84. Dorothy i złe wieści
Kryjówka mieszkańców Emerald City rzeczywiście okazała się nie taka zła. Jaskinia, w której się ukryli, miała spore rozmiary i było w niej przyjemnie chłodno po duchocie dżungli, którą poczuliśmy, gdy tylko słońce wzeszło trochę wyżej nad horyzont. Jim uspokoił się natychmiast, gdy tylko wprowadziliśmy go do wnętrza groty, chociaż ze względu na nierówne podłoże obawialiśmy się o jego kopyta; dla konia jednak ciemność i chłód jaskini były środowiskiem naturalnym, dlatego czuł się tam dużo lepiej niż na zewnątrz.
Pogłaskałam końskie chrapy, po czym wróciłam do miejsca, gdzie w pewnej odległości od głównego obozowiska mieszkańców Emerald City Jack znalazł nam miejsce na odpoczynek. W niewielkim zagłębieniu jaskini, z dala od ciekawskich spojrzeń, niemalże otoczeni przez ściany groty, czułam się względnie bezpieczna, co kazało mi przypuszczać, że Jack mimo wszystko też nie do końca ufał Annabelle.
– Spróbuj się trochę przespać – powiedział mi do ucha, kiedy reszta zaczęła się szykować do snu. Chociaż słońce stało wysoko na niebie, wszystkim we znaki dała się ostatnia nieprzespana noc; ja również czułam piasek pod powiekami. Bałam się jednak zasnąć, ukradkiem zerkając ciągle na ludzi krzątających się wśród prowizorycznych posłań tworzących obóz. Jack zmusił mnie, żebym na niego spojrzała, uśmiechnął się do mnie i pogłaskał po policzku gestem, od którego natychmiast zrobiło mi się ciepło gdzieś w środku. – Masz cienie pod oczami i wyglądasz, jakbyś nie spała sto lat.
– Rany, dzięki – mruknęłam, wywracając oczami. Nie ma to jak usłyszeć od ukochanego mężczyzny, że się pięknie wygląda. – Połóż się ze mną.
– Chyba mi nie powiesz, że nagle zaczęłaś ufać Annabelle. – Jack posłał mi drwiący uśmiech. – Pewnie czułabyś się pewniej, wiedząc, że stoję na straży, nie uważasz?
Przygryzłam wargę.
– Myślałam, że ty masz inne zdanie.
– Niby dlaczego? – zdziwił się, na co wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem... Nie wydawałeś się zły, gdy się pojawiła. Wydawało mi się, że nie masz nic przeciwko, żeby jechała z nami na Północ.
– Czasami lepiej nie mówić wprost, co się myśli. – Mrugnął do mnie. – Ale cieszę się, że ty tak robisz. To przynajmniej znaczy, że jesteś prostolinijna. I mimo wszystko cieszę się, że ją uderzyłaś... Sam miałem ochotę ją zabić, gdy tylko ją zobaczyłem, a mnie mimo wszystko nie wypadałoby jej bić. Nie jestem damskim bokserem.
Nie wytrzymałam, musiałam się uśmiechnąć na te słowa. Podniosłam wyżej głowę.
– Zawsze do usług. – Spojrzałam mu wyzywająco w oczy. – Jack, nie chcę Annabelle w drodze na Północ. Już raz próbowała mnie zabić, świadomie czy nie.
– Ja też próbowałem cię zabić – przypomniał niepotrzebnie, a przez jego ciemne oczy na moment przemknął ból. – Czy to znaczy, że mnie też nie chcesz?
– To nie to samo – zaprotestowałam. – Ty nie zrobiłeś tego z własnej woli...
– Annabelle też tak naprawdę tego nie chciała – wszedł mi w słowo. Westchnęłam, bo niezależnie od tego, ile miałby racji, i tak nie chciałam tego słuchać. – Clarissa oszukała ją tak samo jak nas wszystkich.
– I jaką niby mam gwarancję, że nie zrobi tego ponownie? – prychnęłam. – Dla Annabelle cały czas jestem konkurencją.
– Nie jesteś – zaprzeczył znowu. – Powiedziałem jej, że cię kocham. Annabelle na pewno rozumie, że zabicie cię niczego by nie zmieniło. I wątpię, żeby zależało jej na mnie na tyle, by chciała pozbawić życia kogokolwiek. Annabelle popełniła błąd, ale znam ją bardzo dobrze, Dee, i to nie jest z gruntu zła dziewczyna. Po prostu trochę... bezmyślna. Byłem wściekły, kiedy ją zobaczyłem, oczywiście, bo to przez nią cierpiałaś wtedy, zanim wpadłaś w tornado... Na litość, umarłaś przez nią! I bardzo dobrze, że pękłaś, bo dzięki temu ja musiałem zachować zdrowy rozsądek. Ale zdaję sobie sprawę, że Annabelle nie jest Clarissą. Nie chciałaby nas celowo skrzywdzić.
Nadal miałam wątpliwości, ale nie zamierzałam się z nim kłócić, musiał mu wystarczyć mój powątpiewający wyraz twarzy. Jack westchnął, przysunął się bliżej i objął mnie mocno, by następnie mnie pocałować. Odwzajemniłam pieszczotę z entuzjazmem, splatając mu dłonie na karku, a jego gorące wargi wymazały mi z głowy myśl, że całował mnie na oczach wszystkich, nie przejmując się nawet obecnością mojej matki.
Kiedy się w końcu odsunął, byłam zaczerwieniona i lekko zdyszana. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Teraz możesz iść spać – oświadczył, na co ponownie wywróciłam oczami: jasne, po takim pocałunku mogłam raczej być pewna, że w ogóle nie usnę! – A ja pójdę pilnować, żeby Annabelle więcej się do ciebie nie dostała. Wolałbym, żeby w ogóle się do ciebie nie zbliżała.
Na szczęście nasze oczekiwania były więc do siebie zbliżone. Niechętnie skinęłam głową, a potem odsunęłam się, pozwalając mu odejść.
Kiedy kładłam się spać, wargi cały czas piekły mnie od jego pocałunków.
***
Tym razem nie pamiętałam, co mi się śniło, ale obudziłam się z bijącym szybko sercem, sparaliżowana strachem. Potrzebowałam dwóch sekund, żeby przypomnieć sobie, gdzie byłam i dlaczego. Przez moment wpatrywałam się bez ruchu w sufit jaskini, próbując uspokoić oddech i bicie serca.
Słyszałam chrapanie gdzieś niedaleko siebie i czyjś spokojny, miarowy oddech. A potem do moich uszu dobiegła także przyciszona rozmowa, tocząca się gdzieś po mojej lewej stronie, pod przeciwległą ścianą jaskini.
Wytężyłam wzrok w półmroku jaskini i stwierdziłam, że to Jack rozmawiał z Annabelle. Z irytacją pomyślałam, że chętnie usłyszałabym, o czym mówili – spora była w tym zasługa również gwałtownego ukłucia zazdrości, które bardzo mnie zdziwiło – poczułam kumulującą się energię wewnątrz mnie, a kiedy nagle ze mnie uciekła, głosy w jednej chwili stały się wyraźniejsze, jakby ktoś podkręcił głośność. Westchnęłam ze zdziwienia.
Chyba właśnie użyłam magii.
– Gdybyś nie była kobietą, nie rozmawialibyśmy teraz – mówił Jack ze źle skrywaną złością. – Rozprawiłbym się z tobą po męsku, pokazując ci w ten sposób, co myślę o próbie skrytobójczej, której dopuściłaś się na Dorothy, niezależnie, czy celowo, czy nie. Rozumiesz mnie? Nie tknąłem cię palcem tylko dlatego, że mam zasadę, że nigdy w życiu nie uderzę kobiety. Znam cię i zdaję sobie sprawę, że nie zrobiłaś tego celowo, ale mimo wszystko Dorothy o mało przez ciebie nie zginęła. Nie było cię tam, nie widziałaś, co się wtedy działo. Ona się udusiła, do diabła! A ja stałem jak kretyn i nic nie mogłem zrobić. To twoja wina!
– Wiem i jest mi naprawdę przykro – zaszemrała w odpowiedzi Annabelle. – Ale... Nie chciałam jej zrobić krzywdy, przysięgam. I nie myślałam, że może ci w ogóle na niej zależeć. Sądziłam, że to ona... Że wy dwoje w ogóle do siebie nie pasujecie...
– Nie obchodzi mnie, co o nas myślisz – przerwał jej z irytacją. – Tak, jesteśmy razem i jak mówiłem wcześniej, kocham ją. Nie obchodzi mnie, co Dorothy mówiła ci sto lat temu, zanim jeszcze trafiliśmy na Ziemię. Będziemy razem, nieważne, jak i gdzie.
Zrobiło mi się cieplej na sercu na te słowa, nawet jeśli kierował je w złości do swojej byłej narzeczonej. Annabelle tymczasem prychnęła.
– I nie obchodzi cię też, że Dorothy włada magią? Ciebie, łowcę czarownic? Naprawdę?
Na moment zapadła między nimi cisza, a ja mimo wszystko z zapartym tchem czekałam na odpowiedź Jacka. Nic nie mogłam na to poradzić.
– Nie, niespecjalnie mnie to obchodzi – odpowiedział w końcu ku mojej uldze. – Dorothy i tak prawdopodobnie będzie chciała wrócić na Ziemię, gdy to wszystko się skończy. A nawet jeśli nie... Nauczymy się z tym sobie radzić. Jeśli istnieje w Oz choćby jedna dobra czarownica, to jest nią właśnie Dorothy.
– Jakoś nie chce mi się w to wierzyć...
– Skąd w ogóle o tym wiesz? – wszedł jej w słowo, nie pozwalając dokończyć kolejnej niepochlenej zapewne względem mnie wypowiedzi. – O magii Dorothy? Nie rozmawialiśmy o tym przy tobie.
Znowu chwila ciszy. Nie widziałam ich zbyt dokładnie, tylko sylwetki, bo twarze pozostawały skryte w półmroku jaskini, bez odpowiedzi Annabelle nie byłam więc w stanie stwierdzić, co myślała. Ale ta cisza bardzo mi się nie podobała.
– I tak w zasadzie chciałam o tym z tobą porozmawiać, ale nie miałam pojęcia, jak to powiedzieć – westchnęła w końcu, a głos jej spoważniał. – Kiedy po ataku armii z Północy uciekałam z Emerald City, natknęłam się na Clarissę i eskortujących ją żołnierzy. Była wtedy z twoim ojcem i rodzicami Dorothy.
Wstrzymałam oddech. Zapewne miała na myśli ten moment, gdy Clarissa pojmała ojca i Charlesa.
– Ukryłam się i Clarissa mnie nie widziała – kontynuowała tymczasem Annabelle napiętym tonem głosu. – Za to ja widziałam wszystko, i słyszałam też dużo. Wiem, że Dorothy ma magię, bo Clarissa rozmawiała o tym z Glorią. Gloria podejrzewała to od jakiegoś czasu, Clarissa była raczej zaskoczona. A potem... Gloria zapewne myśli, że uciekła Clarissie, ale prawda była zupełnie inna. Oni ją puścili.
– Dlaczego niby mieliby to zrobić? – zdziwił się Jack.
– Nie mam pojęcia – odparła Annabelle i pomyślałam, że rzeczywiście, nie mogła wiedzieć. Za to ja mogłam. Clarissa najwyraźniej nie bała się mojej matki, miała za to nadzieję, że mnie znajdzie, a ja ją zabiję, tak jak mnie prosiła. Clarissie od początku musiało właśnie o to chodzić. – Ale tak było, przysięgam. Słyszałam, jak Clarissa powiedziała to temu swojemu człowiekowi... Christianowi? Że kiedy Gloria spróbuje uciec, mają jej nie zatrzymywać.
Nie wiedziałam, jakie to miało znaczenie poza tym, że jak dotąd ani razu nie udało nam się przechytrzyć Clarissy. Wyglądało na to, że robiliśmy dokładnie to, czego chciała, nawet jeśli jej plany nie wychodziły tak do końca. Obawiałam się jednak, że wypuszczenie mamy miało jakiś głębszy cel niż tylko umożliwienie mi zabicia jej. Przecież Clarissa musiała zdawać sobie sprawę, że dzięki temu mama będzie w stanie nauczyć mnie bronić się dzięki magii. Musiała mieć jakąś przeciwwagę – coś, co sprawiało, że perspektywa wypuszczenia mamy mimo wszystko stawała się bardziej kusząca. Coś oprócz prawdopodobieństwa, że ją zabiję.
Tylko co?
– Ale to niczego nie zmienia – odpowiedział w końcu Jack spokojnie. – Dlatego chciałaś ze mną rozmawiać?
– Nie. – Miałam wrażenie, że kolejne słowa przychodziły Annabelle z trudem. – Widziałam coś jeszcze, ale trudno mi o tym mówić. Uważam, że powinniście wiedzieć... Ale nie znoszę być posłańcem złych wiadomości.
– Anne... Po prostu to powiedz.
Wkurzało mnie, że po tym wszystkim Jack nadal zwracał się do niej tym zdrobnieniem, które sugerowało jakąś zażyłość między nimi. Jego wcześniejsze słowa sugerowały wyraźnie, że był na nią przynajmniej tak samo wściekły jak ja, a mimo wszystko mówił do niej w ten sposób. Nie rozumiałam tego.
– Kiedy już Gloria odeszła wystarczająco daleko... Sam wiesz, że zostawiła za sobą twojego ojca i ojca Dorothy.
– Tak, są więzieni przez Clarissę – potwierdził Jack. – Są jej kartą przetargową.
– Oni nie są więzieni przez Clarissę, Jack.
Chociaż nie powiedziała nic więcej, tylko zamilkła, serce i tak stanęło mi na moment. Jakimś cudem wiedziałam, czego za chwilę się dowiem, chociaż nie miałam pojęcia, jakim cudem. Może po prostu przyzwyczaiłam się do przyjmowania najgorszych z możliwych wiadomości?
– O czym ty mówisz? – Jack najwyraźniej nie rozumiał. – Jak to, nie są więzieni? Więc gdzie oni są?
– Oni obydwaj nie żyją, Jack.
Znowu przez moment czułam się tak, jakbym się dusiła. Zacisnęłam mocno palce na szorstkm materiale koca, którym przykrył mnie wcześniej Jack, i spróbowałam uspokoić wybuchły nagle w głowie mętlik.
Nie, to nie było możliwe. Tata nie mógł nie żyć! Clarissa przecież chciała wymieniać jego życie na życie mamy, przypomniałam sobie. To niemożliwe, żeby mimo to ich zabiła!
– Też próbowali uciec – dodała po chwili Annabelle nieco żałosnym tonem. – Żołnierze Clarissy nie byli w stanie wziąć ich żywcem, a jej to chyba było wszystko jedno. Widziałam, jak ich dopadli. Obydwaj zginęli na miejscu.
Z pamięci wypłynęła do mnie uśmiechnięta twarz ojca, taka, jaką ją zapamiętałam, gdy przyprowadziłam do Emerald City mamę. Clarissa chciała go wymienić na nią. To nie było możliwe, żeby on nie żył!
Zaraz potem uświadomiłam sobie jeszcze jedno. Charles. To w końcu był, mimo wszystko, ojciec Jacka. Jak więc on musiał się czuć?
– To nieprawda – powiedział w końcu Jack lekko zachrypniętym tonem głosu. Poza tym nie słyszałam w nim jednak żadnych emocji. – Gloria mówiła... że oni obydwaj są więzieni przez Clarissę. Potrzebują ich żywych. To nie może być...
– Naprawdę myślisz, że Clarissa potrzebuje kogokolwiek na dłuższą metę? – przerwała mu bezlitośnie Annabelle. – Gloria mogła faktycznie tak myśleć, bo kiedy uciekła, jej mąż jeszcze żył. Ale zginął wkrótce potem wraz z twoim ojcem. Po co mieliby być Clarissie potrzebni żywi? Ona i bez nich potrafi załatwić wszystko, co tylko chce. A skoro do tej pory w to wierzyliście, pewnie gdzieś po drodze was okłamała.
Okłamała. To już przestał być głupi żart. Wyskoczyłam z posłania, po czym ruszyłam w kierunku Jacka i Annabelle. Dostrzegli mnie w połowie drogi, na twarzy Annabelle zauważyłam niechęć, na Jacka – niepokój. Kiedy podeszłam, uniósł dłonie do góry.
– Nie zabijaj, nie zrobiłem nic złego. Ja tylko...
– Wiem – przerwałam mu stanowczo, wpatrując się w Annabelle z napięciem. – Błagam, powiedz, że to nieprawda. Mój ojciec nie może być martwy.
W jej zielonych oczach mignęło coś, co niepokojąco przypominało współczucie. Zrobiło mi się od tego niedobrze.
– Jakim cudem słyszałaś, o czym rozmawialiśmy? – zdziwił się Jack, ale Annabelle wtrąciła się, mówiąc:
– Naprawdę bardzo mi przykro, Dorothy, wiem, co to znaczy stracić rodziców... Ale to prawda. Bardzo chciałabym, żeby nie było, ale widziałam to na własne oczy i nie mogę pozbyć się tego widoku, choćbym bardzo chciała.
Spojrzałam jej w oczy i dopiero wtedy zauważyłam, jakie wyzierało z nich udręczenie. Jakby to naprawdę ją prześladowało.
– Widziałam, jak ich zabili – dodała po chwili; miałam wrażenie, że walczyła z własnym głosem. – Przywlekli ich z powrotem po tym, jak uciekli. Nie zrobiłam nic, żeby im pomóc. Kuliłam się w swojej kryjówce, sparaliżowana strachem, tak bardzo bałam się, że mnie odnajdą i też zabiją. I po prostu... patrzyłam. Jak ich praktycznie... zarżnęli. Nie kiwnęła nawet palcem, żeby się temu przeciwstawić. Przepraszam, Dorothy... To nie tak miało wyglądać. Nie chciałam, żeby to tak się skończyło.
Przez chwilę przyglądałam jej się bez słowa, próbując dopuścić to do umysłu. Nadaremnie jednak; to po prostu było zbyt niedorzeczne, żeby mogło być prawdziwe.
– Nie... to nieprawda. Kłamiesz – odpowiedziałam, bo tak było łatwiej. Jack próbował chwycić mnie za ramię, ale wyszarpnęłam je, nawet na niego nie patrząc. – Kłamiesz, jak zwykle, nie wierzę w ani jedno twoje słowo! I mogę to udowodnić!
Ruszyłam z powrotem w stronę obozu, krzycząc po drodze na Octavię. Nie przejmowałam się, że pobudzę wszystkich, w ogóle mnie to w tamtej chwili nie obchodziło. Liczyła się tylko prawda. Musiałam wiedzieć.
Musiałam wiedzieć, że Annabelle kłamała.
Usłyszałam czyjeś mamrotanie, wszyscy powoli zaczęli budzić się ze snu, a za sobą słyszałam wołanie Jacka, ale parłam przed siebie, wpatrzona w ten punkt jaskini, gdzie na płaszczu Nicka leżała Octavia. Praktycznie wyszarpałam ją z posłania, trzymając mocno za ramię, a ona, wyraźnie zaspana, rozczochrana i nie do końca pojmująca, co się działo, nawet nie protestowała.
– Dorothy... Co...
– Potrzebuję twojej pomocy – oświadczyłam z lekką histerią w głosie. – Musisz mi powiedzieć, że to nieprawda...
– Ale o czym ty...
– Hej, Dee, co się dzieje?! – Usłyszałam za sobą krzyk Nicka, ale i jego zignorowałam, ciągnąc Octavię z powrotem w stronę Jacka i Annabelle. Gdzieś po drodze moja towarzyszka nieco wytrzeźwiała, bo syknęła i spróbowała przyciągnąć do siebie trzymane przeze mnie ramię.
– Dorothy, puść... To boli, słyszysz?
Zwolniłam nieco uścisk, ale nie zatrzymałam się, póki nie dotarliśmy do Jacka i Annabelle. Obydwoje patrzyli na mnie wyjątkowo zgodnie, ze współczuciem w oczach, którego nienawidziłam. Oni nie mieli mi czego współczuć! To nie mogło być tak...
– Powtórz jeszcze raz, co powiedziałaś wcześniej, Annabelle – poleciłam jej twardo, a potem zerknęłam na Octavię. – A ty... Jesteś w stanie określić, czy mówi prawdę, nie?
Octavia, nadal lekko zdezorientowana, przenosiła wzrok ze mnie na Annabelle i z powrotem, jakby oglądała mecz tenisa.
– No... pewnie tak... ale po co...
– Zaraz się dowiesz – ucięłam, a potem posłałam twarde spojrzenie Annabelle. – No?
Annabelle niechętnie powtórzyła informację o moim ojcu, a oczy Octavii z każdą chwilą otwierały się coraz szerzej. Wpatrywałam się w nią z napięciem, a jej mina nie mogła oznaczać niczego dobrego. Pod wpływem jej wyrazu twarzy czułam się tak, jakby ktoś rozrywał mi serce na pół. Czy naprawdę to zawsze musiało się tak kończyć?
– Moim zdaniem ona mówi prawdę – powiedziała w końcu niepewnie Octavia, chwytając mnie za ramię. Pewnie dlatego, że zachwiałam się, jakbym za chwilę miała się przewrócić. – Przykro mi, Dorothy.
Nie tylko ja musiałam przeżyć szok. Jack też wpatrywał się to w Octavię, to w Annabelle z niedowierzaniem, a ja w ciągu sekundy przypomniałam sobie, że to przecież oznaczało, że i on stracił ojca. Nie mogłam uwierzyć, że Clarissa mogłaby być tak bezlitosna. Przecież żywi bardziej jej się mogli przydać! Dlaczego miałaby to zrobić?!
Od strony obozowiska szła w naszym kierunku mama. Po jej zdruzgotanej minie widziałam, że wszystko słyszała; nic dziwnego, w końcu odkąd włączyłam się do rozmowy, mówiliśmy raczej głośno. Odwróciłam się do niej i wykrzyknęłam z pretensją:
– Nie powinnaś wiedzieć?! Nie powinnaś czuć, że coś mu się stało?!
Bezradna mina mamy była dla mnie jak uderzenie w żołądek. Nie sądziłam, że ona mogła w ogóle tak się czuć.
– Nie wiem. Ja... nie wiem... – Tylko tyle była w stanie wymamrotać.
Nie wierzyłam w to, co się wokół mnie działo, i nagle poczułam, że nogi nie chciały mnie dłużej utrzymać w pozycji pionowej. Jack złapał mnie w połowie drogi, ale nie dał rady utrzymać mnie na nogach i razem gruchnęliśmy na ziemię – a raczej na twardą, zimną skałę. Stłukłam sobie kolano, ale zupełnie tego w pierwszej chwili nie czułam.
– To niemożliwe – powtórzyłam uparcie. Dzięki resztkom rozsądku, które jeszcze się we mnie ostały, zrozumiałam, że wpadałam w histerię, ale nie potrafiłam już tego zatrzymać. – To niemożliwe, rozumiecie? Clarissa ich potrzebowała! Szantażowała mnie właśnie dzięki temu, że obydwaj mieli przeżyć! A mama... mama poczułaby, gdyby coś mu się stało...!
– Niekoniecznie – wtrąciła mama ponurym tonem głosu. – Przecież wiesz, że straciłam magię, Dorothy. Nie umiem już z niej korzystać. Bardzo możliwe, że zanikała już wtedy i nie czułam... Nie byłam w stanie wyczuć, że stało się coś złego.
– Coś złego? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Annabelle twierdzi, że on nie żyje! Że obydwaj z Charlesem nie żyją! Czy można być jeszcze bardziej bezdusznym niż ty teraz?!
– Myślisz, że ja nic nie czuję?! – zdenerwowała się, a ja mocno chwyciłam Jacka za ramię, bo miałam wrażenie, że chciał się odsunąć. – Myślisz, że jesteś jedyną, która może opłakiwać stratę kogoś bliskiego?! Wiem, że myślisz o mnie, że jestem bez serca, ale to nieprawda, Dorothy. Kocham twojego ojca i zawsze go kochałam. Nie waż się mówić o bezduszności tylko dlatego, że starałam się podjąć racjonalną decyzję, która przysporzy nam wszystkim możliwie najmniej bólu.
– Teraz to już bez znaczenia, prawda? – prychnęłam z drwiną. – Bo on i tak nie żyje. Clarissa nie ma czym mnie szantażować.
– O czym wy mówicie? – dotarł do mnie zdziwiony głos obejmującego mnie cały czas Jacka.
Zamrugałam, podniosłam na niego wzrok i kątem oka dostrzegłam skulone w kącie Annabelle i Octavię, które wyglądały tak, jakby miały ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie. Rodzinna kłótnia dwóch czarownic to chyba nie był ich wymarzony sposób na spędzenie popołudnia.
Tata nie żyje, przypomniałam sobie znowu, patrząc na Annabelle, i w oczach znowu poczułam łzy, które otarłam ze złością wierzchem dłoni, gdy tylko popłynęły po policzkach. Cholera. Już dawno powinnam się nauczyć sobie radzić z takimi wiadomościami!
– Nie sądziłam, że to zrobi – przyznała mama, zupełnie ignorując Jacka. – Byłam pewna, że są jej potrzebni żywi... Że Clarissa spróbuje nas w ten sposób powstrzymać. To miała być jej cholerna karta przetargowa, więc dlaczego miałaby się jej pozbywać?!
– Bo widocznie uważa, że jej nie potrzebuje! – Podniosłam znowu głos, bo nie potrafiłam pozostać spokojna. – Naprawdę tego nie widzisz?! Clarissa cały czas jest o krok przed nami! Zabiła moją ciocię i wujka, a teraz też tatę! – Przy tym ostatnim słowie głos mi się załamał, nic nie mogłam na to poradzić. – Nic dziwnego, że uważa, że poradzi sobie i bez nich, skoro ani razu jeszcze jej poważnie nie zagroziliśmy! Ciągle tylko uciekamy i chowamy się po jaskiniach!
– Dee, rozumiem, że jesteś zła i czujesz się zraniona – odpowiedziała mama, w przeciwieństwie do mnie całkiem spokojna. – W końcu chodzi o twojego ojca. Z którym w dodatku nie zdążyłaś spędzić zbyt dużo czasu. Musimy jednak przyjąć do wiadomości, że Annabelle rzeczywiście może mieć rację i że Clarissa nie ma nas czym szantażować...
– Tylko o to ci chodzi?! – przerwałam jej, bo nie mogłam dłużej słuchać tego logicznego, chłodnego tonu. – Tylko o to?! Fajnie, że tata nie żyje, bo dzięki temu Clarissa nie może nas szantażować jego śmiercią?!
– Przecież wiesz, że to nie tak...
– Najpierw wmawiasz mi, że nie jesteś bezduszna, a potem mówisz coś takiego! Boże, mam nadzieję, że nigdy nie będę do ciebie podobna, bo musiałabym się wtedy sama znienawidzić!
– To nie tak, kochanie – powtórzyła uparcie. – Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło. Rozumiem, że przepełnia cię żal i dlatego nie zamierzam brać sobie do serca twoich krzyków. Nie rozumiem tylko, dlaczego uważasz, że jeśli ktoś nie krzyczy tak jak ty, to znaczy, że nie cierpi. Nie ty jedna kogoś straciłaś!
Byłam tak zła, tak zraniona i tak wściekła, czułam w sobie tak głęboki ból, że na chwilę zapomniałam, się jak oddychało. Skupiłam się na nim, próbując go ze mnie wyciągnąć, ale nie potrafiam; przychodził falami, z każdym moim powtarzanym w głowie zdaniem Tata nie żyje. Tata nie żyje.
To nie mogło się dziać naprawdę.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, mama podeszła bliżej i spróbowała dotknąć mojego ramienia. Wiedziałam, że wpadłam w histerię, ale nie potrafiłam się uspokoić. Dlatego właśnie odepchnęłam ją, gdy próbowała się do mnie zbliżyć, a potem krzyknęłam.
Chciałam jedynie wyrzucić z siebie wraz z tym krzykiem całą moją frustrację, ból i strach. Już po sekundzie zrozumiałam jednak, że zrobiłam coś więcej. Coś jakby fala uderzeniowa przeszło przez jaskinię, a kotłujące się gorąco wewnątrz mnie nagle zniknęło. Jack puścił moje ramię; odrzuciło go do tyłu, gdzie upadł na skały dna jaskini, oszołomiony. Podobnie reszta – łącznie z mamą, wszyscy stracili równowagę, jakbym uderzyła ich jakimś niewidzialnym narzędziem. Wiedziałam, co to było. Moja niekontrolowana magia, która właśnie wydostała się na zewnątrz w postaci gwałtownej fali energii. To pewnie miało coś wspólnego z rozpaczą po śmierci taty, ale nie byłam pewna, bo nie miałam czasu, by to analizować.
W następnej chwili bowiem poczułam się skrajnie wyczerpana i też opadłam na ziemię, a chociaż usiłowałam zachować przytomność umysłu, szybko uciekała ona gdzieś w tył mojej głowy, do tego przyjemnego miejsca zwanego nieświadomością. To przez magię, uświadomiłam sobie jeszcze. Pewnie wydrenowałam się z niej tą falą...
Potem zamknęłam oczy i chyba straciłam przytomność.
Kiedy ponownie się obudziłam, nadal znajdowałam się w jaskini, co poznałam po ciemnoszarym, kamiennym suficie nade mną. Bolała mnie głowa i zęby, poza tym jednak nie wydawało mi się, żeby stało mi się coś poważnego, najwyraźniej był to efekt przesadzenia z magią. Musiałam wyrzucić jej z siebie sporo. Nad sobą zobaczyłam pochylającego się do przodu Jacka; uśmiechnęłam się do niego z trudem i pozwoliłam, żeby wywindował mnie do pozycji siedzącej.
Znajdowałam się, jak się wkrótce przekonałam, w tej samej części jaskini, w której wcześnie rozbiliśmy obóz. Na widok rezygnacji na twarzy Jacka zrobiło mi się mega głupio, że jak zwykle przejęłam się tylko własną stratą.
– Dobrze się czujesz? – zapytał z troską. Pospiesznie pokiwałam głową.
– Wszystko w porządku. Tak mi przykro, Jack – bąknęłam, chwytając go za rękę. Uścisnął ją w odpowiedzi. – To, co się stało z twoim ojcem... Może jednak Annabelle jakimś cudem się myli...
– Wątpię, żeby mogła to źle zinterpretować i jeszcze bardziej wątpię, żeby Octavia się pomyliła – odparł ponuro i szybko zmienił temat. – Mieszkańcy jaskini zobaczyli, co potrafisz zrobić, i poczuli się trochę zagrożeni. Będzie lepiej, jeśli jak najszybciej stad wyjdziemy.
– Zaraz... A co z... – nadaremnie probówałam sobie przypomnieć, po co właściwie schroniliśmy się w tym miejscu. Na szczęście Jack pokiwał głową.
– Armia Glorii przybyła jakieś pół godziny temu. Twoja matka rozmawia teraz z ich przywódcą w namiocie na zewnątrz. Annabelle uparła się, żeby iść z nią.
– Prowadź mnie tam – rozkazałam, w jednej chwili wstając na nogi. Zakręciło mi się trochę w głowie, ale poza tym nic mi nie było.
– Powinnaś może najpierw odpocząć...
– Nieważne, prowadź mnie – powtórzyłam z zaciśniętymi zębami. – Muszę ich zobaczyć. I muszę wiedzieć, o czym rozmawiają!
Wsparłam się na ramieniu Jacka i ruszyłam w stronę wyjścia z jaskini; ponieważ jako jedyna została przy nas Octavia, opuściła jaskinię razem z nami, zapewne bojąc się reakcji jej mieszkańców. Na szczęście Jack nie protestował dłużej, prowadząc mnie do postawionego na skraju dżungli namiotu. Wokół nie widziałam ani jednego żołnierza, co kazało mi przypuszczać, że wysłali tylko przywódców, a sami stacjonowali gdzieś dalej. A skoro zdążyli postawić namiot, zapewne byłam nieprzytomna dłużej, niż mogłam przypuszczać.
Potem zaś weszliśmy do środka i zmartwiałam, wpatrując się w oczy człowieka, który był dowódcą partyzanckich wojsk mamy, naszej głównej broni przed Clarissą.
Ja znałam tego człowieka.
Widziałam już wcześniej te trochę niepokojące, głęboko osadzone oczy, wyraźnie zarysowane, zbiegające się ku oczom brwi i łysą głowę. Ale najlepiej zapamiętałam tatuaż na przedramieniu w kształcie gwiazdy. Wprawdzie był obecnie zasłonięty rękawem skórzanego płaszcza, który dowódca wojsk partyzanckich miał na sobie, ale i tak wiedziałam, że tam był.
– August? – zdziwiłam się, na co mężczyzna podniósł głowę i spojrzał prosto na mnie.
To był on.
A my mieliśmy przerąbane.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top