Rozdział V
Przemknął obok jak pocisk, a potem zwolnił i się zatrzymał. Czyżby mnie znalazł? Chwilę potem silnik ponownie ryknął, ziemia pode mną zadrżała i poczułam zapach paliwa.
Nie podniosłam się, ani nawet nie poruszyłam. Po prostu leżałam jak kłoda, walcząc z mętlikiem w głowie. Czułam się ciężka niczym stara łódź wyrzucona na brzeg. Niemal to sobie wyobraziłam. Fale biją o brzeg, a dookoła piach, coraz więcej go i więcej...
Nawet kiedy odgłos kroków zaszeleścił w trawie, nie drgnęłam, wciąż byłam łodzią, lecz gdy zasłonił mi słońce, prawie zapomniałam o oddychaniu.
– Proszę. – Uklęknął i podał mi butelkę z wodą.
Wzięłam ją bez słowa, a wtedy położył się obok na wyciągniętym ramieniu.
Podniosłam się na łokciu i byłam taka spragniona, że wypiłam prawie połowę. Nie patrząc na niego, wcisnęłam butelkę w trawę, opadłam z powrotem i zasłoniłam twarz ramieniem jak poprzednio.
– Chcesz być sama? – usłyszałam.
Tak. Nie. Nie wiem – biłam się z myślami.
Najwidoczniej zrozumiał moje milczenie na swój sposób, bo nie ruszył się z miejsca i znowu się odezwał:
– Pamiętasz ten deszczowy dzień, jak przyjechałaś z ojcem do zoo? Wystraszyłaś się kucyków i uciekłaś na plac zabaw, gdzie były takie duże, dmuchane dinozaury...
Zamarłam, wstrzymując oddech i, wsłuchując się w jego głos.
– Miałaś chyba pięć lat i ojciec prawie rozchorował się z nerwów, kiedy zniknęłaś mu z oczu. Znalazłem cię na huśtawce, tak mocno się odchylałaś do tyłu, jakbyś chciała zobaczyć świat do góry nogami...
W jego głosie wyczułam uśmiech. Zamknęłam oczy i próbowałem zrozumieć, o czym w ogóle mówił. I nagle... Łódź drgnęła, a nieznana siła wypchnęła mnie, oddalając od brzegu. Coraz dalej i dalej... Odpływałam.
Kolorowe głowy poruszają się lekko na wietrze. Ich wielkie oczy obserwują mnie i choć jestem sama, nie boję się i huśtam coraz wyżej. W powietrzu czuć słodki zapach palonego cukru i plastiku. Odpycham się coraz mocniej, jednak nie tak mocno, jakbym chciała. Ściskam zielone łańcuchy i odchylam głowę, wierzgając nogami. Wiszę tak przez dłuższą chwilę, dopóki raptownie się nie zatrzymuję, bo ktoś łapie za huśtawkę, a potem zakręca mną kilka razy. Śmieję się, gdy wszystko zaczyna wirować. On też się uśmiecha. Ma okulary i aparat na zębach. Za nim stoi tata i trzyma w rękach różową watę cukrową. W jego oczach nie ma złości, nie widzę też uśmiechu, tylko dziwny smutek. Już mam zeskoczyć i pobiec do niego, ale wtedy tata zaczyna się rozglądać, jakby nie szukał mnie, tylko kogoś jeszcze. Po chwili na jego twarzy pojawia się grymas rozpoznania...
Nie rozumiem, więc spoglądam tam, gdzie zatrzymał wzrok, lecz widzę tylko czerwone parasole, którymi szarpie wiatr...
_____________
Przepraszam za ten krótki działek, ale tekstu nie dopisuję i nie zmieniam, jedynie go poprawiam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top