7. Odległość

—Coście nabroili?— uśmiechnął się z reprymendą, widząc Belle z opuchniętym nadgarstkiem, prowadzoną przez Edwarda i Raven. Uśmiechnął się sam do siebie, widząc ją i widząc jej przyjemny uśmiech.

—To nie my... To... Znaczy się, Bella... Wina Jacoba.— zaczęła się jąkać, co jeszcze bardziej rozszerzyło jego uśmiech. Zawsze mówiła pewnie, tak jakby każde słowo wybrała już w poprzednim życiu.

—Uderzyłam go i chyba złamałam rękę.— powiedziała w końcu Bella i uniosła obolałą dłoń. Carlisle zbadał ją delikatnie i sięgnął po opatrunek i bandaż.

—To skręcenie. Niedługo się zagoi.— wyjaśnił, owijając jej nagdarstek. Raven oparła się o stolik, za Bellą i tuż obok Carlisla jednocześnie i obserwowała jego poczynania z dłonią Belli. Strasznie zaczęło go to stresować. Starał się z idealną dokładnością owijać jej dłoń. Gdy przyszedł Emmet, zajął rozmową Bellę i Edwarda, Carlisle stanął obok niej.

—Zostawić ich na chwilę samych...— rzuciła, potrząsając z reprymendą głową. Włosy opadły jej na stół i zasłoniły mu widok na jej profil. Carlisle oparł się na stole tak samo jak ona i sięgnął dłonią ku jej twarzy, odgarniając włosy za ucho, by móc widzieć jej twarz, w czasie rozmowy. Spojrzała na niego zdziwiona, a on odchrząknął i spojrzał na Bellę.

—Tak. Zawsze, gdy wypuści się ich samych muszą narozrabiać.— zaśmiała się cicho, a on spojrzał na nią kątem oka, tak by nie zauważyła. Zmieniła się po ich rozmowie. Jej śmiech przestał być ironiczny, więcej było w nim zwyczajnej wesołości. Patrzyła na wszystkich troszkę cieplej.

—Trudna sprawa iść i rzuć gumę równocześnie?— zaśmiał się Emmet w stronę Belli.

—Walnęła wilka pięścią w twarz. Oto dlaczego przez pocałunkiem trzeba poprosić.— odpowiedziała Raven.

—A gdzie w tym miejsce na romantyzm?— spytał cicho ciemnowłosej Swan.

—Tutaj.— wskazała na dłoń Belli, a Carlisle zaśmiał się perliście. Podobnie uczyniła jego rozmówczyni.

—Ale zakapior! Będzie z ciebie waleczny nowonarodzony.— skomentował Emmet, mając na myśli Belle. Carlisle uśmiechnął się na tę słowa. Wkrótce ich rodzina się powiększy. Być może nawet o więcej niż jedną osobę.

—Zmierzę się z tobą.— odpowiedziała mu hardo Bella. Rosalie, siedząca obok i czytająca jakieś czasopismo, rzuciła gazetą i wyszła obrażona.

—Pójdę do niej.— westchnęła Raven, a Carlisle spojrzał na nią zdziwiony. Żadną tajemnicą było to, że nie cierpiały się. Nie wymieniły ze sobą ani jednego miłego słowa.

—Jesteś pewna?— zmarszczył brwi. —Wy... Ona... Ty... Nie przepadacie za sobą.— nie wiedział jak ująć to w słowa, aby nie przesadzić, nie naruszyć żadnej granicy.

—Pora chyba coś z tym zrobić, nie?— uśmiechnęła się i spojrzała mu w oczy. Naprawdę chciała się zaangażować, postarać. On też zmierzał. Poklepał ją ochoczo po ramieniu, a gdy pojawił się Jasper i Carlisle zaczął nowy temat, aby dać jej swobodną sposobność do opuszczenia towarzystwa.

—Masz jakiś trop?— spytał.

—Żadnych śladów intruza. Za to widywana jest Victoria.— powiedział Jasper, jednak Carlisle bardziej zajęty był obserwowaniem Raven, wychodzącej na balkon. Gdy zniknęła mu z oczu, wreszcie włączył się w temat.

—Bawi się z nami w kotka i myszkę.— stwierdził bez większego entuzjazmu Edward.

—Kręci się w pobliżu Forks, ale nie zbliża się do Belli.— stwierdził Jasper.

—Odwraca naszą uwagę.— wywnioskował Carlsile, a Jasper pokiwał głową.

—Niepokoi mnie ten intruz. Pojawił się, włamał się do domu, nic nie zrobił i nagle zapadł się pod ziemię.— przyznała Bella. W całej tej sytuacji najbardziej męczyła ją bezradność. Jako człowiek, nie potrafiła nawet obronić siebie. A przy okazji, reszta musiała marnować na nią swój czas i siły, bo była za słaba. Nie mogła się już doczekać przemiany.

—Po coś napewno przyszedł, po prostu nie wiemy jeszcze po co.— wyjaśnił Carlisle, chcąc  trochę uspokoić Bellę. I choć to nie zdziałało nic, to poczuła się pewniejz wiedząc, że naprawdę ma na kogo liczyć.


༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄

Dwa tygodnie później
༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄

Podczas ceremonii wręczenia dyplomów usiadłam obok Cullenów. Trochę ze względu na naszą zażyłość, trochę na złość ojcu, który zmuszony był usiąść razem z nami. Raban wrócił już z Californii, nawet on nie chciał przegapić zakończenia szkoły Belli. Obawiałam się jednak, że gdy Raban dowie się o mojej przyjaźni z wampirami, będzie niezadowolony. Szczególnie, że coraz więcej czasu spędzam z samym Carlsilem, co napewno źle zinterpretuje i niezbyt delikatnie przypomni mi, dlaczego nie wolno mi pozwolić na tego typu relacje. Usiadłam właśnie obok najstarszego Cullena, który uśmiechnął się promiennie w moją stronę na przywitanie. Obok mnie usiadł Charlie, a dalej Raban. Po kilkudziesięciu minutach przyszedł czas na przemowę wybranej uczennicy. W tym roku była to przyjaciółka Belli, Jessica Stanley.

—Kiedy mieliśmy pięć lat pytano nas kim chcemy zostać jak dorośniemy. Odpowiadaliśmy astronautą, prezydentem, albo jak w moim przypadku, księżniczką. Kiedy mieliśmy dziesięć lat znowu nas zapytali. Odpowiadaliśmy gwiazdą rocka, kowbojem, albo jak w moim przypadku, złotą medalistką. A teraz kiedy jesteśmy dorośli, oczekują poważnych odpowiedzi. Odpowiedzmy tak: a kto to wie?— rozbrzmiały oklaski i radosne śmiechy. —To nie jest czas na stanowcze decyzję. To czas na popełnianie błędów. Przejażdżkę niewłaściwym pociągiem, zakochanie się, wielokrotnie, studiowanie filozofii, bo nie da się na tym zrobić kariery. Ciągłe zmienianie zdania, bo nic nie jest do końca definitywne. Popełniajcie więc tyle błędów ile się da. Gdy kiedyś ktoś nas zapyta kim chcemy być, nie będziemy musieli zgadywać. Będziemy wiedzieć.— znów rozbrzmiały wesołe wiwaty i gwizdy. Jej przemówienie było piękne, lepsze nawet od mojej przemowy. Ale wszyscy z siedzących tutaj ludzkich uczniów jeszcze nie wie, że wszystkie te słowa to kłamstwa. Piękne kłamstwa, w które pragnie się wierzyć z całej siły. Ale świat jest inny. Ja też wierzyłam, że młodość jest po to by próbować, szukać. Popełniać błędy. Aż popełniłam o jeden błąd za dużo. I straciłam wszystko. Teraźniejszość, przeszłość. Ale najbardziej bolało stracenie przyszłości. A to pomału zabijało we mnie nadzieję. Gdy zniknie, nie zostanie już nic z Raven Swan. Zostanie tylko potwór.

Gdy do odebrania dyplomu wywołano Belle wszyscy zaczęli klaskać. Uśmiechałam się z dumą obserwując siostrę, wkraczającą na podest. Raban gwizdnął z entuzjazmem, co mnie zdziwiło. Publiczne okazywanie emocji nie należało do jego typowych zachowań. Nasz ojciec wstał i klaskał najgłośniej jak się dało. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej na ten widok, przypominając sobie, że w trakcie mojego rozdania dyplomów zachował się tak samo. Po ceremonii wszyscy wrócili do siebie, aby przygotować się na imprezę, która miała mieć miejsce wieczorem u Cullenów. Naturalnie, razem z Bellą przyjechałyśmy znacznie przed czasem. Wbrew woli Alice, pomogłyśmy w ostatnich przygotowaniach domu. Zamknęliśmy większość pokoi na klucz, aby pijani absolwenci nie mogli tam wejść, by na przykład oddać się miłosnym uniesioną, albo po prostu nikt ich nie okradł. Rozkładałam właśnie alkohole, gdy podszedł do mnie Carlsile. Wciąż miał na sobie jasny garnitur, w którym był na ceremonii. Ja sama ubrałam ciemno czerwoną koszule z koronką i ołówkową, czarną spódnicę, sięgającą mi do połowy łydki, z rozcięciem. Włosy przerzucone miałam na jeden bok.

—Naprawdę jesteśmy wdzięczni za pomoc.— uśmiechnęłam się do niego.

—Drobiazg. I tak niewiele zostało do zrobienia...— odpowiedziałam i zapadła cisza. —To będzie dłu~gi wieczór.— rzuciłam nagle, kończąc swoją czynność.

—Tak myślisz?— zmarszczył brwi, uśmiechając się jednak.

—Banda pijanych i rozentuzjozmowanych nastolatków, będą się przez całą noc tutaj śmiać, tańczyć, krzyczeć i obciskiwać po kątach. Jestem na to za stara.— westchnęłam. Dopiero po chwili zrozumiałam jak głupio zabrzmiał mój komentarz. Zaczerwieniłam się lekko.

—A już sądziłem, że jestem jedyny z takimi poglądami.— odetchnęłam słysząc jego słowa. Znów zapadła cisza, a ja mi przyszedł do głowy dość głupi pomysł.

—Kiedy ostatnio piłeś alkohol?— zapytałam, a on zdziwił się tak autentycznie, że poczułam się głupio.

—Jakieś... Trzysta osiem lat temu.— zastanowił się. Uśmiechnęłam się z lekka rozbawiona, bo nie oczekiwałam odpowiedzi.

—A chciałbyś?—

—Przecież wampiry nie mogą się upić.— potrząsnął głową.

—Odpowiednie zioła wzmacniają efekt prawie wszystkiego. Jak i również mogą go osłabić. Jeżeli dodam odpowiednią mieszankę do alkoholu, odczujemy jego skutki tak jak ludzie.— wyjaśniłam pokrótce i potparłam rękę o bok. Uniosłam wyzywająco brew, uśmiechając się. —To jak?— zawahał się.

—Niech będzie.— jego uśmiech mówił, że to zły pomysł, ale skoro się już zgodził.

—Macie jakieś zioła, czy musimy jechać do sklepu?—


༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄


Po szybkich zakupach odpowiednich ziół wróciliśmy z wyjątkowo dobrym humorem do domu, w którym zebrało się już większość gości. Przecież nie było nas tylko chwili! Gdy weszliśmy do środka od razu ruszyliśmy do kuchni, aby stworzyć nasz wywar. Wpadliśmy jednak na Bellę. Po krótkiej rozmowie, do domu weszły trzy wilkołaki. Między innymi Jacob.

—Co tu robisz?— spytała groźnie Bella, gdy ciemnoskóry chłopak do nas podszedł, ze swoimi przyjaciółmi.

—Zapraszałaś mnie, pamiętasz?— mimo złej sytuacji, w jakiej się znajdował, uśmiechał się łobuzersko.

—Mój prawy sierpowy był zbyt subtelny? To było odwołanie zaproszenia.— nie ustępowała.

—Byleby nie było kolejnego.— szepnęłam, ale usłyszał mnie zarówno Carlisle, który powstrzymywał uśmiech, jak i Jacob, który zganił ją wzrokiem.

—Przepraszam cię za pocałunek i stłuczoną rękę. Mógłbym to zwalić na moje zwierzęce instynkty, ale po prostu jestem dupkiem. Przepraszam.— Bella nigdy nie gniewała się długo. Tak było i tym razem, bo po kilku słowach uśmiechała się już w jego stronę. —Mam dla ciebie prezent. Na zakończenie szkoły. Sam zrobiłem.— podał jej bransoletkę z wisiorkiem w krztałcie wilka.

—Sam zrobiłeś? No proszę!—  Raven zaczepnie trącnęła Belle ramieniem z uśmiechem.

—Bardzo ładny. Dziękuję.— założyła bransoletkę, z uśmiechem. Spojrzała gdzieś ponad wilkołaki i zbladła. Przeprosiła nas i ruszyła w stronę schodów, na których stała Alice. Szybko ruszyliśmy za nią. —Alice co widziałaś?— spytała od razu Bella.

—Co się dzieje?— dołączył do nas zdziwiony Jacob.

—Alice?— ponaglił ją Carlisle.

—Podjęto decyzję.— w końcu odezwała się wspomniana brunetka.

—Nie jedziemy do Seattle.— stwierdziłam, doskonale rozpoznając jej reakcje i łącząc odpowiednie kropki.

—Nie. Idą tu.— spojrzeliśmy po sobie.


༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄


—Dotrą za kilka dni. Może tydzień.— powiedziała Alice, gdy zamknęliśmy się na balkonie. Dołączył do nas Raban, Edward i Jasper.

—To może się skończyć masakrą.—  powiedział Carlisle, zakładając ręce na tors.

—Kto za tym stoi?— spytał Edward, a ja przewróciłam oczami. Za każdym razem przerabiamy ten temat i zawsze jest tak samo. Tylko domysły.

—Nikogo nie rozpoznałam. Może jednego...— odpowiedziała Alice, a Edward wyczytał z jej myśli obraz tego mężczyzny, bo po chwili odezwał się.

—Znam jego twarz. Miejscowy, Riley Biers. Nie on to rozpętał.— powiedział pewnie, a ja przypomniałam sobie, że to rodzice tego chłopaka od roku szukają go po całym Seattle.

—Ten ktoś nie bierze udziału w akcji.— stwierdziła Alice, przytykając się do boku Jaspera.

—Wykorzystują martwe pola w wizjach.— dodał Carlisle.

—Zbliża się armia.— rzucił nagle milczący Raban.

—Victorii...— powiedziałam pewna swego. —Chce śmierci Belli za wszelką cenę, armia byłaby skutecznym odwróceniem uwagi. Nie będziecie chronić Belli, jeśli będziecie walczyć.— wyjaśniłam, a reszta przytaknęła zdenerwowana.

—Jest nas jest za mało, żeby obronić miasto.— dodał Jasper, załamując nas jeszcze bardziej.

—Chwileczkę! Jaka armia?— zatrzymał nas w końcu Jacob. No tak, nic nie wiedział.

—Nowonarodzonych. Naszych pobratymców.— wyjaśnił Carlsile.

—Czego chcą?— spytał jeden z chłopaków, którzy przyszli z Jacobem.

—Przekazują sobie zapach Belli. Czerwoną bluzkę.— odpowiedziała Alice.

—Ścigają Belle? Co to oznacza?— spytał zaskoczony i coraz bardziej zdenerwowany Jacob.

—Krwawą bitwę i wiele ofiar.— powiedziałam bez ogródek. Jacob spojrzał porozumiewawczo na swoich towarzyszy. Spojrzał na nas pewnie.

—...Wchodzimy w to.— oznajmił, co wywołało u mnie lekki uśmiech, który zaraz stłumiłam. Wiedziałam, że nie zawiedzie.

—Nie. Zabiją was.— protestowała Bella. Nie Bella. Zabiją nas jeśli oni nam nie pomogą.

Nie prosiłem o pozwolenie.— stwierdził hardo Jacob.

—Edwardzie!— Bella szukała pomocy u swojego ukochanego, który przez dłuższą chwilę milczał. A ja wiedziałam dlaczego. Nie miał żadnego interesu w przeciwianiu się jego pomocy. Może nawet umrze w boju i zniknie z życia Belli?

—Będziesz lepiej chroniona.— na słowa Edwarda, który swoją drogą świetnie dobrał słowa - zamiast powiedzieć, że nie obchodzi go za bardzo jego życie, a pomoc się przyda, wciąż grał kochanka z piorytetem jej bezpieczeństwa, Jacob bardzo się zdziwił. Zawsze wolniej myślał od reszty.

—Jacob, myślisz, że Sam zgodzi się na takie...— zaczął Carlsile, nie potrafiąc dokończyć zdania, gdyż ciężko było nazwać to co miało połączyć Cullenów i Quiletów.

—Przymierze?— dokończyłam za niego, za co kiwnął mi lekko głową.

—Jeśli tylko daje okazję do zabicia paru wampirów.— uśmiechnął się zgryźliwie.

—Jasper?— Carlsile zwrócił się do adoptowanego syna.

—Powiększymy naszą liczebność. Nowonarodzeni nawet nie wiedzą o ich istnieniu. To nam da przewagę.— wyjaśnił, a to wywołało uśmiechy u wilkołaków.

—Będziemy musieli koordynować działania.— dodał Carlsile.

—Poniosą straty!— wrzasnęła w akcie ostatniego buntu Bella.

—Wszyscy potrzebujemy szkolenia. Jasper ma wiedzę potrzebną do walki z nowonarodzonymi. Przyłączcie się.— zaproponował Carlsile, ignorując sprzeciw Belli. Nie czas na jej widzimisię.

—Dobrze, podaj czas i miejsce.— wzrok i postawa Jacoba nie wykazywała chcei współpracy. Obawiałam się nawet, że rzuci się na któregoś z Cullenów.

—Jacke, nie wiesz w co się pakujesz.— zajęczała Bella.

—Bello, taka jest nasza misja. Powinnaś być szczęśliwa. Spójrz tylko, współdziałamy. Przecież chciałaś żebyśmy się dogadali.— Bella zrobiła krok w tył, jakby dostała policzek. Dopiero co ją przepraszał, a teraz znów tarktuje w ten sposób.

—Dobrze, na razie nic nie zrobimy, a ktoś tu skończył właśnie szkołę, więc bawić się i to już!— przerwałam ciszę, która nastąpiła. Wywołałam kilka słabych uśmiechów, a przecież ten wieczór miał być rozrywką, odcieniem się od tego szaleństwa, które czeka nas od jutra.

Wróciliśmy z Carlislem do kuchni, w której było tak tłoczno, że zabraliśmy cztery butelki różnych alkoholi i ruszyliśmy na górę. Na schodach już całowało się kilka par. Przewróciłam oczami i z zażenowaniem odwróciłam wzrok.

—Nie przepadasz za takimi widokami?— spytał z lekkim rozbawieniem Carlsile, gdy sięgał do kieszeni po klucz od swojego domowego gabinetu.

—Po co?— wyrzuciłam z siebie. —Po co całować się przy tłumie ludzi, na imprezie, na schodach cudzego domu? Powinni to robić sam na sam. Jeżeli oczywiście cokolwiek do siebie czują. Jednak jeśli nie czują nic, tym bardziej nie rozumiem czemu to robią.— skrzywiłam się patrząc kątem oka na schody. Carlisle uporał się wreszcie z zamkiem i przepuścił mnie przez drzwi. Nalaliśmy do szklanek alkohol z ziołami i oboje pociągneliśmy łyk. Carlisle siedział za swoim biurkiem, a ja na fotelu przed.

༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄
Kilka godzin później

༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄


Po kilku godzinach impreza rozkręciła się na dobre, podobnie jak nasza konwersacja na temat zachowania tamtych nastolatków. Tyle, że dzięki mieszance, byliśmy coraz bardziej pijani.

—Takie czasy, dzisiaj to normalne...— skomentował bez entuzjazmu. Opierając głowę o pięść, którą zaś podpierał o biurko.

—Ale nie powinno!— wyprostowałam się na krześle i oparłam łokcie o biurko, lekko się tym samym nachylając w stronę Cullena. —Dla nich to nieznacząca zbyt dużo przyjemność. A przecież to kontakt cielesny, który powinniśmy dzielić z kimś ważnym. Słyszałeś kiedyś o plemieniu Qura?— mówiłam z pasją i oburzeniem, niespotykanym u mnie na trzeźwo.

—Plemię... Kura?— zmarszczył brwi, wykrzywiając się w tak nietypowy dla siebie sposób, że w normalnej sytuacji, pękła bym ze śmiechu. Jednak będąc pijana, nie robiło mi to różnicy.

—Nie Kura, tylko Qura.— wyjaśniłam powoli. —Uważali, że przed seksem powinno być małżeństwo. Nie ze względu na czystość czy inne takie.— w normalnej rozmowie nie powiedziałabym wprost o co chodzi, ale po alkoholu nie przejmowałam się językiem. —Uważali, że prawdziwa miłość, a ją poznać można dopiero przed ołtarzem, potęguje doznania podczas zbliżenia. Dla nich niedopomyślenia było jakiekolwiek zbliżenie z nieznajomymi. Uważali to za barbarzyńskie! Rozumiesz, bar-ba-rzyń-skie!— uniosłam ręce w geście oburzenia. Wstałam i przeszłam na drugą stronę biurka. —Tak wiele kultur od zarania uważało seksualność za niemal świętość. Uważano to za dar, który dzielić trzeba z kimś wyjątkowym. Połączenie dwóch ciał w jedno. Dwóch dusz w jedną. A teraz... Proszę.— chciałam wskazać na drzwi, mając na myśli nastolatków, ale zachwiałam się i poleciałam na Carlsila. Udało mi się oprzeć o oparcie jego fotela, więc nie runęłam na niego całym ciałem. Jednak nasze twarze dzieliła bardzo mała odległość. Bardzo mała. Za mała! Powinna być większa! Ja jednak wcale nie spieszyłam się ze zmianą położenia. Głupi alkohol, miesza w głowie i kompletnie wyłącza myślenie! Przez kilka kolejnych chwil po prostu patrzyliśmy na siebie. Na chwilę mój wzrok padł trochę niżej niż linia oczu, co nie umknęło jego uwadze i sam również spojrzał na moje usta. Gdy zdałam sobie sprawę z tego co wyrabiam, resztki rozsądku zmusiły mnie do wstania, jednak nim wykonałam jakikolwiek ruch w tym kierunku, Carlsile zbliżył się jeszcze bardziej.

—Można?— zmarszczyłam brwi. —Powinno się pytać kobiety o pozwolenie, żeby nie dostać sierpowego.— zaśmiałam się niemal w jego usta. —Mogę?— jedna z jego dłoni powędrowała do mojej talii, lekko mnie przyciągając do niego, przez co upadłam na jego kolana, siedząc okrakiem. Druga odgarnęła włosy na moim policzku.

—Ta...— zaczęłam, gotowa już na wszystko co miałoby się stać tego wieczoru, mając kompletnie gdzieś konsekwencje, gdy przerwało mi donośne pukanie.

—Carlisle! To ty!?— szybko zaskoczyłam z kolan blondyna, gdy rozpoznałam głos Emmeta. Wampir, z którym prawie pocałowałam się po pijaku, odchrząknął, jakby również otrzeźwiał i wstał, aby otworzyć.

—Stało się... Coś?— alkohol utrudniał mu trochę zachowywanie się jak zwykle. Mówił trochę rozbierznie, nie był tak wyprostwany jak zwykle i lekko krzywił się przy każdym kroku, mając zapewne te same zawroty głowy co ja.

—Szukamy ciebie i... O!— dostrzegł mnie właśnie, a zaraz później puste butelki na biurku i zaśmiał się głośno. —Czyli jednak możemy pić! Czemu nie mówiłaś?!— wrzasnął z radością. Odchrząknęłam, żeby wziąć się w garść i odpowiedzieć jak na mnie przystało.

—Bo Rosalie urwałaby mi łeb za rozpijanie jej mężczyzny.— uśmiechnęłam się krzywo. Emmet zaśmiał się z mojego komentarza.

—To następnym razem zamknijmy się we trójkę w tajemnicy...— mrugnął w moją stronę.

—Czy coś się stało?— Carlsile wrócił do tematu.

—Nie, oprócz tego, że od początku imprezy nikt was prawie nie widział i od godziny was szukamy. No ale jak tu takie buty...— ominął swojego opiekuna i złapał pierwsza butelkę na biurku, jaką wpadła mu w ręce. —To ja tu chętnie zostaje.— usiadł na jednym z foteli i pociągnął łyk z ostatniej z naszych butelek.

—To ja... Zobaczę co u Belli i dam im znać, że nic nam nie jest.— powiedziałam i nie patrząc na żadnego z nich szybkim tempem wyszłam z gabinetu, kierując się w dół. Idąc po schodach musiałam trzymać się barierek, by nie spaść. Do tego wciąż były tam pary, nawet zrobiło się ich więcej, które obściskiwały się na nich. W głowie pojawiła mi się głupia myśl, że ta odległość jaka była między mną a Carlsilem w gabinecie była odpowiednia. To teraz jest za daleko.


༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄

Kolejne wręczenie dyplomów. Które to już? Przestał liczyć, ale jego wampirze, przybrane dzieci i tak nie miały nic innego do robienia w świecie, więc zdawali co rusz kolejne szkoły. Mimo to, Carlisle za każdym razem czuł taką samą dumę.

Przemowa znajomej Belli ruszyła go za serce. Jak wiele by oddał, by znów móc być człowiekiem i szukać swojej drogi, popełniać błędy. Jako wampir jego droga zawsze usłana była niewinną krwią, a błędy zawsze kosztowały czyjeś życie. Spojrzał na siedzącą obok Raven, która z pełnym skupieniem słuchała słów Jessicy. Czy myślała teraz o tym samym? Żałował, że nie posiadał talentu Edwarda, by móc się o tym przekonać. Nagle napotkał niezadowolony wzrok Charliego Swana i szybko odwrócił głowę.

Przyszedł czas rozdania dyplomów. Klaskał, uśmiechając się z dumą, gdy dyplom odbierało każde z jego przybranych dzieci. W końcu wywołana została i Bella. Charlie wstał, klaszcząc donośnie i lekko zawstydzając tym młodszą córkę, a Raban gwizdnął z ekscytacji, ale Carlsile skupił się na uśmiechniętej z tego powodu Raven. Po ceremonii wrócili do domu, by przygotować go na wieczór. Niedługo później przyjechały także Bella i Raven, żeby pomóc. Cullenowie nechętnie podchodzili do tego pomysłu. Tego wieczoru miały mieć status gości, a ich jedynym zadaniem było dobrze się bawić. Jednak członkowie rodziny Swan mieli jedną wspólną cechę. Byli uparci jak cholera. Gdy Carlsile skończył wieszać ozdoby, ruszył do kuchni, by zorientować się czy jest coś jeszcze do zrobienia. Spotkał tam Raven, rozkładającą alkohole.

—Naprawdę jesteśmy wdzięczni za pomoc.— rzucił, by zacząć jakoś rozmowę. Raven uśmiechnęła się miło.

—Drobiazg. I tak niewiele zostało do zrobienia...— odpowiedziała i zapadła cisza, Carlsile bowiem nie miał pojęcia co miałby odpowiedzieć i nie zabrzmieć jakby cytował książkę pod tytułem "Tysiąc grzecznościowych zwrotów". —To będzie dłu~gi wieczór.— powiedziała nagle, kończąc swoją czynność.

—Tak myślisz?— zmarszczył brwi, uśmiechając się jednak.

—Banda pijanych i rozentuzjozmowanych nastolatków, będą się przez całą noc tutaj śmiać, tańczyć, krzyczeć i obciskiwać po kątach. Jestem na to za stara.— westchnęła, czerwieniąc się z lekka. Carlsile pokiwał głową, wdzięczny za jej słowa. Sam bał się to powiedzieć, bo był jedyną osobą, której ta impreza nie sprawi większej przyjemności, ale czego się nie robi dla dzieci.

—A już sądziłem, że jestem jedyny z takimi poglądami.— znów zapadła cisza.

—Kiedy ostatnio piłeś alkohol?— zapytała nagle, a jego szok najwyraźniej odmalował się na jego twarzy, bo Raven lekko się zmieszała.

—Jakieś... Trzysta siedem lat temu.— zastanowił się. Uśmiechnęła się rozbawiona, słysząc jego odpowiedź.

—A chciałbyś?— przypomniał sobie wydarzenia z wieczoru, gdy ostatni raz miał w ustach jakikolwiek alkohol. Był to kielich z winem, tego samego wieczoru, gdy został przemieniony. Przed oczami stanęły mu obrazy. Jak próbował się zabić, jak trafił do Volturii, studiował samotnie w ukryciu medycynę, przemienił Edwarda, Rosalie, jak budował rodzinę. I jak bardzo przez te trzy wieki był samotny i chcąc nie chcąc, trzeźwy.

—Przecież wampiry nie mogą się upić.— potrząsnął głową, szukając ostatniej deski ratunku, byleby odmówić.

—Odpowiednie zioła wzmacniają efekt prawie wszystkiego. Jak i również mogą go osłabić. Jeżeli dodam odpowiednią mieszankę do alkoholu, odczujemy jego skutki tak jak ludzie.— wyjaśniła mu pokrótce i potparła rękę o bok, u unosząc wyzywająco brew z uśmiechem. —To jak?— zawahał się. Ale gdy spojrzał na jej wyczekujące iskierki w ciemnych oczach, pełne nadziei, pękł.

—Niech będzie.— uśmiechnął się słabo, wiedząc że to źle się skończy, ale jakoś nie potrafił odmówić.

—Macie jakieś zioła, czy musimy jechać do sklepu?— spytała, odwracając się w stronę przestrzeni kuchni i szafek.

—Nawet nie sprawdzajmy, po prostu zróbmy zakupy.— powiedział od razu, łapiąc kluczki z blatu.

Przechadzali się między alejkami lokalnego sklepu, rozglądając się za działem z przyprawami i warzywami. Bowiem właśnie tam mogłaby znaleźć odpowiednie rośliny potrzebne do mieszanki. Carlsile do tej pory ani razu tutaj nie wszedł, więc nie miał pojęcia gdzie może tego szukać. Raven nie była tutaj od blisko dziesięciu lat, więc również nie miała pojęcia o lokalizacji odpowiednich składników. Oboje czuli się trochę nie na miejscu, o oczyma Carlsile wiedzieć nie mógł. Czuł jednak niezręczność jaka wisiała w powietrzu od kiedy wspólnie, ramię w ramię, odświętnie ubrani, przekroczyli próg sklepu. Szukał jakiegoś tematu, byleby zabić ciszę między nimi.

—Piłaś już w taki sposób?— rzucił bez namysłu. Co innego mógł teraz powiedzieć? Spojrzała na niego z lekko uchylonymi ustami, jakby brakło jej odpowiedzi, lub autentycznie zdziwiła się na to pytanie.

—Zdarzyło mi się. Ale tylko parę razy i tylko w sytuacjach, gdy byłam całkiem sama i wiedziałam, że nic za chwilę się nie zawali. Było to zwykle nocą i w bardzo niewielkich ilościach.— przyznała po chwili i znów zapadła cisza. Nagle Raven roześmiała się tak głośno, że aż musiała zatkać sobie usta dłonią. Spojrzał na nią zdziwiony, ale jak już ostatnio zdołał się przekonać, od razu zaraziła się jej uśmiechem.

—Z czego się śmiejesz?— spytał, a wpatrzeni w siebie nie zauważyli nadchodzącej z naprzeciwka starszej kobiety. Gdy ta przepychała wózek do przodu, nie przejmowała się Raven i zamiast przypomnieć o swoim istnieniu, dalej uparcie pchała go przed siebie. W ostatniej chwili Carlsile pociągnął ją w swoją stronę, przez co wylądowała w jego objęciu. Szli jednak dalej, bok w bok, śmiejąc się jeszcze głośniej z sytuacji. Było to niedorzeczne, ale nie przejmowali się tym. Byli blisko siebie i wyjątkowo im to odpowiadało.

To wprost idealna odległość dla nas. Przyszło nagle do głowy Carlsila. Szybko jednak dodał: W końcu się przyjaźnimy, nie musimy utrzymywać dystansów.

Nagle zrobiło im się bardzo wesoło. Najprawdopodobniej obojgu nie przeszkadzała tak mała odległość między nimi, bowiem Raven, prócz tego, że nie odsunęła się od boku Carlsila, to momentami sama dotykała jego ramienia, czy nawet torsu, gdy potrzebowała się oprzeć przy fali śmiechu. Sam blondyn nie pamiętał kiedy ostatni raz tak dużo się śmiał. Może nawet i nigdy? Jako syn pastora zwykle posiadał bardziej poważne zajęcia, nie sprzyjające takim wygłupom, a potem stale był przygnębiony samotnością lub obowiązkami. W końcu znaleźli odpowiednie rzeczy i ruszyli do kasy, wciąż się lekko podśmiechując. Gdy mieli wyjść z alejki, Carlsile się zatrzymał, zmuszając do tego samego Raven.

—Co... Co się dzieje?— spytała próbując uspokoić oddech po lawinach śmiechu i wycierając łzę w kąciku oka.

—Widzisz tamtą kobietę.— wskazał na stojącą przy kasie młodą i zadziwiająco szczuplutką kobietę.

—Te z włosami jak siano?— porównanie jakie użyła znów wywołało w nich śmiech.

—Tak, tę. Możemy poczekać aż wyjdzie?— spytał szybko, próbując uciszyć własny śmiech, by nikt ich nie usłyszał.

—Dlaczegóż to?— Raven uniosła brew w akcie kpiny.

—Od jakiegoś czasu ona pracuje na recepcji w szpitalu, ciągle się przymila i nie zwyczajnie nie chcę z nią teraz rozmawiać.— wyjaśnił szczerze. Raven uśmiechnęła się jednak, w sposób, który choć ściskał podbrzusze, to wogóle mu się nie podobał.

—Wtedy spóźnimy się. A do tego dojść nie może...— ruszyła w stronę kasy, ale Carlsile ani drgnął. —No chodź, przecież nie pozwolę by się żywcem zjadła.— parsknęła i pociągnęła go za rękę do kasy, przy której wciąż stała blondynka. O dziwo, gdy stali już przy kasie, nie puściła jego ręki. Nie wiedział dlaczego, ale zbytnio mu to nie przeszkadzało.

Zachowuję się jak dzieciak.

—O! Doktorze Carlsile!— zaćwiergotała słodko. Carlsile miał ochotę zapytać od kiedy są "na ty", ale byłoby to nieuprzejme, więc uśmiechnął się uprzejmie.

—Panno Deliver.— kiwnął jej głową.

—Ciężko pana ostatnio złapać w szpitalu. Już jakiś czas temu chciałam pana o coś zapytać, ale pan ciągle gdzieś znika i się spieszy.— powiedziała z urazą, robiąc ubolewającą minę. Skrzywił się w duchu na widok tego fałszu, jednak wciąż uśmiechał się.

—Mam dużo pracy.— ukrócił temat. —O co chciała pani zapytać?— skoro i tak już z nią rozmawiał to mógł załatwić już wszystko.

—Oh, to nic takiego!— spóściła lekko głowę, machając ręką. —A kim jest pana towarzyszka, doktorze Carlsile?— spytała blondynka, z wyższością oglądając Raven z góry na dół. —Pana... Znajoma?— już chciał odpowiedzieć, lecz ubiegła go Raven. Dopiero teraz zauważył jak zła była. Najwyraźniej blondynka nie podeszła jej do gustu.

—Narzeczoną.— odpowiedziała, łapiąc czule Carlsila za ramię. A go po prostu ścieło. Był zaskoczony takimi słowami, jednak widząc jak zacięcie i z z pełną satysfakcją wpatrywała się w oczy Deliver, zrozumiał co chciała osiągnąć. Ochłodzić jej zapał, póki dobrze jeszcze nie zapłonął i dać jej przy okazji pstryczka w nos.

—Oh... Nie wspominał pan.— spojrzała zaskoczona i z oburzeniem na Carlsila. Była o to zła? Jakim prawem?!

—Nie rozmawiam w miejscu pracy o swoim życiu prywatnym.— zaznaczył stanowczo, wciąż się uśmiechając. —A teraz pani wybaczy, spieszymy się.— szybko zapłacili za zakupy i wyszli. Wiedzieli, że blondynka obserwuje ich zza szyby, więc wciąż szli pod rękę do samochodu. Dopiero gdy odjechali spod sklepu roześmiali się na całe auto.

—No to od jutra cały szpital dowie się o mojej nieistniejącej narzeczonej.— potrząsnął z niedowierzaniem głową. Jak mógł na to pozwolić? Na temat jego rodziny jest już wystarczająco plotek.

—Hej! Jakiej nieistniejącej! A ja?!— upomniała się oburzona Raven, co znów wywołało śmiech.

Dotarli do domu w wyśmienitych nastrojach. Impreza trwała już, więc musieli się przeciskać przez goszczących na niej nastolatków. Gdy spotkali Belle wymienili z nią kilka zdań. Później pojawił się Jacob i było świadkiem jego przeprosin, by w końcu usłyszeć o wizji Alice. Po omówieniu planu działania i zabraniu kilku butelek z trunkiem, ruszył z Raven do gabinetu, który zamknięty był na klucz. Idąc po schodach omijali całujących się nastolatków, tak pochłoniętych sobą, że nawet ich nie zauważyli. Gdy otwierał drzwi spojrzał na swoją towarzyszkę, która patrząc w stronę zakochanych, krzywiła się.

—Nie przepadasz za takimi widokami?— spytał z rozbawieniem w głosie, lekko prowokacyjnie.

—Po co?— wyrzuciła z siebie z taką frustracją, że Carlisle mógł przysiąc, że gdyby nie spytał to wybuchłaby. —Po co całować się przy tłumie ludzi, na imprezie, na schodach cudzego domu? Powinni to robić sam na sam. Jeżeli oczywiście cokolwiek do siebie czują. Jednak jeśli nie czują nic, tym bardziej nie rozumiem czemu to robią.— skrzywiła się patrząc kątem oka na schody. Zgadzał się z nią, ale on był wampirem. Urodził się i żył w kompletnie innych czasach, gdy fizyczność zarezerwowana była dla wybranych relacji, a nie byle kogo. Dlatego nie wypowiadał się zwykle na ten temat. Nie był ignkrantem, świat się zmienił i wciąż się zmienia, a on musi te zmiany uszanować.

Carlisle uporał się wreszcie z zamkiem i przepuścił Raven w drzwiach. przez drzwi. Nalali do szklanek alkohol z ziołami i oboje pociągneli łyk. Carlisle siedząc za swoim biurkiem rozkoszował się dawno zapomnianym smakiem, obserwując ruchy kobiety naprzeciwko.



༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄
Kilka godzin później

༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄

Czuł się coraz lżejszy i mniej świadomy swoich ruchów. Równocześnie z coraz większym wysiłkiem przychodziło mu kontrolowanie ich.

—Takie czasy, dzisiaj to normalne...— skomentował bez entuzjazmu. Opierając głowę o pięść, którą zaś podpierał o biurko.

—Ale nie powinno!— wyprostowała się na krześle i oparła łokcie o biurko, lekko się tym samym nachylając w stronę Cullena. Ten wstrzymał oddech, bo znów poczuł jej zapach. —Dla nich to nieznacząca zbyt dużo przyjemność. A przecież to kontakt cielesny, który powinniśmy dzielić z kimś ważnym. Słyszałeś kiedyś o plemieniu Qura?— mówiła z taką pasją i jednoczesnym oburzeniem, że Carlisle nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu.

—Plemię... Kura?— zmarszczył brwi, wykrzywiając się w tak nietypowy dla siebie sposób, że pewnie na trzeźwo sam by siebie za to zganił. Ale nie był trzeźwy i nie rozmawiał z nikim niegodnym zaufania.

—Nie Kura, tylko Qura.— wyjaśniła powoli, jak głupiemu uczniowi, który nie rozumie najprostszych spraw. —Uważali, że przed seksem powinno być małżeństwo. Nie ze względu na czystość czy inne takie.— w normalnej rozmowie nie użyłaby tego słowa, a on na jego dźwięk zmieszał by się. Ale byli pijani i nie robiło im różnicy jakby nazwali tę czynność. —Uważali, że prawdziwa miłość, a ją poznać można dopiero przed ołtarzem, potęguje doznania podczas zbliżenia. Dla nich niedopomyślenia było jakiekolwiek zbliżenie z nieznajomymi. Uważali to za barbarzyńskie! Rozumiesz, bar-ba-rzyń-skie!— uniosła ręce w górę i wstałam. Przeszła na drugą stronę biurka, gdzie siedział Carlsile. Ten znów musiał wstrzymać oddech. Jego ręka coraz mocniej zaciskała się na oparciu fotela, niemal go zgniatając. —Tak wiele kultur od zarania uważało seksualność za niemal świętość. Uważano to za dar, który dzielić trzeba z kimś wyjątkowym. Połączenie dwóch ciał w jedno. Dwóch dusz w jedną. A teraz... Proszę.— chciała wskazać na drzwi, mając na myśli nastolatków, ale zachwiałam
się i poleciała na Carlsila. Udało jej się oprzeć o oparcie jego fotela, więc nie runęła na niego całym ciałem. Jednak ich twarze dzieliła bardzo mała odległość. Bardzo mała. Prawie idealna. Jeszcze prawie. Mimo wszystko ogarnęła go chwilowa panika, że rzuci się na nią i zrobi krzywdę albo jej, albo ona jemu. Jednak ona się nie odsuwała, a jej rozbiegane serce wcale nie zwalniało. Więc może...  Przez kilka kolejnych chwil po prostu patrzyli na siebie. Każde pogrążone we własnych myślach i obawach. Na chwilę jej wzrok padł trochę niżej niż linia oczu, co zauważył. I choć była to tylko chwila to sam również spojrzał na jej usta. Próbowała wstać, ale Carlsile nie mógł pozwolić by ta jedna jedyna okazja, gdy się odważył, skończyła się w taki sposib. Pociągnął ją lekko w swoją stronę i zbliżył się jeszcze bardziej.

—Można?— zmarszczyła brwi, słysząc jego pytanie. —Powinno się pytać kobiety o pozwolenie, żeby nie dostać sierpowego.— zaśmiała się niemal w jego usta. Doskonale pamiętał ich rozmowę na ten temat. Ale tak naprawdę nie chciał zrobić niczego wbrew niej. Nie chciał też by kolejnego dnia oboje obwinili jego. Chciał by to odbyło się świadomie. Nie mógł jednak przeskoczyć bariery strachu i zrobić to na trzeźwo. —Mogę?— jedna z jego dłoni powędrowała do jej talii, lekko przyciągając ją jeszcze bliżej, do niego, przez co upadła na jego kolana, siedząc okrakiem. Druga odgarnęła włosy na jej policzku. Oczy mu lekko pociemniały, gdy czuł jej zapach tak blisko. Ale w tej chwili nie był kwiożerczą bestią, tylko Carlsilem Cullenem. Nie zrobi jej krzywdy, nie ważne jak pięknie pachniała jej krew. Nie dla niej tutaj był.

—Ta...— zaczęła, z delikatnym uśmiechem. Gdyby Carlisle był żywy, jego serce waliło by teraz jak szalone z ekscytacji. Nie skończyła jeszcze mówić, gdy przerwało im donośne pukanie.

—Carlisle! To ty!?— szybko zaskoczyła z kolan blondyna jak oparzona. Zza drzwi nawoływał go Emmet. Carlisle odchrząknął, wściekły na świat jak nigdy i wstał, aby otworzyć.

—Stało się... Coś?— nie zachowywał się typowo dla siebie. Możnaby pomyśleć, że to przez alkohol. Nie wypił go jednak wcale aż tak dużo, a jego większość uleciała z niego w przypływie zawodu. Mówił trochę rozbierznie, nie był tak wyprostwany jak zwykle i lekko krzywił się przy każdym kroku, mając już w dalekim poważaniu świat.

—Szukamy ciebie i... O!— dostrzegł Raven za jego plecami, a zaraz później puste butelki na biurku i zaśmiał się głośno. —Czyli jednak możemy pić! Czemu nie mówiłaś?!— wrzasnął z radością. Ciemnowłosa dchrząknęła, a Carlsile spojrzał na nią kątem oka. Miała rozbiegany wzrok, zapewne by na niego nie patrzeć. Stała wyprostowana jak struna, zapewne zestresowana tym co chciał zrobić. Trzymała ręce za sobą, a Carlisle domyślał się, że zaciskała mocno dłonie, zapewne przez niezręczność w jaką ją wpakował. Odwrócił wzrok.

—Bo Rosalie urwałaby mi łeb za rozpijanie jej mężczyzny.— uśmiechnęła się krzywo, jednak ten uśmiech Carlsile usłyszał, niźli widział. Emmet zaśmiał się z takiego komentarza.

—To następnym razem zamknijmy się we trójkę w tajemnicy...— mrugnął w stronę Raven porozumiewawczo. W Carlsile nagle zagotował się gniew. Przerwał im, a teraz gada o swoich głupotach!

—Czy coś się stało?— Carlsile wrócił do tematu, nie kryjąc w głosie zniecierpliwienia i niezadowolenia. Uświadamiając sobie po chwili, że nie powinien gniewać się na syna. Nie zrobił nic złego, a już tym bardziej niespecjalnie.

—Nie, oprócz tego, że od początku imprezy nikt was prawie nie widział i od godziny was szukamy. No ale jak tu takie buty...— ominął swojego opiekuna i złapał pierwsza butelkę na biurku, jaka wpadła mu w ręce. —To ja tu chętnie zostaje.— usiadł na jednym z foteli i pociągnął łyk z ostatniej z ich butelek. Znów wezbrała w blondynie złość.

—To ja... Zobaczę co u Belli i dam im znać, że nic nam nie jest.— powiedziała i nie patrząc na żadnego z nich szybkim tempem wyszła z gabinetu, kierując się w dół. I to właśnie sprawiło, że zamiast złości, czuł ogromny zawód. To uczucie ogarnęło go od stóp aż po głowę.

—W czymś... Przeszkodziłem?— zreflektował się Emmet. Na czas. Carlisle westchnął głośno i zabrał synowi butelkę. Przechylił butelkę, biorąc kilka dużych łyków. Odłożył butelkę, ale po kilku chwilach powtórzył tę czynność. —Czyli tak... Ale że ty i Raven?—

—Milcz...— powiedział słabo blondyn, a mina Emmeta zrzedła. Carlsile zawsze na jego żarty i docinki reagował bardzo łagodnie i pobłażnie. —Jak impreza?— Carlisle uśmiechnął się lekko, choć wymuszenie. Chciał zmienić temat i zapomnieć o złości, zawodzie i wyjątkowo dużej i uciązliwej odległości.

༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄

Słuchał przemówienia ciemnowłosej dziewczyny z klasy jego córki. Było zabawne i budujące. Ta cała Jessica miała talent do przemów. Ceremonia przebiegała ogólnie dobrze, gdyby nie to, że Raven zmusiła go do siedzenia razem z Cullenami. Całe szczęście, nie bezpośrednio obok. Nie przepadał za tą rodziną, od kiedy ich wyjazd tak bardzo zranił Bellę, że nie była w stanie normalnie funkcjonować. Nawet do Carlsila Cullena, którego bardzo sobie cenił, nabrał dystansu. Wciąż jednak doceniał jego poświęcenie dla pacjentów.

Spojrzał na wspomnianego lekarza i z przerażeniem odkrył, że ten wpatrywał się w jego starszą córkę, Raven. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, ale to w jaki sposób na nią patrzył, to coś w jego oczach, bardzo nie podobało się Charliemu. Cullen napotkał jego spojrzenie i pośpiesznie odwrócił się w stronę przemawiającej. Ale Charlie wciąż patrzył, to na niego, to na Raven. Będą z tego kłopoty.

Gdy wywołana została Bella wstał i klaskał na stojąco. Jego druga córka skończyła szkołę średnią. Ma już dwie, dorosłe, piękne córki. Nigdy w życiu nie był z siebie tak dumny, jak w tej chwili. Nic nigdy nie udało mu się tak bardzo jak dzieci.

Gdy wrócili do domu Bella poszła do siebie, by się przebrać. Charlie postanowił wykorzystać okazję. Rabana odesłali do pokoju, a sam z Raven usiadł w kuchni.

—Coś się stało, tato?— spytała, zakładając nogę na nogę. Wyprostowana, stanowcza. Dumna i elegancka. Jego córeczka.

—Bardzo dużo czasu spędzasz ostatnio z C... Cullenami.— musiał się poprawić, by nie powiedzieć wprost w czym rzecz. Nie należał do ludzi, którzy potrafią rozmawiać na takie tematy. Już tym bardziej nie potrafił rozmawiać o tym z córką, którą traktował jak swój największy skarb, którego nie odda byle komu. Raz już pozwolił by ktoś niegodny się do niej zbliżył. Choć czy naprawdę w tamtym czasie miał cokolwiek do powiedzenia? Postawiono go przed faktem dokonanym. Tym razem jednak jest inaczej. Może jeszcze zareagować.

—To fakt. To jedynie przyjaciele jakich teraz tutaj mam. Lubię ich i są ważni dla mojej siostry. Dlaczego miałabym nie spędzać z nimi czasu?— nagle poczuł się jakby to on był rozpytywany. Wstał i podszedł do blatu, by zrobić herbatę.

—Po prostu chce wiedzieć co się dzieje w życiu mojej córki.— usłyszał jak westchnęła.

—Wiem o co ci chodzi. Nie lubisz ich i uważasz, że sama sobie rzucam kłody pod nogi. Ale to moje życie. I tak zrobię to co sama uznam za słuszne... Jesteś negatywnie nastawiony do Cullenów. Rozumiem. Ale... To naprawdę dobrzy...— zrobiła krótką pauzę. —... Ludzie. Sam przecież o tym wiesz. Edward nie skrzywdził Belle celowo.— Charlie skrzywił się, ale Raven tego nie widziała, bo stał do niej tyłem.

—Dobrze już dobrze. Niech będzie. Dobrej zabawy.— powiedział bez większego entuzjazmu. Raven uśmiechnęła się i podeszła do ojca. Przytuliła się do jego boku, a on objął ją ramieniem i potarł po plecach. —Po prostu bardzo cię kocham.— dodał.

—Ja ciebie też, tato.— powiedziała i odsunęła się. Ruszyła na górę. Gdy była już w swoim pokoju Charlie westchnął. I tak zrobi co będzie musiał, by ją chronić.

Zaś Raven czekała jeszcze jedna rozmowa. Raban nie był głupi. Widział wszystko co się działo. Uśmiechy Raven, spojrzenia Carlisla, reakcje Edwarda, czytającego ich myśli. Ostatecznie utwierdziła go o wszystkim rozmowa Charliego z Raven. Coś się działo, a on powinien to zatrzymać.

—Jesteś za blisko.— powiedział po kilku minutach. Siedział ze złożonymi rękami na łóżku, gdy Raven czesała swoje włosy przed lustrem.

—Za blisko czego? Lustra?— zaśmiała się wesoło.

—Cullenów.— na słowa Rabana, zamarła. Odłożyła szczotkę i odwróciła się w jego stronę.

—Słucham?— spytała z lekką złością. Mimo to, Raban wytrzymał jej wzrok na sobie.

—Jesteś wyjątkową istotą. Jesteś Dominą Tenebrae. Powinnaś być jak kamień...— zaczął znany już jej wywód.

—Nie jestem i nie chcę być.— powiedziała ostro.

—Skrzywdzisz sama siebie w ten sposób. Jestem tylko twoim sługą, wszystko co robię, robię w trosce o twoje życie, pani. Kamień nie musi być bezlitosny, ale musi być chłodny i twardy.— Raven spóściła wzrok, zastanawiając się nad jego słowami.

—Jeżeli stanę się kamieniem, ile zostanie z Raven?—

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top