Rozdział XXX - Wędrowiec
William nie był do końca pewien, co działo się później. Rzeczywiście nic nie czuł. Ból w końcu zniknął. Jednak razem z nim zniknęły zapachy. Zniknęło ciepło i zimno. Nawet gdy próbował czegoś dotknąć, wszystkie wydawało się nijakie, pozbawione tekstury czy temperatury. Był na wzgórzu. Widział, że wiatr porusza trawą, ale nie czuł go. Jakby go nie było.
Nie pamiętał dokładnie, co się stało. Pamiętał, jak spadał i pamiętał, co wtedy myślał. Jednak nie pamiętał samego końca. Nie wiedział nawet, czy czuł wtedy ból. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest martwy. Po prostu to wiedział. Zrozumiał też, co zrobił po śmierci.
Widział ludzi takich jak on. Martwych. Zmierzających w jedną stronę. Wszyscy szli w to samo miejsce. I William także czuł, że powinien tam iść... ale nie mógł. Był inny od tych ludzi. Oni mieli puste spojrzenia. Nie zdawali sobie sprawy, dokąd idą. William natomiast był w pełni świadomy. I w pełni świadomie ruszył w przeciwnym kierunku.
Nagle znalazł się tutaj. Był zdezorientowany. Jednak usatysfakcjonowany. Nie mógł jeszcze odejść. Najpierw musiał coś zrobić. Musiał znaleźć Edwarda i spojrzeć mu w oczy. Nie wiedział, co wtedy zrobi. Wiedział jednak, że musi. Gdy spadał, myślał tylko o nim. O tym zdrajcy. Ten gniew rozpalił coś wewnątrz. Coś uśpionego. Być może dlatego William był tak świadomy swojego stanu. Może dzięki temu został na tym świecie. Musiał znaleźć Edwarda. To był jego cel.
Był on jednak trudniejszy, niż początkowo mogło się zdawać. William nie był w stanie odejść od tego miejsca. Im bardziej się oddalał, tym bardziej niewyraźny stawał się świat. Czuł się coraz lżejszy i bezkształtny, jakby tracił przytomność lub zwyczajnie... rozpływał się. Mógł więc tylko czekać. Czasem widywał jakichś ludzi. Nawet dzieci bawiące się na łące. Nikt nie był jednak w stanie dostrzec jego. On tylko obserwował.
Miał wrażenie, że trwało to wieczność. Powoli był w stanie zajść coraz dalej. Aż w końcu dotarł do Dover. Miasteczko było jednak nieco inne. Dopiero gdy dotarł do swojego domu, przeżył szok. Wewnątrz nie było służby. Nie było mebli. Jedynie zniszczone ściany. To już nie był jego dom. Czas mijał i coraz to nowi ludzie przewijali się wewnątrz. W końcu William zrozumiał, że jego dom zmieniono w bibliotekę. A gdy budowę ukończono, młodzieniec był już znużony.
Jednak... nie wiedział, co miał zrobić. Był tutaj. Nie mógł stąd wrócić. Wędrował po wzgórzach, po plaży nawet po miasteczku. Nie mógł jednak dotrzeć dalej. Nie mógł też zniknąć. Nie mógł... odejść. Zakończyć tej marnej pustej egzystencji.
Aż pewnego dnia... do miasteczka przyjechali goście. Natychmiast rozpoznał matkę i ojca. Kobieta była znacznie starsza. A może trudy życia tak mocno odbiły się na jej wyglądzie. Ojciec wyglądał tak samo surowo jak zawsze, jednak także starzej. Gości nie było zbyt wielu. Jednak ON był pośród nich.
William rozpoznał go, mimo że jego włosy były krótsze, a twarz zdobiły bokobrody. Trzymał pod ramię młodziutką kobietę. Wyglądała jak laleczka. Piękna dziewczyna o rudych lokach. William sunął pomiędzy gośćmi cały wieczór. Obserwował. Słuchał. Wiedział wszystko. Wiedział, że znajduje się na otwarciu biblioteki. Wiedział, że zaproszono jego rodziców a ci jeszcze kilku swoich znajomych. W tym Edwarda i jego żonę. Młodziutką Luizę. Była jego żoną od trzech lat. Wcześniej narzeczoną przez dwa.
William wiedział, który był rok. Szybko zrozumiał, że gdy Edward zawitał w jego życiu, był już zaręczony. Ożenił się rok po jego śmierci. Wydawał się szczęśliwy u boku kobiety.
Patrzył, jak się śmieją, rozmawiają, tańczą. Z każdą chwilą coś w nim rosło. Nie była to zazdrość. Dawno wyzbył się pozytywnych uczuć względem mężczyzny. W chwili, gdy ten puścił jego dłoń. To było coś innego. Gorszego.
William obserwował ich cały wieczór. Rozdzielili się tylko na chwilę. Edward przeprosił towarzyszy i oddalił się. Jego urocza żona rozmawiała z matką i ojcem Willa. Edward oglądał, czy raczej zwiedzał budynek. Podziwiał zmiany, jakie w nim zaszły i w końcu udał się na piętro. Szukał pomieszczeń, których już nie było. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że William podążał tuż za nim.
Szatyn wydawał się wspominać. William natomiast zastanawiał się, jak właściwie wyglądają jego wspomnienia. Z perspektywy Edwarda wszytko musiało wyglądać bowiem inaczej. William nie był głupcem. Owszem wtedy był naiwny... czy może zwyczajnie ślepo zakochany. Miał jednak czas by to wszystko przemyśleć. A teraz gdy zobaczył Edwarda z jego żoną, wszystkie elementy zaczęły do siebie pasować.
William zrozumiał, że mężczyzna nigdy go nie kochał. Co najwyżej był nim zauroczony. Uwiódł go, mimo że miał narzeczoną. A zrobił to, bo niczym nie ryzykował. Wiedział, że William choruje i wiedział, że nie będzie żył długo. William potrzebował kogoś. Pragnął być kochanym. Był więc łatwą ofiarą. Edward miał uczyć młodszego, dopóki ten będzie w stanie. Później wyjechałby... lub został do śmierci Williama. W obu przypadkach uwolniłby się od namolnego młodzieńca. Zwodził go do samego końca. A gdy William zaproponował mu samobójstwo, udawał, że się zgadza. Zapewne obawiał się, że jeśli odmówi złamie młodszemu serce. A ten przed śmiercią mógłby mu jeszcze zaszkodzić. Nie miał nic do stracenia. Mógł ujawnić ich związek. To pozostawiłoby Edwarda w niesławie i zapewne doprowadziłoby do zerwania korzystnych zaręczyn. A więc wolał upewnić się, że chłopak zginie, nim zrobi coś głupiego.
Poziom wyrachowania mężczyzny wręcz imponował Williamowi. Zabawił się naiwnym sercem młodego chłopaka. Jak i jego ciałem. Zmarły chciał jakiejś... sprawiedliwość. Nie rozumiał, jak mężczyzna mógł żyć w tej obłudzie. Udając przyzwoitego człowieka, po tym, co zrobił.
William pragnął go zobaczyć. By przekonać się, czy mężczyzna żałuje tego, co zrobił. W głębi serca przez ten cały czas miał nadzieję, że mężczyzna zwyczajnie stchórzył i żałował tego. Żałował, że zdradził ukochanego. William miał nadzieję, że zobaczy Edwarda złamanego i rozpaczającego po utraconej miłości. On natomiast był szczęśliwy. Miał piękną żonę, która dała mu w posagu wielki majątek. Planował rodzinę. Obracał się w śmietance towarzyskiej. Czerpał z życia garściami. Nie zasługiwał na to. William pragnął to wszystko zniszczyć. Rozbić w proch. Mógł jednak tylko patrzeć. Obserwować jego szczęście i samemu pogrążać się w bólu.
Mężczyzna w końcu znudził się i ruszył w stronę schodów, by wrócić do swojej żony. William natomiast wpatrywał się w jego szerokie plecy i zastanawiał się, jakby to było, móc zacisnąć ręce na jego szyi. Wbić sztylet w jego serce. Skręcić mu kark. Powiedział to, co od dawna chciał powiedzieć, chociaż wiedział, że mężczyzna go nie usłyszy.
- Zdradziłeś mnie.
Ku jego zaskoczeniu szatyn się zatrzymał. Następnie niepewnie odwrócił się w jego stronę i... spojrzał na niego. Nie za niego. Nie jakby go tam nie było. Spojrzał mu prosto w twarz a jego brązowe oczy, które niegdyś tak kochał, otworzyły się szeroko w szoku. Mężczyzna pobladł i zamrugał, jakby chciał przegonić zwidy. William zrozumiał, że ten człowiek go widzi. Widzi... i słyszy go.
- Powiedziałeś, że mnie kochasz... że mnie nie opuścisz.
William zrobił krok w stronę mężczyzny. Edward zrobił krok w tył.
- Co się stało? Boisz się mnie? Dlaczego miałbyś? Jestem martwy. Czekałeś na to prawda? Zaczynałem cię nudzić. Nie mogłeś się doczekać aż... uwolnisz się ode mnie... Czyż nie?
- Will... William? To... To niemożliwe... Ty...
Mężczyzna zrobił kolejny krok w tył.
- Patrzyłeś, jak spadam. Przyglądałeś się, jak umieram... Obiecałeś mi coś... i złamałeś obietnicę.
William zrobił tylko jeden krok w stronę mężczyzny. A ten przerażony zrobił gwałtowny krok w tył. Napotkał pustkę. Krzyknął i spróbował chwycić się czegoś, jednak nie zdołał.
William nie chciał tego. Był zaskoczony, że sprawy przybrały taki obrót. Podszedł bliżej i spojrzał w dół schodów. Edward leżał na podłodze w rosnącej kałuży krwi.
Wkrótce ktoś przybiegł, by sprawdzić, co było źródłem hałasu. William ponownie stał się tylko obserwatorem. Przyglądał się, jak ktoś próbuje pomóc mężczyźnie. Przyglądał się, jak jego żona płacze i mdleje. Patrzył, jak zabierają nieprzytomnego szatyna i podążył za nimi.
Zabrano go do domu doktora. Położona na łóżku. Ten próbował coś zaradzić. Próbował uratować mężczyznę. William cały czas przyglądał się temu z zainteresowaniem. Edward przebudził się na chwilę. Nie spojrzał w twarz lekarza a prosto na pochylającego się za jego ramieniem Williama. Krzyknął przeraźliwie i ponownie stracił przytomność tylko po to, by umrzeć parę minut później.
William był przy nim do samego końca. Dopóki jego serce nie przestało bić. A później jeszcze chwilę przyglądał się pustej skorupie która pozostała po jego Edwardzie. Po raz pierwszy od dawna na jego twarzy pojawił się uśmiech.
***
Później wydarzyło się wiele. William błąkał się długo. Edward nie żył. Tak samo, jak William. Edward jednak odszedł. William pozostał. Młodzieniec wędrował bez celu. Obserwował ludzi. To, jak starzeją się. Jak się zmieniają. Szybko popadł w melancholię i znudzenie. Był w tym wszystkim kompletnie sam.
Z czasem jednak coś powoli się zmieniało. Mógł na dłużej odchodzić od swojego grobu. Z czasem nauczył się podnosić przedmioty. Aż w końcu ludzie zaczęli dostrzegać jego obecność. Czasem słyszeli, gdy się odzywał. Czasem odczuwali jego dotyk. Niekiedy nawet go dostrzegali. Później nauczył się robić to świadomie. Widzieli go i słyszeli, tylko gdy tego chciał. Ponadto z czasem wszystko mógł robić dłużej.
Po jakimś czasie zaczął bardziej interesować się ludźmi. Pewnego dnia spotkał na plaży chłopaka. Młodego. Mniej więcej w jego wieku. Czy raczej w wieku, w którym zmarł. William zrobił coś, czego nigdy wcześniej nie rozbił. Zaczął z nim rozmawiać. Przez jakiś czas rozmawiali ze sobą niemal każdego dni. Stali się sobie bliżsi. Williamowi trudno było zbywać pytania młodzieńca, jednak radził sobie. Po jakimś czasie zapałał do niego sympatią. Poczuł, że znów nawiązał jakąś więź z człowiekiem. Czasem młodzieniec pojawiał się ze swoim młodszym bratem. Głośnym chłopcem, który lubił słuchać opowieści i zachowywał się niedojrzale jak na swój wiek.
Trwało to rok. Może dwa. William zaczynał coraz bardziej oczekiwać ich spotkań. Nie lubił samotności. Nienawidził jej. Z roku na rok znosił ją gorzej. Jednak miał przyjaciela. Kogoś do kogo mógł się odezwać. Kogo mógł dotknąć i na chwilę zapomnieć czym naprawdę jest.
Jednak pewnego dnia jego przyjaciel powiedział mu, że wyjeżdża. Opuszcza Dover. Zamierzał dołączyć do wojska. William nie rozumiał tego. Próbował odwieść mężczyznę od tego pomysłu. Błagał go, by ten nie wyjeżdżał. Johnny był jednak uparty.
William wiedział, że ten nie wróci. Wiedział, że mężczyzna zginie. Był wściekły i czuł się oszukany. Znów miał zostać sam. Stwierdził wówczas, że skoro tak bardzo chce zginąć, zamiast od kul wroga, może zginąć z jego rąk.
Mężczyzna był silny. Jednak William by silniejszy. Utopił go. Przez chwilę myślał, że odejdzie wraz ze swoim przyjacielem. Że będą mogli odejść razem. Johnny odszedł. William został. Miał już dość. Chciał móc zniknąć. Ponownie nie miał nikogo. Jego przyjaciela już nie było.
A gdy na plażę przybiegł, jego głośny, młodszy brat opowiedział mu historię. O strasznych syrenach, które mieszkają w zatoce. O potworach, które zabrały jego brata. Zwiodły go do wody i utopiły. Mały Tim uwierzył mu. Zawsze był dziwnym dzieckiem. Wyrósł na dziwnego młodzieńca. William czasem z nim rozmawiał. Stał się bowiem tak oderwany od rzeczywistości, że nie dostrzegał nawet tego, że przyjaciel jego brata nie starzeje się i nikt inny go nie widzi.
Później William nie próbował już z nikim rozmawiać. Raz zepchnął ze skał mężczyznę, który bił swoją żonę. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Obserwował ludzi, gdyż było to jego jedyne zajęcie. Znał życia i sekrety wszystkich mieszkańców Dover. A gdy po raz kolejny podczas swoich spacerów usłyszał kłótnie. A później zobaczył siniaki na twarzy drobnej kobiety pomyślał, że może odpłaci jakoś za zło, którego się dopuścił, odbierając życie niewinnemu Jimmowi.
Więc gdy mężczyzna wracał do domu z pracy, zepchnął go. Nie kosztowało go to zbyt wiele. Upewnił się, że mężczyzna nie żyje i wrócił do codzienności. Do rutyny. Nie wiedział już nawet czy zabił, by pomóc kobiecie, czy zwyczajnie nudził się tą bezczynnością i chciał zrobić cokolwiek znaczącego.
Po tym incydencie powstrzymał się od spełniania kolejnych zachcianek. Odsunął się także od ludzi. Rzadziej odwiedzał Dover, aż w końcu przestał to robić. Zamiast tego włóczył się nad klifami. Starał się nie stracić rozumu. Żył wspomnieniami. Rozmyślał. Zastanawiał się, kiedy będzie mógł odejść.
Aż pewnego dnia spostrzegł chłopca. Na klifie, poniżej którego znajdował się jego podwodny grób. Od dawna nie rozmawiał z ludźmi. Wiedział, że najprawdopodobniej nie powinien tego robić. A jednak coś ciągnęło go do drobnej postaci. A gdy odezwał się, a chłopiec na niego spojrzał... nie mógł odejść. Te wielkie błękitne oczy pełne łez skradły tą ostatnią jasną cząstkę jego duszy. Nie mógł go opuścić. Czuł, że musi być przy nim.
Coś w Williamie odżyło. Coś czego już dawno nie doświadczył. To było coś innego, niż to, co było pomiędzy nim a Jimmem. Coś innego niż to co czuł do Edwarda. To było coś silniejszego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top