszych piratów przemierzających Grand Line. W tej chwili ten wzrok mówi tylko jedno: „dobijcie mnie".


-Jeszcze nie teraz chłopcze - szepcze mu do ucha, tak cicho, aby pozostali go nie usłyszeli. Jego plany trochę się różnią od tego, co chcą zrobić jego kompani. Musi to wszystko dobrze rozegrać, by sprawy przybrały korzystny dla NIEGO obrót. Póki, co jednak powinien postępować według oficjalnego planu, by nie wzbudzać w nikim podejrzeń. I by dostać to, czego chce.


-Roitlam! - Jeden ze zbójów zbliża się do swojego kumpla i kładzie mu dłoń na ramieniu. - Wiem, że masz na jego punkcie obsesję, ale szefowa nie będzie zadowolona jeśli nie uda nam się go przekonać. Wiesz, że jak nie dostaje tego, co chce staje się... - zawahał się - nieprzyjemna - dokończył z głośnym rechotem, jakby właśnie opowiedział najlepszy dowcip ze swojego repertuaru. Jeśli faktycznie tak było, to Zoro go nie załapał.


Roitlam westchnął głośno.


-Masz rację. To jak będzie? - Te słowa skierowane były już do szermierza. - Przyłączysz się do nas? Czy nadal będziesz tak kurewsko lojalny wobec byłego kapitana?


Uścisk mężczyzny przybrał na sile. Zoro dokładnie czuł jak zaciśnięte na jego szczęce palce coraz mocniej wbijają mu się w kości. Roitlam był zdolny po prostu zmiażdżyć mu żuchwę, nawet zbytnio się nie przemęczając. Choćby z tego powodu powinien siedzieć cicho i nie podskakiwać. Właśnie: powinien.


-Spierdalaj - warknął i splunął mężczyźnie w twarz. Poczuł coś na wzór mściwej satysfakcji. A zaraz potem ból pękającej kości.




Lawirował na granicy świadomości, która za nic nie chciała po prostu iść w cholerę i choć na chwilę pozwolić mu zanurzyć się w niebycie. Tak bardzo pragnął uciec od wszechogarniającego bólu i zimna, ale nie mógł. Coś, jakaś nie do końca uformowana myśl, ciągle utrzymywała jego umysł w tym pieprzonym stanie, w którym czuł wszystko aż nazbyt dokładnie. Oblizał spierzchnięte wargi. Jakby tego było mało, chciało mu się pić i jeść. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz jadł porządny posiłek, przygotowany specjalnie dla niego przez Sanjiego. Kucharz zawsze starał się by jego dania były perfekcyjne. No i co tu ukrywać - były. Zoro nigdy nie mówił tego głośno, ale uwielbiał jedzenie blondyna. Na przykład takie onigiri - mógłby za nimi pójść prosto do piekła i z powrotem. Nie wyobrażał sobie dalszej podróży gdyby na statku zabrakło tych dwóch elementów: kucharza i jego potraw. Ale oczywiście o tym też nigdy nikomu nie powiedział. A może powinien? Może gdyby raz na jakiś czas pochwaliłby Sanjiego, nie doszłoby do tego? Ale najzwyczajniej w świecie bał się, że poza zwykłym komplementem z jego ust wydostałyby się słowa, które tak skrzętnie skrywał w najgłębszych zakamarkach swojej duszy. Po jego policzku potoczyła się samotna łza.


„Przestań! Nie myśl o tym! On nie czuje tego samego, dał ci to jasno do zrozumienia!" Skarcił się w myślach.


Starał się zająć umysł czymś innym, ale nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów. Żołądek ścisnął mu się boleśnie, gdy pod powiekami ujrzał mały talerz pełen onigiri trzymany przez uśmiechającego się promiennie Sanjiego. To już było zdecydowanie ponad jego siły. Miał dosyć walki prowadzonej z samym sobą. Pozwolił myślom błądzić swobodnie, wiedział, dokąd go zaprowadzą. I nie pomylił się: wrócił wprost do wydarzeń, które sprowadziły go do tej zatęchłej jaskini.




Sunny Go z głośnym pluskiem wynurzył się z głębin, rozpryskując dookoła morską wodę. Otaczająca go bariera pękła, ledwie tknąwszy powietrza, jakby ogłaszając mieszkańcom Nowego Świata przybycie kolejnych żądnych przygód piratów.


-Nareszcie! - Czarnowłosy chłopak podbiegł do poręczy statku cały czas uśmiechając się szeroko. - Nareszcie! - Powtórzył.


-Spokojnie Luffy, bo nam jeszcze wypadniesz za burtę - pomimo groźnej miny, z którą upominała kapitana, w głosie nawigatorki nie było ani śladu złości.


-Ale Nami - chłopak jęknął - nareszcie nam się udało! Jesteśmy w Nowym Świecie!


-Masz rację kapitanie - Robin stanęła obok młodego pirata i z uśmiechem spoglądała na bezkresną morską toń.


-Nawet nie wiecie jak mi tego brakowało - nie wiadomo skąd, tuż obok archeolog zjawił się Chopper i zabawnie kręcąc noskiem wdychał słone powietrze. - Wam też?


Pozostała część załogi zgodziła się z nim skinięciem głosy. W tym wypadku słowa nie były potrzebne.


-W takim razie bardzo się cieszę - renifer wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tęskniłem za wami! A tak w ogóle to, co robiliście przez te dwa lata?


Zdawał się, że wszyscy czekają, aż ktoś w końcu zada to pytanie, by pochwalić się, czego to nie dokonali, gdy Kuma ich rozdzielił. Zaczęli przekrzykiwać się jeden przez drugiego, tak że zrozumienie czegokolwiek z tego harmidru stanowiło nie lada wyzwanie.


-No i wtedy Rayleigh...


-Walczyłem z takimi wieeelkimi owadami! Mówię wam! Ale już drugiego dnia mianowały mnie królem wyspy!


-Nauczyłem się o nowych lekach! Doktor byłaby ze mnie dumna!


-Studiowałam pogodę...


-Nami- san! Robin-chwan! To był koszmar! Tak bardzo za wami tęskniłem!


-I wtedy znalazłem to suuuuper laboratorium. Mówię wam Vegapunk to był dopiero gość! Suuuper!


-Miałem fanów na całym świecie!


Jedyną osobą, która nie brała udziału w ogólnej wesołości był Zoro. Nawet Robin usiadła pomiędzy przyjaciółmi i mimo iż nie odzywała się za dużo, chichotała cicho, słysząc niesamowite opowieści, którymi przekrzykiwała się załoga Słomianych. Szermierz natomiast zajął swoje zwykłe miejsce, pod masztem i spod przymkniętych powiek obserwował swoich Nakama. A tak właściwie to jednego z nich. Sanji wyglądał wspaniale. Przez te dwa lata zdążył zmężnieć, nabrać ciała dokładnie tam gdzie trzeba, czesał się też inaczej, ale zdecydowanie dobrze, no i w końcu zapuścił sobie porządną brodę. Ale jedno pozostało niezmienione. A mianowicie ta jego durna brewka, wciąż była tak samo głupia. Jednak, z jakiegoś powodu, Sanjiemu to pasowało i Zoro nie wyobrażał sobie blondyna bez niej. To tak jakby Luffyemu zabrać ten głupkowaty uśmiech na pół twarzy, albo Frankyemu kazać nosić spodnie. Coś byłoby zdecydowanie nie tak. Nagle kucharz odwrócił się do niego tyłem i zielonowłosy mógł bez skrępowania przyglądać się tej części ciała kuka, na której mu najbardziej zależało. Oblizał lubieżnie wargi. Co tu ukrywać - Sanji miał zajebisty tyłek. Jeżeli wcześniej miał na niego ochotę, to teraz pożądanie niemal go rozsadzało. Mogli się kłócić, wyzywać, a nawet walczyć, jednak jedna rzecz była pewna: kucharz był dla szermierza kimś ważnym. Zoro sam dokładnie nie wiedział, kiedy ten cholerny, uciążliwy zboczeniec zaczął pojawiać się w jego snach, razem z chęcią zarżnięcia każdego śmiecia, który odważyłby się podnieść rękę na tą Cholerną Brewkę. Wyłączając jego oczywiście. On sam bardzo lubił te ich przepychanki i za nic by z nich nie zrezygnował. No dobra, może gdyby zamienić to na dobry seks, to by się zastanowił. Jednak na to nie miał co liczyć. Sanji zdecydowanie preferował kobiety, co niejednokrotnie potwierdzał zarówno słowami jak i czynami. Nie miał wyboru - musiał się zadowolić tymi krótkimi chwilami, kiedy blondyn próbuje go kopnąć za jakąś głupią uwagę, czy to dotyczą jego samego czy też jego jedzenia.



Zoro tak zatopił się w rozmyślaniach, co zresztą nie zdarzało się często, że nie zauważył nawet, kiedy obiekt jego westchnień stanął tuż przed nim. Z papierosem w zębach i tym wściekłym spojrzeniem wyglądał wprost zabójczo.


-Czego? - Warknął zielonowłosy starając się nadać swojemu głosowi ton całkowitej pogardy. Nie było to łatwe.


-A ty, co robiłeś przez te dwa lata? - Sanji przełożył papierosa z jednego kącika ust do drugiego. Naprawdę chciał być miły. Naprawdę. - Nie żeby mnie to obchodziło, ale kultura wymagała, żebyś chociaż o tym wspomniał - chyba nie bardzo mu wyszło.


-Trenowałem.


-A może tak coś więcej? - Ręce same zaciskały mu się w pięść a noga zaczęła niebezpiecznie świerzbić.


-Dużo trenowałem.


To dla Sanjiego było zdecydowanie zbyt wiele. Jak zaraz trzepnie tego durnego Glona to ten sobie przypomni całe dzieciństwo w najdrobniejszych szczegółach. Już szykował się do ciosu, widział, że Zoro sięga po leżące tuż obok katany, gdy powstrzymał go głos Nami.


-Chłopaki, spokojnie! Nie możecie się powstrzymać od tych waszych kłótni, chociaż na chwilę?


-Ależ oczywiście Nami-san! Dla ciebie wszystko!


W jednej chwili znalazł się tuż przy rudowłosej zapewniając o swojej dozgonnej miłości. Jeżeli dziewczyna miałaby być szczera to akurat za tym nie tęskniła prawie wcale, jednak nie dała tego po sobie poznać. Odrzucenie, akurat w tym momencie, mogłoby zabić Sanjiego.


-A co wy na to - nagle odezwał się Luffy, całkiem poważnym tonem - żeby zrobić imprezę? Na jakiejś najbliższej wyspie? Na cześć naszego ponownego spotkania? - Na jego twarzy wykwitł tak znany wszystkim uśmiech.


Pozostali popatrzyli po sobie z konsternacją. Byli pewni, że ich kapitan będzie chciał jak najszybciej wyruszyć na podbój Nowego Świata.


-Oi Luffy, Luffy... - Usopp położył przyjacielowi dłoń na ramieniu kręcąc głową z politowaniem. - Przecież my dopiero co skończyliśmy jedną imprezę.


Zamarł, wspominając zabawę na Wyspie Ryboludzi i to morze sake, jakie tam wypił. Sama myśl o tym wystarczyła, by wywołać ból głowy. I coś jeszcze. Nic nikomu nie mówiąc strzelec pognał do łazienki kurczowo przyciskając dłoń do ust, żegnany wesołym śmiechem kompanów.


-No, ale... - czarnowłosy miał minę skrzywdzonego dziecka - Jesteśmy piratami! A piraci uwielbiają imprezy! W dodatku strasznie się za wami stęskniłem!


Tym ostatnim stwierdzeniem rozbroił wszystkich. Pobłażliwy uśmiech pojawił się na twarzach piratów, w tym także Usoppa, któremu udało się wrócić z łazienki. Pomimo niespotykanego zielonego odcienia skóry, wyglądał całkiem nieźle.


-Dobrze powiedziane, kapitanie - Robin już wiedziała, co się świeci.


-Dobra ludziska! - Nami zaczęła wydawać rozkazy. - Kierujemy się na najbliższą wyspę! Na północ!


Zoro i Luffy stanęli w pół kroku patrząc pustym wzrokiem na rudowłosą, tak jakby mówiła w innym języku. Nawigatorka westchnęła cicho pocierając czoło. Nagle rozbolała ją głowa.


-W prawo! - I dla wzmocnienia wyrazu wskazała ten kierunek palcem. Co by chłopaki jednak się nie pomylili.


Sanji patrzył na to z niepewnym uśmiechem. Lubił patrzeć na pracującego Zoro. Może, dlatego, że nie zdarzało się to za często? A może... Nie! Na pewno nie! Zawrócił w stronę kuchni, by przygotować przekąski dla załogi.




Podróż minęła im szybko i dość spokojnie. Jeśli nie liczyć faktu, że Zoro i Sanji zdążyli pobić się ze dwa razy, a Luffy, za podkradanie mięsa, został wyrzucony za burtę. Chopper i Brook chcieli mu pomóc, zapomnieli jednak, że też zjedli Szatańskie Owoce i skończyło się na tym, że szermierz musiał ratować całą trójkę. Dodatkowo muzyk nie raz i nie dwa oberwał od obu pań za swoje usilne prośby by pokazały mu majteczki. Jednakże były to sytuacje tak dobrze im znane, że zamiast złości wywołały tylko ciche chichoty, a nawet radość, że nadal jest między nimi „to coś", że rozłąka nie oddaliła ich od siebie.




Wyspa, do której przybili nie powalała na kolana. Kilka drzew, trochę piasku i skały. Wszędzie skały: małe, duże, średnie... Do wybory, do koloru. Poprzecinane pewnie niezliczoną ilością jaskiń, gdyż zewsząd dochodziło żałosne zawodzenie wiatru, hulającego pomiędzy otworami w kamieniu. Nie napawało to optymizmem, jednak Luffy był zdecydowanie odmiennego zdania.


-Ale super! - Wrzasnął zeskakując na skalistą plaże. - Ciekawe, jakie żyją tu zwierzęta... Oby były smaczne - z kącika ust zaczęła ciec mu ślina. - Mięso! - Wrzasnął i, nie bacząc na nic, pognał w głąb wyspy, wzbudzając po drodze tumany kurzu.


Załoga Słomianych spojrzała po sobie, nie bardzo wiedząc, co mają teraz zrobić.


-Może tak ktoś za nim pójdzie, co? - Zaproponował Franky, znosząc z pokładu beczkę coli. - Bo wiecie... On nie ma zbytniej orientacji w terenie...


-Dobra, pójdę - westchnął Zoro, stawiając na ziemi inną beczkę, tym razem z sake. - A wy...


-NIE!


Szermierz był pewien, że ich krzyk słychać było na drugim końcu wyspy. No i czego oni się tak drą? Przecież ma tylko sprowadzić tu tego idiotę z powrotem.


-Nie ma mowy, gówniane Marimo! - Sanji zastąpił mu drogę. - Jak ty za nim poleziesz, to stawiam całą swoja reputację kucharza, że skończy się na szukaniu waszej dwójki przez resztę dnia - dźgnął zielonowłosego palcem w pierś. - Dlatego JA za nim pójdę, a ty opiekuj się Nami-san i Robin-chwan. I zapamiętaj sobie: jeżeli spadnie im choćby włos z głowy podczas mojej nieobecności, zabiję! - Odwrócił się i pobiegł w ślad za kapitanem, nim Zoro zdążył obmyślić odpowiednio ciętą ripostę.


-Pieprzony kuk.

*



-Widzisz to samo co ja, siostrzyczko?


-Tak... I muszę przyznać, że los nam sprzyja.


-Dokładnie. Nie mogłyśmy prosić o lepszych gości - cichy chichot, nieprzypominający niczego, co mogłoby wydobyć się z ludzkich ust, poniósł się wraz z wiatrem. - Musimy powiedzieć chłopakom. Roitlam będzie wniebowzięty...


-Taaaak...


I znów ten upiorny chichot.

*



Słońce kończyło już swoją wędrówkę po nieboskłonie, sake chłodziło się w morskiej wodzie, a ogień w ognisku wesoło trzaskał i tryskał złocistymi iskrami. Natomiast załoga Słomianych Kapeluszy nadal czekała na swojego kapitana i kucharza. Tak długa nieobecność nie wróżyła niczego dobrego i wszyscy byli trochę podenerwowani. Zoro kilkukrotnie proponował, że pójdzie ich poszukać, ale jego pomysł spotkał się z ostrą falą krytyki, ze strony przyjaciół.


-Brakuje tylko tego, żebyś i ty nam się zgubił! - Warknęła Nami. - Ty masz zostać na dupie i nas bronić w razie czego!


Usopp i Chopper nad wyraz chętnie się z nią zgodzili. Renifer wręcz uwiesił się nogi szermierza, błagając, by nie zostawiał ich na pastwę dzikich bestii. Strzelec, uczepiony drugiej nogi, dołączał się do jego próśb, przez co mężczyzna, chcąc czy nie, został unieruchomiony. Jednak, kiedy minęła kolejna godzina, a Sanji z Luffym nadal nie wrócili, wśród załogi zaczęło pojawiać się mgliste wyobrażenie wyprawy poszukiwawczej. Po następnej, plan zaczął się krystalizować. Po kolejnych dwóch był dopracowany do perfekcji, by w końcu zaczęli go realizować, kiedy to minęło pół dnia i nie dostali żadnych wieści od towarzyszy. Dokładnie wtedy, gdy Nami instruowała Frankyego, co ma zrobić, gdyby pod ich nieobecność ktoś zaatakował statek, zza skały wyłoniły się dwie postacie. Załoga skamieniała, nie wiedząc, czy to wróg czy przyjaciel. Zoro, chwytając za miecz, skinął w stronę Robin. Kobieta kiwnęła głową, gotowa do odparcia ewentualnego ataku.


-Franky, osłaniaj nas.


-Się wie! Jak zawsze będę suuuuuper!


Usoppowi jakimś cudem udało się opanować drżenie nóg i również był gotowy do walki, mocno ściskając swoją procę. Brook tylko wywijał swoją laską, nie okazując cienia strachu. Nami postanowiła, że taka ochrona jej wystarczy i schowała się za najbliższym głazem, gdzie już czekał na nią Chopper, trzęsąc się jak osika. Napiętą atmosferę przerwał tak dobrze im znany wesoły krzyk. Krzyk, który nic a nic nie zmienił się przez te dwa lata.


-Hej! - Luffy machał do przyjaciół - Padam z głodu! Na tej wyspie nie ma żadnego mięsa!
Sanji szedł tuż za kapitanem paląc nerwowo papierosa. Nie zdawał sobie sprawy, że zrobiło się tak późno. Mógłby przysiąc, że dogonienie Luffiego i zmuszenie go by wrócił na Sunny, nie zajęło mu więcej niż godzinę. No może półtorej, gdy tymczasem zbliżał się już wieczór. Tak jakby ktoś zrobił mu w pamięci wielką dziurę.


-I co, głupi kuku? - Z rozmyślań wyrwał go rozbawiony głos Zoro. - Dość długo ci to zajęło. Zgubiłeś się?


Blondyn spojrzał na mężczyznę. Ta postawa, ten wredny uśmiech, ten głos, a nawet te cholerne zielone włosy! Poczuł, że dokładnie w tej chwili coś w nim pęka. Jakby skrywane do tej pory uczucia znalazły drogę wprost z jego serca. W chwili, gdy tylko otworzył usta, przestał kontrolować wydobywające się z nich słowa.


-Słuchaj no, gówniany szermierzu - chwycił Zoro za poły płaszcza i przyciągnął do siebie. - Nie wkurwiaj mnie.


-Bo co?


Zignorował pytanie, tylko mocniej zacisnął palce na materiale.


-Słuchaj no! Tylko uważnie, bo nie mam zamiaru się powtarzać. Chcę, żeby kilka spraw było jasnych! Nie lubię cię! Wręcz nienawidzę! Wkurwiasz mnie samym swoim istnieniem!


Pozostali z niemym przerażeniem przysłuchiwali się tyradzie kucharza. Nikt nie odważył się jej przerwać. Wiedzieli, że mężczyźni nie przepadają za sobą, ale nie zdawali sobie sprawy jak wielka była to niechęć w przypadku kuka. Sanji mówił, praktycznie wrzeszczał, z niespotykaną furią, tak mocno ściskając płaszcz zielonowłosego, aż zbielały mu kłykcie. Zrobił się cały czerwony, na twarzy a jego oczy ciskały gromy.


-Jesteś dupa, nie szermierz! Lepiej by nam było bez ciebie!


Zoro znosił to wszystko w spokoju, nie reagując nawet zbytnio. Czasem tylko starł ślinę z policzka, gdy krzyczący kucharz go opluł. Starał się nie pokazywać, jak bardzo ranią go te słowa. Ale w końcu osiągnął swój limit.


-Tak szczerze... - Sanji w końcu puścił jego płaszcz i, śmiejąc się nerwowo, odszedł kilka kroków, tak by widzieć zielonowłosego w całej okazałości. Widzieć jego reakcję na słowa, które za chwilę miały paść. - Tak szczerze... - powtórzył - To... Miałem nadzieję, że zdechniesz! Że zrobisz nam tę przysługę i zdechniesz w miejscu, do którego przeniósł cię Kuma... I nie będziemy musieli więcej oglądać tej twojej parszywej gęby!


Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale siarczysty policzek w wykonaniu Nami, skutecznie mu to uniemożliwił. Dziewczyna stała pomiędzy mężczyznami, z ręką gotową do zadania następnego ciosu, w chwili, gdy tylko kucharz odważyłby się, chociaż otworzyć usta. Po jej policzkach płynęły łzy.


-Przesadziłeś Sanji - wyszeptała. - Przesadziłeś... Zoro...


Zamarła na widok szermierza, zresztą nie tylko ona. Pozostali też nie wiedzieli jak mają się zachować. Nikt nigdy nie widział by mężczyzna okazywał słabość a teraz... Teraz wyglądał żałośnie. Zoro stał dokładnie w tym samym miejscu, ale głowę miał pochyloną, tak by towarzysze nie mogli dostrzec łez cisnących mu się do oczu. Zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie przebiły skórę i krew kapała bezgłośnie na pokrytą kamieniami ziemię. Drżał. Czyjaś dłoń opadła na jego ramię, lecz on zaraz ją stracił. Niech spierdala. Kimkolwiek by nie był.


Usopp przez chwilę trzymał rękę w powietrzu, tak jakby nie wiedząc, co ma z nią zrobić, ale w końcu zdecydował się schować ją do kieszeni.


-Zoro - starał się by jego głos brzmiał jak najweselej. - Nie przejmuj się gadaniem Sanjiego. Pewnie zjadł jakieś grzybki, tam na wyspie i teraz majaczy...


-Nie majaczę! Dokładnie tak myślę!


-Sanji-san - do dyskusji włączył się Brook. - Nawet, jeżeli to prawda, to wydaje mi się, że nie powinieneś mówić tego głośno...


-Kapitanie, a ty co o tym myślisz? - Robin zwróciła się do Luffiego, który jak gdyby nigdy nic zajadał pomarańczę skradzioną z ogródka Nami.


Chłopak wzruszył ramionami, przełykając ostatnią cząstkę owocu.


-Sanji ma prawo do własnego zdania. A właśnie, Zoro!


Zielonowłosy jakoś zdołał powstrzymać łzy, dzięki czemu mógł spojrzeć na kapitana.


-Tak?


-Trochę o tym myślałem...


Jeżeli Luffy myślał, to z całą pewnością oznaczało to coś złego.


-Tak?


-No myślałem o tym - powtórzył i zamilknął. Tak jakby miał do wygłoszenia jakieś oświadczenie, ale gdy doszło, co do czego zapomniał całej treści. - Myślałem! - Zaczął drapać się po głowie. Najwyraźniej to, co chciał powiedzieć niekoniecznie chciało mu przejść przez gardło. - Nie jesteś nam już potrzebny!


-CO?!


-Zgłupiałeś?!


-Pojebało cię?!


-Ty też się czegoś nażarłeś?!


-Żartujesz, prawda!


-Nie żartuję, jestem poważny. Zoro nie jest już potrzebny w naszej załodze - mówiąc to patrzył wprost w oczy zielonowłosego, a głos nawet mu nie zadrżał. - Jeśli chodzi o szermierza to mamy Brooka, który dodatkowo jest znacznie zabawniejszy - wyszczerzył się, jakby mówił o następnym posiłku a nie o pozbyciu się pierwszego oficera. Osoby, która była z nim niemal od początku jego podróży po tytuł Króla Piratów. - Tak naprawdę to liczyłem, że Zoro nie zrozumie tej wiadomości i nie zjawi się na Sabaody. I nie będę musiał go wyrzucać.


-No nareszcie ktoś tu dobrze gada! - Sanji odpalił papierosa, a w jego głosie dało się wyczuć jakąś chorą satysfakcje.


-Słuchaj Słomiany - Franky kompletnie nie rozumiał sytuacji, ale z całą pewnością coś mu tu nie pasowało. - Co ty odpier...


-Jeżeli tego chcesz Luffy - przerwał mu spokojny, rzeczowy głos Zoro - to odejdę. W końcu to ty tu jesteś kapitanem - wyglądało na to, że mężczyzna pogodził się z sytuacją. Nikt jednak nie wiedział, ile kosztowało go zachowanie tego pozornego spokoju. I jak bardzo zamiast przyczepić katany do boku, miał ochotę wbić sobie ich ostrza prosto w serce. Zdecydowanie mniej by bolało. Bez słowa odwrócił się plecami do byłych już towarzyszy i ruszył przed siebie.


-Ale Luffy - po policzkach Choppera płynęły łzy. - To jest Zoro! - Krzyknął tak, jakby to jedno zdanie miało tłumaczyć wszystko i zmusić czarnowłosego do zmiany decyzji.
Chłopak całkowicie zignorował lekarza.


-Dobra załogo! Odpływamy! Na podbój Nowego Świata!


-Ale Luffy... - tym razem odezwała się Nami. - Naprawdę chcesz go tu zostawić?


-Ja tu jestem kapitanem i już zdecydowałem: odpływamy! Jeżeli komuś się to nie podoba to też może zostać.


Popatrzyli po sobie z niedowierzaniem, lecz już po chwili zaczęli przygotowywać statek do podróży. Jeszcze nigdy temu zajęciu nie towarzyszyła taka cisza. Jedyną osobą, której dopisywał humor był Sanji, który zachowywał się jakby spełniło się jego największe marzenie. I dokładnie tak się czuł.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top