Rozdział 15.
Olej zaskwierczał wesoło, gdy ostatnie jajko spoczęło na patelni. Zadowolony z siebie przemieszał jajecznicę wiedząc, że niebawem smakowity aromat dotrze do męskiej sypialni, wyrywając Luffiego i resztę z objęć Morfeusza, a potem czeka go najazd żądnych śniadania piratów. Nie miał nic przeciwko.
Podśpiewując pod nosem, co ostatnimi czasy zdarzało mu się nader rzadko, wrzucił na patelnię przygotowaną wcześniej paprykę. Od samego rana humor mu dopisywał, wciąż miał w pamięci wydarzenia z wczorajszego wieczoru, gdy Zoro... Dziwne ciepło rozlało się w okolicach jego serca, a na twarzy zagościł uśmiech. Szczery uśmiech.
Właśnie sięgał po pieprz, gdy drzwi do jadalni otworzyły się i trzeszcząc zaanonsowały pierwszego głodnego.
-Śniadanie zaraz będzie – doprawił potrawę nawet nie patrząc na nowoprzybyłego. – Siadaj. Dzisiaj jajecznica – skosztował, wyszło przepysznie. Coś takiego może bez wstydu podać swojej załodze. – Pasuje?
Nie usłyszał odpowiedzi, ani też skrzypienia desek, świadczących o tym, że przyjaciel zmierza w głąb pomieszczenia. Zaciekawiony zmniejszył gaz, obracając się w stronę wejścia.
-O, co... - urwał.
W drzwiach, opierając się o framugę, stał Zoro! Szermierz, ubrany jedynie w bokserki, z trudem łapał zarówno równowagę, jak i oddech, jego ciało wciąż pokrywały wczorajsze bandaże, a zamglone spojrzenie, jakim obrzucił kucharza z pewnością należało do osoby, która nie bardzo zdaje sobie sprawę z własnego położenia.
-Zoro!
Krzyk go otrzeźwił, sprowadził z powrotem do rzeczywistości. Dosłownie odbił się od ściany i na chwiejnych nogach ruszył ku blondynowi, który w tym momencie jakby wrósł w podłogę.
Każdy krok okupiony był cierpieniem, malującym się na twarzy zielonowłosego, lecz mimo to szedł dalej, krzywo stawiając stopy, uginające się pod jego ciężarem. Ciało, które całą siłą woli zmusił do ruchu, zawiodło zaledwie kilka centymetrów przed Sanjim i, czując jak opuszczają go siły, padł kucharzowi w ramiona.
-Zoro, co się stało? – Dobrze, że za sobą miał stół i mógł się o niego oprzeć. Dodatkowe kilogramy, niemal powaliły go na podłogę, zwłaszcza, że przestrzelone kolano wciąż dochodziło do siebie. – Nie powinieneś jeszcze wstawać. Zaszkodzisz sobie. – Poczuł jak przyjaciel wtula głowę w zagłębienie jego szyi. – I Chopper będzie się martwił.
-Ja... - poczucie bezpieczeństwa otuliło go szczelnym płaszczem w momencie, gdy tylko poczuł pod sobą szczupłe ciało. – Ja... nie chcę być sam – objął blondyna w pasie i zaczął łkać. – Kiedy jestem sam... To wraca... Boję się... Boję się Sanji!
Nie wiedział, co odpowiedzieć, ale chyba na takie wyznanie nie było dobrej odpowiedzi. Postanowił, więc milczeć pozwalając ukochanemu wypłakać się w swoich ramionach i tuląc go tak mocno, jak to tylko było możliwe.
Stali tak przez chwilę w całkowitym milczeniu, ciszę przerywał jedynie szloch zielonowłosego i ostatnie tchnienia jajecznicy, dogorywającej na patelni. Lecz kucharz nie dbał o to. Chyba pierwszy raz w życiu miał naprawdę gdzieś, że jego danie się zmarnuje. Niech się spali! On ma teraz coś ważniejszego do roboty.
W końcu Zoro się uspokoił. Zmęczony płaczem i wykończony drogą, jaką pokonał zapadł w płytki sen, a na jego, zroszonych potem, policzkach ponownie wystąpiły szkarłatne rumieńce.
-Gorączkuje – mruknął do siebie całując przyjaciela w czoło. – Znów. I co ja mam z tobą teraz zrobić?
Wiedział, ze mężczyzna powinien jak najszybciej z powrotem znaleźć się w łóżku, najlepiej z zimnym kompresem na czole, ale wciąż nie miał na tyle zaufania do swojej nogi, by choćby próbować go unieść. A gdyby zaczął krzyczeć... No cóż, opcje są dwie: albo zdarłby sobie gardło, a i tak nikt by się nie pofatygował. Albo na odwrót: zleciałaby się cała załoga i powstałby niepotrzebny chaos. A stres to teraz ostatnia rzecz, jaka jest potrzebna Zoro. Zanim wpadł na trzecią alternatywę do kuchni wparował Chopper, wciąż trzymając rolkę bandaża w ręku i wymachując nią niczym flagą.
-Sanji! – W jego glosie słychać było panikę. – Zoro... On... - umilkł widząc swoją zgubę tuż przed sobą. – Ale... Jak... Skąd... - w jednej chwili tysiące pytań zrodziło się w jego głowie, a z sekundy na sekundę przybywało ich jeszcze więcej.
-Nie wiem. Po prostu tu przyszedł i zasnął – nie miał zamiaru mówić reniferowi o wyznaniu szermierza. Miał wrażenie, że to było skierowane tylko do niego. – Mógłbyś go wziąć? Boję się, że zaraz obaj wylądujemy na podłodze.
Lekarz skinął głową po czym zamienił się w swoją ludzką wersję i wziął zielonowłosego na ręce, niczym małe dziecko. Widać było, że nie jest zadowolony, zwłaszcza, gdy dojrzał szkarłatną plamę na udzie mężczyzny.
-Będę musiał znowu to szyć – mruknął do siebie wychodząc z kuchni.
Takie podejście młodego renifera wydało się Sanjiemu, co najmniej dziwne. Przecież już wielokrotnie opatrywał Zoro i za każdym razem szermierz ignorował jego zalecenia, robiąc wszystko po swojemu, więc skąd nagle ta wrogość? Nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo nieszczęsna jajecznica postanowiła w swoją ostatnia podróż zabrać zarówno patelnię jak i część kuchenki, które już teraz paliły się wesołym płomieniem.
Patrzył na spokojną twarz śpiącego i niemal uznał wydarzenia z rana za wytwór swojej wyobraźni.
„Boję się Sanji."
Niemal.
-Śniadanie gotowe, Chopper – uśmiechnął się do zamyślonego lekarza. – Trochę spóźnione, ale miałem mały pożar w kuchni.
-Później zjem – renifer wyjął termometr spod pachy Zoro. Sądząc po jego minie, nie spodobało mu się to, co zobaczył.
-Ile? – Przysiadł na skraju łóżka zielonowłosego.
-Prawie czterdzieści stopni – zmienił kompres, trzeci raz w ciągu ostatnich piętnastu minut. Wyglądał na zagubionego. – Sanji... Ja już nie wiem, co robić! Kiedy wychodzę wieczorem jest dobrze! Zoro jest przytomny, ma co najwyżej stan podgorączkowy! A rano... Znów! – Wskazał na pogrążonego w śnie szermierza. – Naprawdę nie wiem, co robić! – Powtórzył. – Żadne leki nie działają, poprawa jest jedynie tymczasowa. Mam wrażenie jakby Zoro nie chciał wyzdrowieć!
-Co?! – Poderwał się na równe nogi, lecz zrobił to zbyt gwałtownie i kolano zaprotestowało przeciągłą igłą bólu, zmuszając go by znów usiadł. – Co? – Powtórzył już spokojniej.
-Może źle się wyraziłem – Chopper wciąż patrzył na swojego pacjenta, lecz wzrok miał niewidzący, odległy. – To wygląda jakby umysł Zoro bronił się przed powrotem do zdrowia. Doktorka mi kiedyś mówiła, że to dość powszechne u ofiar tragedii, że rzeczywistość jest dla nich zbyt bolesna. Dlatego uciekają w chorobę. Ale nigdy bym nie podejrzewał, że Zoro...
„Boję się Sanji."
Teraz to miałoby sens... Tym bardziej nie może powiedzieć o tym przyjacielowi.
-Idź na śniadanie – poklepał renifera po ramieniu. – Ja przy nim posiedzę.
-Ale przecież ty...
-Jest dobrze, Chopper. W końcu przyszedł do mojej kuchni, prawda?
Pożałował swojej pochopnej decyzji, w chwili, gdy do jego nosa dotarł zapach świeżo parzonej kawy. Przez to wszystko nie zdążył zjeść śniadania, o czym jego żołądek boleśnie mu przypominał, dodatkowo drażniony aromatami, unoszącymi się w powietrzu. Jednak wystarczył jeden rzut oka na leżącego tuż obok szermierza, by zapomniał o głodzie i wszelkich innych niedogodnościach, jak choćby niewygodne krzesło. Pogłaskał mężczyznę po policzku. Dopiero dzisiaj do niego dotarło, jak bardzo Zoro został skrzywdzony. I wciąż zachodził w głowę, co szermierz miał na myśli mówiąc „to". Moment, gdy on sam życzył mu śmierci? Wyrzucenie z załogi przez Luffiego? Tortury? Gwałt? Wszystko na raz? A może coś jeszcze gorszego? Znał zdolności białowłosej, odczuł je boleśnie na własnej skórze i choć posmakował tych mocy tylko raz, to wciąż potrafił obudzić się zlany potem na samo wspomnienie przygotowanej dla niego wizji. Zatem, kto wie, co ta szalona kobieta zrobiła Zoro...
- Czego się boisz, Zoro?
I choć wiedział, że to egoistyczne z jego strony, że nie powinien tak myśleć, to... cieszył się. Cieszył się z tego, co zaszło rano. Zoro przyszedł do JEGO kuchni! Po to żeby się do NIEGO przytulić! Żeby wypłakać się MU w ramionach! Czyli... może jest dla niego nadzieja. Może szermierz czuje coś do niego i wspólna przyszłość nie jest jedynie czczym marzeniem?
Przeczesał zielone kosmyki, a pogrążony we śnie mężczyzna zamruczał.
- Podoba ci się?
Oczywiście nie dostał odpowiedzi, mimo to nadal gładził przyjaciela po włosach.
-Zrobię wszystko, żebyś nie musiał się już bać – wyszeptał mu wprost do ucha. – Obiecuję.
-Chopper?
-Tak?
-Jesteś na mnie zły?
Renifer na chwilę przerwał ściąganie starych opatrunków z dłoni szermierza i spojrzał mu prosto w twarz. Zoro obudził się zaledwie pół godziny temu, zaraz po obiedzie, więc wciąż był lekko zapuchnięty, lecz mimo to wyglądał dobrze.
-Nie – znów się pochylił. – Nie jestem na ciebie zły.
-Ale...
-Jestem zły na siebie – przerwał mu. – Jestem zły, że nie potrafię ci pomóc! Ale robię, co w mojej mocy! – Czarne, paciorkowate oczka zaszkliły się, a niebieski nos zawilgotniał.
-Wiem, Chopper – uśmiechnął się. – Nie płacz. Przepraszam za dzisiaj.
Lekarz nic nie odpowiedział, tylko wrócił do zmiany opatrunków. Pomimo nawracającej gorączki, dłonie szermierza goiły się nad wyraz dobrze, wciąż jednak nie wiedział, w jakim stopniu zostały uszkodzone nerwy.
Pierwszy raz odważył się spojrzeć na swoje ręce. Do tej pory unikał tego jak mógł, ale w końcu musi stawić czoła prawdzie, jaka by ona nie była. Przecież Luffy czeka na odpowiedź.
Widok niemal pozbawił go tchu. Były całe czerwone, w kilku miejscach wciąż prześwitywało żywe mięso, ale najgorzej wyglądały zagojone obszary. Skóra była pomarszczona, chropowata, liczne zgrubienia nadawały jej wygląd jakby pod spodem wiły się roje robali... Od samego patrzenia robiło się niedobrze. Ale nie wygląd był najważniejszy.
-Chopper? Co z nimi? Będą sprawne?
Bał się tego pytania, wiedział, że kiedyś nastąpi, lecz i tak nie miał przygotowanej odpowiedzi.
-Nie wiem – uznał, że szczerość będzie tu najlepszym rozwiązaniem. – Naprawdę nie wiem – nałożył na jego prawą dłoń grubą warstwę maści i zaczął ją delikatnie wsmarowywać.
-Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem – mruknął, krzywiąc się z bólu.
Dzień chylił się ku końcowi, na niebie pojawiły się już pierwsze gwiazdy, gdy Chopper szykował się do opuszczenia swojego pacjenta i udania się na zasłużony odpoczynek.
Zoro patrzył uważnie, jak lekarz studiuje ostatni odczyt na termometrze, jak wydziela mu kolejną porcję leków, i w końcu, jak zbiera resztki bandaży. To było preludium. Preludium do jego koszmaru. Zawsze, gdy za lekarzem trzasnęły drzwi, egzystencja stawała się gehenną. Wystarczyło, że zamknął oczy, a znów powracał na tę wyspę, do wszystkich okropności, jakie go tam spotkały. W dzień jeszcze jakoś sobie z tym radził, zawsze ktoś był tuż obok. A nawet, jeśli nie to i tak słyszał ich wesołe krzyki, dobiegające z pokładu i mógł być pewien, iż nic złego go nie spotka. Ale gdy tylko nastawała noc, gwar cichł a ciemność otulała cały statek ciemnym suknem, zmory zaczynały wychodzić z szafy. I znów raz za razem przeżywał wszystkie okropności, jakimi raczono go podczas niewoli. Bywały chwile, gdy siadał, nie miał pojęcia, w jaki sposób, spocony na łóżku, po kolejnej dawce koszmarów, i nie wiedział gdzie jest. Czy zaraz znów nie spojrzy w te czerwone oczy. Albo nie otrzyma kolejnego ciosu. Mijały minuty a on czekał, mięśnie miał napięte do granic możliwości, tak mocno, że aż bolało. Dopiero po jakimś czasie uświadamiał sobie, że jest bezpieczny. I mimo tej świadomości, sen nie nadchodził, wypierany przez strach.
I tak noc w noc. Nie miał śmiałości prosić Choppera, by z nim został. Renifer i tak codziennie dużo dla niego robił, nie może go obciążać swoją osobą także w nocy. To samo tyczyło się pozostałych. Nie miał innego wyjścia, jak tylko znosić z pokorą swój los, licząc na to, że wkrótce będzie już na tyle zdrowy, by wrócić do normalnego życia.
-Dobranoc Zoro.
Nie! Nie wychodź! Zostań!
-Dobranoc Chopper.
Za młodym lekarzem zamknęły się drzwi, jakby odgradzając go od rzeczywistego świata i spychając w otchłań szaleństwa. Jeszcze przez chwilę mógł cieszyć się ostatnimi odgłosami szykującego się do snu statku. Słyszał, jak Nami wrzeszczy na Usoppa, by ten ruszył w końcu dupsko i poszedł na wartę. Słyszał kanoniera, przemierzającego pokład i mruczącego pod nosem obelgi w stronę nawigatorki. I to, jak Luffy zostaje przyłapany przez Sanjiego, na próbie podprowadzenia wieczornej przekąski. Sanji... Wstyd palił go niczym słońce Alabastry, na samo wspomnienie tego, co zaszło rano. Jak mógł być tak głupi, by... By otworzyć się przed nim! Teraz, gdy zobaczył, jaki jest słaby, z pewnością go znienawidzi!
-Śpisz, Zoro?
Drgnął, słysząc ten męski głos. W drzwiach najpierw pojawiła się blond czupryna, a zaraz za nią reszta kucharza, trzymającego w dłoniach kubek z jakąś parującą cieczą.
-Nie, nie śpię – uniósł się na łokciach, uważając przy tym, by w żaden sposób nie przenieść ciężaru ciała na dłonie. Raz mu się to zdarzyło i ból był niesamowity. – Stało się coś?
Sanji usadowił się na stołku, po czym wskazał na kubek.
-Zrobiłem gorącą czekoladę, masz ochotę? – To jedna z niewielu słodkich rzeczy, jakie lubił Zoro.
Skinął głową i pozwolił, by blondyn pomógł mu usiąść, podkładając pod plecy poduszkę. Tak naprawdę, na samą myśl o wypiciu, czy zjedzeniu czegokolwiek robiło mu się niedobrze, ale to zawsze o kilka minut opóźni nocną samotność. Poczuł, jak mężczyzna podtyka mu kubek do ust, więc upił niewielki łyk. Miłe ciepło rozlało się w jego żołądku, jednak nie było w stanie choćby w niewielkim stopniu zniwelować zażenowania, jakie odczuwał. Raz przez to, że Sanji musi go poić jak jakiegoś kalekę, którym, de facto, może za niedługo się stać, a dwa, przez cholerną poranną chwile słabości.
Widząc, że Zoro niezbyt chętnie pije, odstawił kubek, co nie spotkało się z żadnym sprzeciwem ze strony zielonowłosego.
-Trzeba było powiedzieć, że nie chcesz – w jego głosie nie było wyrzutu, a jedynie troska. – Nie musisz się zmuszać. I nie wiem jak ty, ale ja idę spać – pomógł mu tym razem ułożyć się na łóżku, po czym okrył go kołdrą. – Zoro, ja chciałem...
-Nic nie mów.
Posłusznie umilkł, tutaj rządzi Zoro, nie ma innego wyjścia jak tylko podporządkować się jego woli.
-W takim razie, dobranoc – ściągnął buty i tak, jak stał, tak padł na sąsiednie łóżko. Jeszcze tylko opatulił się kołdrą, wtulając jednocześnie twarz w poduszkę.
- Co ty robisz – Zoro patrzył na to z niedowierzaniem, czyżby...
- Mówiłem, idę spać!
- Ale dlaczego tu?
- Mam dosyć słuchania przez pół nocy jak Luffy wrzeszczy „mięsa"! Tu na pewno będzie ciszej. Dobranoc!
„Boję się Sanji."
Nie pozwolę ci się bać, Zoro. Już nigdy więcej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top