Rozdział IV - Złamana wola
Liam chodził nad klify niemal codziennie. Za każdym razem trafiał na Williama i zastanawiał się czasem, jak wiele czasu spędza tam mężczyzna. W końcu nigdy nie umawiali się na konkretną godzinę a jednak brunet zawsze tam był. Chłopiec nie czuł się jeszcze na tyle pewnie by zadawać mu pytania, jednak mógł rozmawiać z nim godzinami. William był dobrym słuchaczem. Nie naciskał, gdy Liam postanawiał pomijać pewne tematy takie jak rodzina czy dom. Pozwalał chłopcu opowiadać o swoich zainteresowaniach, spostrzeżeniach, odczuciach i dzielił się własnymi.
Nie minęły dwa tygodnie a Liam zaczął się przy nim uśmiechać a niekiedy nawet śmiać. Miał wrażenie, że uczy się tego na nowo. Zupełnie jakby zapomniał o uczuciach takich jak radość. Łączyło ich wiele. Brunet jak najbardziej miał rację. Postrzegali świat w ten sam sposób. Nie wkraczali zbyt często na poważne tematy. Jeszcze nie. Chłopiec bał się bowiem zaburzyć tę sielankę. Czas spędzony z Williamem był zbyt cenny. Musiał chodzić do szkoły, wykonywać swoje obowiązki, uczyć się i robić wszystko to, czego od niego oczekiwano, dlatego nie był w stanie spędzić z mężczyzną więcej niż godzinę czy dwie dziennie.
Czasami musiał zrezygnować ze spotkania. Bywały dni, gdy otrzymywał surowsze kary. Nie był wówczas w stanie ukryć bólu, a nie chciał, by jego nowy przyjaciel się o niego martwił. Tak myślał teraz o Williamie. Jak o przyjacielu i w pewnym sensie także powierniku. Chciał wyjawić prawdę. Pragnął podzielić się swoim bólem. Jednak na wysokich, białych klifach w towarzystwie przystojnego młodzieńca czuł się jak w innym świecie. Tutaj nie było bólu i upokorzenia. Nie chciał ich tutaj sprowadzać, chciał o nich zapomnieć... odciąć się od nich. Dlatego unikał trudnych tematów. W głębi serca czuł jednak, że William wie lub przynajmniej podejrzewa. Chłopiec nie był pewien skąd to przeświadczenie. Być może była to wina inteligentnych szarych oczu. Były piękne, ale jednocześnie... w pewien sposób niepokojące. Liamowi wydawało się, że dostrzega w nich cień melancholii.
Tygodnie zmieniły się w miesiąc. Chłopiec codziennie rano wstawał z łóżka tylko po to, by dotrwać do tej ulotnej chwili spędzonej ze swoim sekretnym przyjacielem. Dni stawały się dłuższe i bardziej słoneczne. Zbliżało się lato.
Ostatni dzień maja był tym, w który coś się zmieniło. Oddychał głęboko, rozkoszując się wiatrem znad morza. Siedział na zielonej trawie i wyrywał płatki z zerwanej wcześniej stokrotki. Cieszył się chwilą ciszy i samą świadomością obecności tej drugiej osoby. To ON przerwał ten spokój. Rozerwał go na strzępy, przywracając chłopca do rzeczywistości. Delikatnie dotknął jego nadgarstka, po czym zahaczył palcem o mankiet i podwinął go nieco, odsłaniając kawałek przedramienia blondyna. Twarz Williama pozostała bez wyrazu. Nie było na niej zaskoczenia, złości czy nawet żalu... Młodzieniec przyglądał się sińcom na jasnej skórze chłopca ze spokojem, zupełnie jakby wiedział od nich od dawna.
Dla Liama świat zadrżał. Nie chciał ukazywać tej części swojego życia. Wolał udawać, że nie istnieje. W tym miejscu chciał udawać, że jest szczęśliwy. Stokrotka wypadła z jego dłoni. Zadrżał lekko, gdy smukły palec mężczyzny przesunął się po skórze jego nadgarstka. Jego dłonie były zaskakująco zimne. Brunet przysunął się bliżej, podczas gdy blondyn nie był w stanie się ruszyć. Miał wrażenie, że znów znalazł się w ciemnym gabinecie swego wuja, gdzie jeszcze kilka godzin temu wymierzono mu karę za zbity talerz. Czuł się osaczony... pozbawiony możliwości ucieczki. Mógł tylko czekać na to, aż ból przyjdzie.
Z odrętwienia wyrwał go czyjś delikatny dotyk. Brunet objął go ostrożnie, przycisnął delikatnie do swojej piersi. Jego ruchy były doskonale wykalkulowane, jakby zdawał sobie sprawę, że ciało chłopca boli w wielu miejscach. Jakby chciał oszczędzić mu więcej tego bólu. Liam nie wiedział jak zareagować. W jego głowie panowała pustka. Dlatego pozwolił na to. W pewnym sensie poczuł się lepiej. Wspomnienie ciemnego pokoju i surowej twarzy wuja zniknęło. Ponownie znalazł się w swoim bezpiecznym miejscu. Spędzili tak dłuższą chwilę w kompletnej ciszy. To Liam postanowił ją przerwać.
- Nie zapytasz skąd te ślady?
- Nie czuję takiej potrzeby. Jestem w stanie sam to wywnioskować. A jeśli zechcesz mi o tym powiedzieć, zrobisz to. Nie będę cię pośpieszał.
- Jesteś odrobinę... nieczuły.
- Tak to postrzegasz? Być może masz rację... Wydaję mi się jednak, że mylnie interpretujesz moje postępowanie. Jestem opanowaną osobą. Lubię segregować swoje uczucia i emocje w głowie, nim podejmę jakieś działania. W tej chwili staram się zrozumieć.
- Co zrozumieć?
- Dlaczego się na to godzisz.
- Nie mam innego wyjścia.
- Zawsze jest jakieś wyjście. Rzekłbym nawet, iż jest ich wiele. Musisz tylko wybrać to najlepsze.
- Nie rozumiesz.
- Więc spraw bym zrozumiał.
- Moja matka odeszła. Musiałem przyjechać tutaj i zamieszkać z ciotką, jej mężem i dziećmi. Jedyną alternatywą był dom dziecka. Teraz... teraz wydaje mi się, że to byłoby lepsze. Spędzę tu pewnie niecałe dwa lata. Nie wydaje mi się, by chcieli mieć ze mną cokolwiek wspólnego, gdy stanę się pełnoletni. Jednak mam szansę skończyć szkołę. Później może znajdę jakąś pracę. Nie chcę wracać do Londynu jednak możliwe, że będę musiał. Zatrudnię się w jakiejś fabryce i... sam nie wiem.
- A do tego czasu będziesz to znosił.
- To da się wytrzymać. Czasem jest ciężko, ale mogło być gorzej. Wystarczy zacisnąć zęby i starać się to ignorować.
- Naprawdę zamierzasz biernie czekać i akceptować to, co ci robią?
- ... Tak. Co innego miałbym zrobić? Masz mnie za ofiarę... wiem o tym. Jednak może po prostu nią jestem. Nie mam w sobie odwagi. Nie mam sił, by walczyć. Po prostu chcę jakoś to przetrwać. Gardzisz mną za to?
- Nie. Nie mógłbym. To nie twoja wina. Jesteś jak złamane zwierzę. Jak ptak zamknięty w klatce. Podcięli ci skrzydła. Złamali twoją wolę. Rozumiem. To twoje życie. Nie mogę potępiać cię za to, jaką drogę wybrałeś. Jeśli nie chcesz walczyć, nie musisz. Jednak... powinieneś cenić się bardziej. Nie pozwól im wmówić sobie, że jesteś bezwartościowy.
- A nie jestem?
- Nie. Pogodziłeś się ze swoim losem. To w pewnym sensie przykre. To, że nie chcesz próbować zmienić swojego życia. Jednak rozumiem, iż niewiele jesteś w stanie uczynić. Jak pies, nad którym znęcają się właściciele. Czuje jedynie strach i ból, a i tak nie odejdzie, nie ugryzie, nawet nie zawarczy. Przyjmie każdy cios, wyliże rany w samotności... Jesteś delikatną duszyczką. Widzę to. Nie ma w tobie instynktu, który kazałby ci walczyć. Akceptujesz to, co życie na ciebie rzuci. Nie ważne jak straszne by to nie było. Tak. Uważam cię za ofiarę. Sam także nią jestem. Nigdy nie podejmowałem walki. Ale tacy już jesteśmy czyż nie?
- ... Nienawidzę tego miejsca. Nie chcę tam wracać. Gdybym tylko mógł... zmieniłbym coś... ale nie mogę. Dlatego staram się przywyknąć do takiego życia.
- Nie zawsze można coś zmienić.
- Więc gdzie te inne drogi, o których mówiłeś?
- ... Mogę pomóc ci je odnaleźć.
- Więc pomóż mi.
- Opowiedz mi... opowiedz mi, co czujesz, a pomogę ci.
Palce mężczyzny wsunęły się w złote loki. Zaczął powoli rozczesywać je, zakręcać wokół swoich smukłych palców, sunąć po nich swoją dłonią. Robił to delikatnie i uspokajająco. Liam czuł się przez to wręcz senny, jednak jednocześnie bezpieczny. Do tej pory William wykazał się zrozumieniem. Nie spodziewał się tego... ale brunet naprawdę go rozumiał. Nie próbował wmawiać mu niczego, nie starał się go zmienić, nie wpajał mu własnych wartości i nie sugerował, by zrobił coś sprzecznego z własną naturą. To właśnie dlatego postanowił się przed nim otworzyć. Był pewien, że mężczyzna zrozumie.
- Od zawsze byłem ofiarą. Jako dziecko zawsze trzymałem się blisko matki, bo każde niebezpieczeństwo, każda trudność przewyższała mnie. Nie potrafię podejmować decyzji. Brak mi asertywności. Jestem jak głupia owca bez pasterza. Potrzebuję kogoś, kto wskaże mi kierunek. Sam nie jestem w stanie nic zrobić. Gdy mama odeszła zostałem sam i nie wiedziałem co począć. Gdy pojawiła się ciotka, byłem wdzięczny. Wdzięczny za to, że uwolniono mnie od możliwości wyboru. Moja ciotka i wuj biją mnie. Karzą za drobne przewinienia a czasem tak po prostu. Jednak dali mi dom. Podali mi kierunek, w którym mam podążać. Wiem, że takie życie... to żadne życie. Jednak co miałbym zrobić? Jestem słabą osobą. Nie chcę podejmować trudnych decyzji. Jestem tchórzem. Masz rację. Jestem jak pies. Nie ważne co mi zrobią, zostanę przy nich. To żałosne. Wiem o tym. Jednak nie potrafię funkcjonować wśród ludzi. Dlatego jestem pewien, że nie poradziłbym sobie sam. W takim wypadku nie pozostaje mi nic, tylko zacisnąć zęby i to przecierpieć. Może to cena za moje tchórzostwo.
- A co z nimi? Są bezkarni. Krzywdzą cię i nie doświadczą konsekwencji.
- ... Ciotka twierdzi, że Bóg jej wybaczy. W końcu wszystko, co robi, ma sprawić, bym postępował słusznie i wkroczył na tę dobrą ścieżkę. Nie wiem co o tym myśleć. Ona głęboko w to wierzy. Dla mnie natomiast jest zwykłym potworem w ciele drobnej kobiety. Jej dłonie nie znają litości. Nie waha się przed sprawieniem mi bólu. Wydaje mi się, że nie jest to nawet kwestia wiary. Wmawia to sobie. W głębi serca czerpie z tego satysfakcję. Nienawidziła mojej matki. Nienawidzi mnie. A także... zapewne lubi zadawać mi ból. Czy nie jest tak, że... każdy człowiek ma w sobie coś złego? Coś jak... ukryta gdzieś wewnątrz nienawiść nieskierowana do nikogo konkretnego. Po prostu chcemy mieć kogoś, kogo moglibyśmy nienawidzić. Kogoś, kogo moglibyśmy skrzywdzić. Wiemy, że to złe, ale pragniemy tego. Więc dorabiamy sobie filozofię. Moja ciotka używa Biblii. Gdy chce zrobić coś złego... ale potrzebuje usprawiedliwienia, wybiera odpowiedni cytat. Robi to, by zapewnić innych, ale głównie siebie, iż to ja jestem tym złym, a nie ona. Mój wuj postępuje podobnie, jednak on nie czuje tak wielkiej potrzeby usprawiedliwiania się. Starszy z moich kuzynów... jemu wystarczy, że jestem gorszy od niego. A przynajmniej jest w stanie to sobie wmówić. Czy są w tym wszystkim bezkarni? Nie wiem. Może kiedyś Bóg czy zwykłe zrządzenie losu sprawi, że jakoś za to odpokutują. A może sprawiedliwość nigdy ich nie dosięgnie. Chciałbym, by przydarzyło im się coś strasznego. Chciałbym, by poczuli ten ból, który mi zadali. Nienawidzę ich... ale w pewnym sensie rozumiem. Nienawiść jest w nich tak głęboko, że zapewne nigdy się jej nie wyzbędą. Moja ciotka pragnie nienawidzić i będzie to robić. Najpierw moja matka, teraz ja. Zapewne w przyszłości przeniesie te uczucia na kolejne osoby. W końcu ma tyle sposobności, by się usprawiedliwić. Jej wiara pozwala jej na tak wiele. Może gardzić kobietami, które nazywa nierządnicami, może gardzić ludźmi innej wiary, może gardzić tymi, którzy nie wpisują się w jej kanon właściwego postępowania, a jednocześnie nigdy nie zauważy swojej hipokryzji. Zapewne nigdy nie doświadczy konsekwencji swoich działań. Do końca życia będzie postępować w ten sposób i nie spotka jej kara. Jednak nie tylko jej. Tak chyba działa świat. Może jestem zbyt młody i głupi, by to zrozumieć... ale jestem tego niemal pewien. Złe rzeczy uchodzą na sucho, ponieważ... ludzie potrafią je usprawiedliwić. Chyba zawsze tak było. Ci wszyscy ludzie, którzy walczyli podczas wojny, odbierali życia. Byli w stanie to usprawiedliwić. Byli w stanie usprawiedliwić śmierć tysięcy. Od zawsze tak było. Zmieniały się tylko hasła. Wiara, państwo, wyższe dobro... Na wszystko znajdzie się usprawiedliwienie.
- To, co mówisz, jest smutne. Jednak nie jestem w stanie się z tobą nie zgodzić. Masz rację. Teraz tak jest. W przeszłości było tak samo. W okrutnym świecie żyjesz czyż nie? A ludzie... ludzie to z natury okrutne stworzenia. Kłamiemy, ranimy innych, jesteśmy samolubni i egocentryczni. Mimo wszystko... jest w nas także coś specjalnego, nie uważasz? Druga strona medalu. W niektórych mimo wszystko przeważa dobro. Nienawidzisz tych ludzi... i tak łatwo byłoby zniszczyć ich życia, ale ty wybrałeś trudniejszą drogę.
- Co masz na myśli?
- Ludzkie życia są kruche. Nie masz nic do stracenia. Mógłbyś się zemścić. Jednak jestem pewien, że nie przyszło ci to nawet do głowy. Nie chcesz skrzywdzić tych ludzi, mimo że oni skrzywdzili ciebie. Wolisz cierpieć samemu niż przynosić cierpienie innym. Jesteś poczciwym człowiekiem Liamie.
- Życzę im jak najgorzej.
- I z jakiegoś powodu tylko na tym poprzestajesz. Nie skrzywdzisz ich tym. Jeśli spotka ich kiedyś zasłużony los... nikt nie powinien osądzać cię źle, jeśli poczujesz wówczas satysfakcję.
- Nie jestem dobry człowiekiem.
- Liamie... nie znałem nigdy dobrego człowieka. Są bowiem zupełnie jak jednorożce czy skrzaty.
- Nie istnieją?
- Nie powiedziałbym, że nie istnieją... Po prostu żadnego jeszcze nie spotkałem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top