Złapać bakcyla

W życiu liczą się trzy rzeczy: zdrowie, szczęście i pasja. Powtarzano mi to od dziecka, od kiedy byłam już na tyle duża, by zrozumieć podstawowe znaczenia tych słów. Nie uświadamiałam sobie, że utrata jednego z nich może zaważyć na wszystkich innych. W dzieciństwie uważałam, że to proste. Przecież do szczęścia potrzebowałam jedynie zabawek. Mieszkałam w małej miejscowości, tak małej, iż w okolicy nie spotykałam więcej dzieci w moim wieku. Bawiłam się często w czarodziejki, kochałam Strażniczkę Księżyca z Power Rangers, miałam huśtawkę za domem tylko dla siebie. Wokół zwykle panowała cisza i spokój, przerywana może kosiarką sąsiadów (nadal uważam zapach koszonej trawy za największy atut lata), szum drzew w niedalekim lesie...

Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że to chyba dlatego stałam się introwertyczką. To ważne, czytajcie dalej.

Nigdy nie interesowałam się ludźmi, większość czasu spędzałam samotnie, najwyżej pod opieką jakiegoś dorosłego. Tak wyglądało dla mnie szczęście. Kiedy więc poszłam do szkoły, potrzebowałam czasu, żeby się przyzwyczaić do tych wszystkich dzieciaków wokół. Do hałasu. Znalazłam przyjaciółkę ― jedną przez te wszystkie lata.

Minęło ich aż dziesięć, a ja wciąż potrzebowałam czasu, żeby się przystosować. Nie, inaczej ― ja po prostu nie umiałam się przystosować. W obecności innych ściskał mi się żołądek, myśli uciekały z głowy, wokół ciała budowała się dotyko-szczelna ściana. Stało się dla mnie naturalnym, że w tłumie (to znaczy ― ponad dwie osoby) czułam się niespokojnie. Jak zwierzę w klatce, chociaż brzmiało to co najmniej dziwnie. Ponadto wykańczało mnie.

Wtedy właśnie zrozumiałam, dlaczego tak ważna była w życiu pasja. W otoczeniu ludzi kryłam się za powłoką uśmiechów oraz sarkastycznych żartów. A kiedy robiłam to, co kochałam, wszystko wydawało się tak proste i przyjemne.

Moją pasją stała się muzyka.

Zaczęło się od słuchania radia. Piosenka wpadała mi w ucho, więc ściągałam ją na telefon i ustawiałam na powtarzanie, aż po kilku tygodniach znajdowałam następną. Potem przeniosłam się na stacje telewizyjne, a stamtąd do Internetu, skarbnicy wiedzy. Najbardziej pokochałam rocka i alternatywną. Kilka lat później zdecydowałam ― postanowiłam nauczyć się grać na instrumencie.

Moją pierwszą gitarę kupiłam przez Allegro i uważałam, że była piękna. Niebieska, zgrabna, z takim wzorkiem obok dziury w pudle. Rodzice zapisali mnie na lekcje w prywatnej szkole muzycznej. Nauczyciel na widok mojego ukochanego instrumentu złapał się za głowę. Podniósł ją do oczu, obejrzał pod każdym kątem, a potem spróbował zagrać na niej kilka motywów (wtedy nazywałam to „przebieraniem palcami"). Westchnął, pokręcił głową i stwierdził, że do nauki podstawowych chwytów się nada.

― Nie wiem, kto ją kleił, ale powinien zmienić profesję. Listwy podtrzymujące gitarę w środku powinny biec na krzyż, a u ciebie są prostopadłe.

Słuchałam nico ogłupiona. Wcale nie uważałam, że moja gitara była jakaś zła!

― Przez to mostek się zapada ― kontynuował ― i struny biegną nierówno. Na pierwszym progu nie będzie kłopotu, ale gdybyś chciała założyć kapodaster, musiałabyś ją stroić prawie od nowa. ― Zdjął ze swojej gitary dziwny, czarny, duży klips i pokazał mi go.

― To jest ten...

― Kapodaster. Służy do zmieniania tonacji.

Niewiele z tego rozumiałam na początku, ale już kochałam te lekcje. To dzięki nim nauczyłam się wszystkiego, czego nie wiedzieli nawet moi nauczyciele w szkole.

Jakiś czas później zmieniłam gitarę z niebieskiej, klejonej na szybko, na piękny model Cataway w kształcie gruszki i w kolorze drewna. Uwielbiałam w niej nawet to, jak odbijała światło! Od tamtej pory stała się jednym z najcenniejszych obiektów w moim życiu.

Mijały lata, moje kontakty z ludźmi pozostawały mniej więcej takie same ― pomiędzy sympatią a nieufnością, zaś umiejętności rosły. Poświęcałam swojej pasji każdą wolną minutę, grałam wszystko, co wpadało mi w ucho. Wiązałam z nią całą swoją przyszłość.

I pewnego dnia coś się stało.

Późnym wieczorem w małym miasteczku niedaleko mojej wsi nie przewidywałam niczego wyjątkowego. Poprawiłam pokrowiec od gitary na plecach, otworzyłam drzwi ginącego w mroku budynku szkoły muzycznej i wyszłam na chodnik. Owinęłam się ciaśniej kurtką, chroniąc się przed zimnem. Szykował się konkurs muzyczny, na który musiałam być zdrowa, w pełni sił i takie tam. Już dokładnie wiedziałam, co zagram ― „River" Imagine Dragons. Ustaliłam najlepszą tonację do śpiewania. Może byłam zboczona, ale uwielbiałam często zmieniać tonacje, nawet jeśli była za wysoka albo za niska. Wiedziałam, że dobrą piosenkę można grać na wiele sposobów i wypadnie świetnie. Nie martwiłam się w zasadzie niczym.

Prawie doszłam już do miejsca, z którego zwykle zabierała mnie mama ― nie lubiła parkować przed szkołą, bo twierdziła, że źle jej się to miejsce kojarzy. Zawsze się z niej śmiałam z tego powodu. Przystanęłam przed dwoma budynkami. Gdybym przeszła między nimi, skróciłabym sobie znacznie drogę, tylko że panowały tam okropne ciemności. Byłam zmęczona ― dwie klasówki w szkole, poruszanie się komunikacją miejską, potem lekcja gitary jednego dnia to dużo. Środy zawsze mnie tak wykańczały. W związku z tym nie zamierzałam iść dookoła. Zapaliłam latarkę w telefonie i odważnie ruszyłam w stronę przejścia.

Kiedy oglądałam horrory, śmieszyła mnie ta powtarzalność. Najgorsze rzeczy zawsze działy się w ciemności, w przesmykach takich jak ten. Prychnęłam, starając się odgonić wizje czarnych postaci, gwałcicieli i podobnych. Nagle jednak usłyszałam jakiś podejrzany dźwięk. Moje serce podskoczyło. Poświeciłam latarką za siebie.

Stał tam wielki wilczur z podkulonym ogonem. Z jego pyska toczyła się piana, wzrok był wściekły. Błysk światła na chwilę go oślepił, zwierz zaczął warczeć.

A ja chyba zapomniałam, jak się nazywałam.

Rzuciłam się do wylotu uliczki, chciałam tylko uciec przed wściekłym psem. Nogi niosły mnie szybciej niż kiedykolwiek. Nie widziałam nic wokół siebie, słyszałam tylko kroki i skrobanie pazurów. Bałam się chociażby zerknąć za siebie! Niestety nadal nie byłam dość szybka. Wiedziałam, że zwierzak zaraz mnie dogoni.

Wypadłam na ulicę, nie patrząc na boki. Osłoniłam oczy przed blaskiem reflektorów, w moje uszy wbił się pisk opon, a potem klakson. Biegłam dalej, nawet nie zareagowałam na wrzaski kierowcy. Obok przystanku autobusowego zauważyłam czerwonego opla. Aż zapłakałam ze szczęścia. Chociaż równie dobrze mógł to być szok, przerażenie czy zmęczenie.

Nie mogłam już bardziej przyśpieszyć. Może... może to był tylko koszmar? Może zaraz się skończy...

Nie. Stało się to, czego wszyscy się bali we śnie. Zaledwie trzy metry od auta poślizgnęłam się na bruku. Poleciałam jak długa na chodnik, ból rozprzestrzenił się po całym moim ciele. Usłyszałam pusty dźwięk, oznaczający uderzające o kamienie pudło oraz rezonujące struny.

„Kurwa, tylko nie to" przeszło mi przez myśl. Chyba nie połamałam gitary!

Nie powinnam się wtedy tym martwić. Skrobanie na chodniku przywróciło mnie do rzeczywistości. O stan instrumentu miałam martwić się później. Musiałam dotrzeć do samochodu przed tym wściekłym psem!

Podniosłam się niezgrabnie na kolana, ale w tej samej chwili poczułam, jak coś wykręca mi lewą rękę do tyłu. Poleciałam za nią, lądując plecami na gitarze. Z mojego gardła wyrwał się szloch. Pies szarpał kończyną we wszystkie strony. Zaczęłam wyrywać ją w swoim kierunku, nie widziałam nic przez łzy i włosy w oczach. Niemal skuliłam się na chodniku, jeszcze wtedy nie wiedziałam, jak źle to wyglądało. Gdzieś nade mną rozległy się krzyki mojej mamy. Z przerażenia straciłam przytomność.

Jedno wydarzenie może zmienić całe życie. Jedyne, co jest w życiu przewidywalne, to jego nieprzewidywalność. Każdy wybór ma wpływ na twoją przyszłość.

Wtedy to zrozumiałam. Cóż za niezwykła lekcja, prawda?

Obudziłam się w szpitalu. Patrzyłam w brudno-biały sufit, myśląc o piosence, jaką miałam zagrać na koncercie, bo nie docierało do mnie to, co się stało.

Oryginalnie Imagine'i grali ją w Des-dur, ale ja podniosłam ją o pół tonu dla wygody. Musiałam pamiętać, żeby grać basy w h-molu. Sprytni ci muzycy. Tylko kiedy miał być ten koncert? Dzisiaj czy jutro? Z tego, co pamiętam, coś mi w tym miało przeszkodzić...

Zaraz... o Boże.

Wybuchłam płaczem, myśląc, że nie żyję. Ta biel i cisza wokół... Chciałam otrzeć łzy rękami, ale poczułam dotyk tylko jednej z nich. Zmarszczyłam brwi. Co się stało?

Zerknęłam na prawą dłoń. Co prawda była cała odrapana, lecz nie czułam ranek i mogłam nią poruszać. Potem spojrzałam w lewo.

I wtedy już zyskałam pewność, że żyję. W Piekle nie jest tak biało, a w Niebie raczej miałabym obie ręce.

Otworzyłam usta w niemym krzyku. Poczułam ból gorszy niż po zetknięciu się z dzikim psem. To ból psychiczny, spowodowany szokiem. Gwałtownie usiadłam, wciągając powietrze, aż zakręciło mi się w głowie. Oniemiała wpatrywałam się w kikut lewej ręki, kończący się za łokciem i owinięty grubym bandażem. Wszystkie myśli uciekły mi z głowy.

Jednoręka.

Niepełnosprawna.

Kaleka.

Inwalidka.

Ułomna.

― Obudziła się! ― usłyszałam.

Kiedy otworzyły się drzwi pokoju, dotarły do mnie szpitalne odgłosy. Spojrzałam w górę i ujrzałam moją mamę oraz lekarza w fartuchu. Weszli do środka, po czym szybko podeszli do mnie. Widziałam strach w oczach mojej mamy, który próbowała zamaskować lekkim uśmiechem. Zaczerwieniona twarz mówiła coś innego.

Lekarz przedstawił się szybko, po czym zbadał moje odruchy. Zachowywałam się niemal jak lalka, jedynie chlipałam cicho i co chwila krztusiłam się powietrzem. Mama wycierała mi nos, bo moje ręce... moja ręka trzęsła się tak mocno, że nie mogłabym nic w niej utrzymać.

― Nie zdołaliśmy jej uratować, zakażenie wniknęło naprawdę głęboko, a mięśnie były doszczętnie zniszczone ― mówił lekarz, na którego nawet nie spojrzałam, gapiąc się w ścianę pustym wzrokiem. ― Gdybyśmy ją zostawili, prawdopodobnie byłoby ci jedynie ciężej.

― Ale miałabym co podrapać ― szepnęłam nieprzytomnie. Tak bardzo swędział mnie palec u lewej dłoni! ― Dlaczego mnie swędzi?

― To reakcja psychiczna na utratę kończyny. Twój mózg nadal nie przyjął do wiadomości, że nie masz czego podrapać.

Mama zaczęła głaskać mnie po ramieniu.

― Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz ― powtarzała, lecz puszczałam jej słowa mimo uszu.

Chciałam zacisnąć dłonie.

Ale nie mogłam.

Jakiś czas później dotarło do mnie coś gorszego niż świadomość, że nie będę mogła się podrapać.

Ja już nigdy nie zagram na gitarze.

Mój instrument rozpadł się na kawałki podczas szarpaniny z psem. Tak na marginesie ― uśpiono go. Tylko to mnie pocieszało. Że to wstrętne, podłe stworzenie już nie żyło. Nie czułam wyrzutów sumienia życząc mu śmierci, a raczej chorą satysfakcję.

Życie nie chciało wrócić do normy. Czy kiedykolwiek miałam się przyzwyczaić do tego... tej nierównowagi? Moja przyszłość runęła w gruzach, straciłam ją bezpowrotnie, nieodwracalnie. Jednym zdaniem ― posypałam się.

Mama mówiła, że wciąż mogłam śpiewać. Ale ja tylko śmiałam się wtedy szyderczo.

― Pójdę do jakiegoś reality show, opowiem im wzruszającą historię o utracie nadziei i wygram sobie kilkadziesiąt tysięcy na otuchę? Z takimi pieniędzmi załamałabym się jeszcze bardziej. Nie wiesz, jak bym je wykorzystała.

Życie straciło dla mnie sens. Nagle wszystkie trzy filary, na których wcześniej stałam, runęły. Pies przegryzł „zdrowie", a „pasja" oraz „szczęście" runęły przez zaburzenie równowagi. Dniami wpatrywałam się w pusty stojak po gitarze, nocami płakałam w poduszkę, niemal krztusząc się tłumionym krzykiem. Musiałam uczyć się radzić sobie jedną ręką, każda czynność przypominała mi o tym, co straciłam. Spotkałam się z psychologiem, księdzem, innymi kalekami, ale nic nie pomagało.

Po kilku miesiącach codziennością stało się dla mnie wstawanie z łóżka, otwieranie szafy, na drzwiach której wisiało lustro i wpatrywanie się w kikut.

Uważałam się za brzydką. Proporcjonalność i harmonijność były piękne, a ja ze swoją jedną ręką nie miałam co liczyć na jakikolwiek porządek. Wpatrywałam się w swoje szaro-niebieskie oczy z odrazą. Paskuda, a w dodatku idiotka.

I pewnego razu nie wytrzymałam.

― To twoja wina! ― wrzasnęłam do odbicia, zatrzasnęłam drzwi szafy z trzaskiem, po czym złapałam za jej tył i pchnęłam ją na podłogę. Słysząc dźwięk tłuczonego lustra, poczułam chwilową ulgę. Zakazałam komukolwiek jej podnosić.

Mój nauczyciel gry na gitarze na wieść o cholernym wypadku stwierdził:

― To wielka szkoda. Masz naprawdę wielki talent. Ale może zajmiesz się muzyką w teorii? Albo będziesz śpiewać?

Jego litościwy wzrok mnie jedynie denerwował. Nie chciałam litości. Chciałam, żeby ktoś na mnie nakrzyczał za to, że byłam debilką. Że postąpiłam nieodpowiedzialnie, przechodząc przez te zaułek!

Moja jedyna przyjaciółka nie wiedziała, jak ze mną rozmawiać. Nie dziwiłam jej się, w końcu przecież zachowywałam się jak zombie albo byk na corridzie ― czerwoną płachtą były dla mnie litość, niezręczność, współczucie, troska i próba wyręczania mnie od wszystkiego.

Każdy się tylko litował.

Przez następne lata oddaliłam się od ludzi jeszcze bardziej. Mój introwertyzm wzrósł do poziomu aspołeczności, antypatii oraz depresji. Ironicznie, im bardziej ludzie chcieli mnie pocieszać, tym bardziej ich nienawidziłam.

Mimo to nie porzuciłam muzyki. Nadal była jedynym sposobem na stres. Wolne chwile poświęcałam naśpiewanie, uczenie się teorii lub oglądanie grających na gitarach ludzi. Tęskniłam za zapachem olejku do gitary, dźwiękiem nowych strun, dotykiem metalu pod palcami, bólem nadgarstka po porządnym ćwiczeniu...

Moi rodzice zauważyli, że nie rozmawiam z nikim i chyba zaczęli obawiać się, że zdziczeję. Kto wie, jeśli zostało we mnie trochę tej psiej wścieklizny, nie wykluczałabym takiej opcji.

Tamtego dnia uczyłam się o nurcie minimalistycznym w muzyce lat 60., ale temat nie przypadł mi do gustu. Zdecydowanie wolałam, kiedy muzycy wplatali w utwory skomplikowane riffy, ciekawe motywy oraz płynne przejścia między częściami utworu. Osiemdziesiąt lat temu popularny był układ piosenki AB, a ja preferowałam nieklasyczne układy.

Westchnęłam.

― Kochanie! ― krzyknęła moja mama.

― Co?!

― Chodź tu na chwilę!

Niezgrabnie odłożyłam laptop na łóżko i szybko skierowałam się do kuchni. Rodzice siedzieli przy stole z nieodgadnionymi minami.

― Co się stało? ― spytałam podejrzliwie.

I wtedy zaproponowali mi dawanie płatnych korepetycji z muzyki. Na początku ich wyśmiałam, uważając, że psycholog pewnie im to zaproponował jako terapię.

― Posłuchaj, jesteś już dorosła. Nie chcesz znaleźć źródła utrzymania? Kiedyś byś się ucieszyła.

Ten argument okazał się trafny. Jako kaleka często czułam się jak dziecko. Może to... może mogłabym jakoś to przerwać?

Z drugiej strony wymagało to współpracy z obcymi ludźmi, a tego nie chciałam. Opierałam się przed tymi korepetycjami jeszcze przez tydzień, do kiedy rodzice nie postanowili przestać mnie słuchać.

― Cecylio! Masz gościa!

Zmarszczyłam brwi. Ja? Gościa? Co moja matka znowu wymyśliła? Z doświadczenia wiedziałam, że była zdolna do wszystkiego.

Zeszłam ze schodów z kubkiem herbaty w ręce. Pod pachą trzymałam książkę o znaczeniu rytmiki w muzyce popularnej.

W drzwiach stał młody chłopak z gitarą w ręce. Pomachał mi przyjaźnie i uśmiechnął się lekko. Zmrużyłam groźnie oczy, a on struchlał.

― Przywitałabym się, ale brakuje mi rąk ― rzuciłam sarkastycznie. Potem odwróciłam się do mamy. ― Co to ma być? Terapia?

― Igor potrzebuje kilku rad, bo będzie za kilka dni grał na konkursie szkolnym, więc...

― Niech unika psów z wścieklizną. Pa.

Odwróciłam się, chcą wbiec po schodach, ale książka wysunęła mi się spod pachy i spadła na podłogę. Zaklęłam, schyliłam się, by ją podnieść i wtedy kubek z herbatą niebezpiecznie się przechylił...

Igor niemal z prędkością światła złapał za mój nadgarstek, więc ulały się jedynie krople. Wyprostowałam się, a on uśmiechnął się, podnosząc moją lekturę z ziemi.

― Dzięki ― bąknęłam, wyciągając kikut i dając mu znać, żeby wsadził ją na miejsce. Zacisnęłam szczękę, przymknęłam na chwilę oczy i westchnęłam. ― Dobra, nie będę podła. Bierz to sztuczne drewno i idziemy do mnie. Mamo ― dodałam ― nie przeszkadzaj nam.

Chłopak bez słowa ruszył za mną do pokoju, a mama zaśmiała się lekko. Kiedy ostatnio to robiła?

Igor grał całkiem nieźle. Co prawda był wciąż świeżakiem, ale szybko zmieniał akordy, czuł rytm i miał słuch wysokościowy. A poza tym okazał się uroczym dzieciakiem.

Dzieliły nas trzy lata różnicy oraz cała masa innych rzeczy. Przede wszystkim, bez przerwy się uśmiechał. Często mu to wytykałam, ale chyba go to nie obchodziło. Lekcje mijały nam zawsze szybko, a temu chłopakowi podobało się w grze chyba wszystko. Z uwagą słuchał moich rad, co dziwiło mnie najbardziej ― większość ludzi udawała jedynie uwagę, rzucała krótkie „współczuję", a potem zapominała. A on nawet nie patrzył na kikut. Patrzył na mnie.

Dobrze się składało, że ucięli mi akurat lewą rękę. O ile mogłam pokazywać mu akordy na obrazkach, o tyle ciężko byłoby w ogóle pokazać bicie bez zagrania go. Kiedy musiałam mu pokazać jak zagrać, kładł gitarę na moich kolanach (kochałam jej ciężar), dawał kostkę i podtrzymywał gryf, żeby mi się nie wyślizgnęła. Gdy zagrałam, kiwał głową i próbował powtórzyć.

Krok po kroku budziłam się ze śpiączki, w jaką wpadłam po wypadku. Odkrywałam, że cieszyło mnie uczenie Igora. Mogłam podzielić się z nim całą swoją wiedzą nabytą przez lata. Kiedy z nim rozmawiałam, niemal zapominałam o dyskomforcie. Uczyłam się również ja ― uśmiechu, przyjmowania współczucia oraz szukania radości. Ten dzieciak nie umiał nie zarażać optymizmem. Złapałam od niego bakcyla, a sama zaraziłam go swoim.

― Dobra, co chcesz dzisiaj zagrać? ― mruknęłam, otwierając drzwi.

Igor zamknął usta. Chyba chciał się przywitać, ale go uprzedziłam. Przez sekundę się zastanawiał, po czym odparł:

― Też miło cię widzieć.

― Nie znam. Właź, bo zimno leci. ― Zatrzasnęłam za nim drzwi. Chłopak z uśmiechem ruszył do mojego pokoju.

― Zagrałbym coś rockowego! ― krzyknął z góry. ― Znasz?

― Nie wrzeszcz, już idę! ― Mimowolnie na mojej twarzy zakwitł uśmiech. Lekki, ale to był postęp.

Mniej więcej tak wyglądały początki moich lekcji.

W końcu stanęłam na nogi. Skończyłam studia i mimo, że wszyscy mi odradzali podejmowania tej kariery w Polsce, zostałam nauczycielką muzyki. To daje mi szczęście. To oraz patrzenie, jak Igor staje się coraz lepszym muzykiem. Nauczyłam go sporo i to zakrywa moją nienawiść do samej siebie. Wątpię, żebym mogła ją kiedyś z siebie wyrwać, czy coś. To jak pozbawienie piosenki rytmu ― prawie niewykonalne. Ale takie życie mi odpowiada. Pewnie jeszcze nieraz będzie źle, spotka mnie jakaś przykra sytuacja, jednak żyję tu i teraz. Nie zamierzam patrzeć w przyszłość. Zostawiam to zakończenie jako otwarte, bo nie chcę pisać zakończenia, którego nie ma.

Czas pokaże, czy moje trzy filary, budowane wciąż od nowa i od nowa, wytrzymają.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top