83. Dorothy i ruiny w dżungli

Jim denerwował się, gdy kazaliśmy mu stać bezczynnie w zamkniętym tunelu. Nie bylibyśmy w stanie zawrócić wozu, nawet gdybyśmy chcieli, a wrota pozostawały zamknięte na głucho, sytuacja była więc potencjalnie problematyczna.

– Musieli opieczętować wyjście, gdy uciekali przed gargulcami, żeby nie wydostały się na powierzchnię – westchnął Jack, opierając się bezsilnie o drzwi. – Tylko dlaczego nie poinformowali o tym drugiego miasta?

– Może nie zdążyli? – Wzruszyłam ramionami. – To mogło się stać niedawno.

– Sądząc po stanie opuszczonego miasta, nie sądzę. Prędzej uznali, że to bez znaczenia, skoro i tak nikt już dawno nie używał tej drogi.

W zamyśleniu przyjrzeliśmy się zamkniętym drzwiom. Sześć par oczu wlepiło w nie swój wzrok, jakby dzięki temu wrota miały się otworzyć. Nawet nasza połączona frustracja nic jednak nie zdziałała przeciwko zamkniętym od zewnątrz sztabom.

– Magia. – To mama jako pierwsza powiedziała to, co dla wszystkich, włącznie ze mną, było oczywiste. – Musimy użyć magii. Dorothy, tylko ty możesz to zrobić.

– Nie umiem – zaprotestowałam natychmiast. – Nawet nie wiem, jak miałabym zacząć...

– W tunelach poradziłaś sobie świetnie, a w jaskini wyczarowałaś światło wręcz nieświadomie – weszła mi w słowo praktycznie natychmiast, jakby spodziewała się mojego protestu. – Jestem pewna, że dasz sobie radę z taką drobnostką. Potraktuj to jako ćwiczenie. To łatwe, powiem ci, co robić.

Rozejrzałam się bezradnie po naszych towarzyszach, ale wiedziałam doskonale, że żadne z nich nie widziało innego wyjścia i że właściwie nie miałam powodów, by protestować. Nawet Jack milczał, wpatrując się we mnie spojrzeniem, którego nie potrafiłam rozszyfrować, zupełnie jak na początku naszej znajomości. Nie wiedziałam, jak powinnam je rozumieć. Mimo wszystko nie podobało mu się, że musiałam używać magii? Uważał to za niebezpieczne? Obawiał się, że sobie nie poradzę albo znowu wymknie mi się jakieś inne zaklęcie?

Chciałabym powiedzieć, że po naszym zbliżeniu czytałam z niego jak z otwartej księgi, ale absolutnie tak nie było. I trochę mnie to martwiło.

– No dobrze – zadecydowałam w końcu. – Pokaż mi, co mam robić.

Wszyscy taktownie się odsunęli, gdy mama podeszła bliżej, by mnie poinstruować. Tylko Jack został na swoim miejscu, cały czas wpatrując się we mnie z założonymi na piersi ramionami. Trochę mnie rozpraszał, ale nie zamierzałam go wyganiać. Ostatecznie chciał spędzić ze mną resztę życia, miał prawo zawczasu wiedzieć, co to miało oznaczać.

Wiedziona wskazówkami mamy, spróbowałam skupić się na wrotach, wypierając z głowy resztę myśli (to ostatnie akurat szło mi bardzo opornie). Wyobraź sobie, że po drugiej stronie znajdują się sztaby, które musisz odsunąć, usłyszałam szept mamy. Odruchowo zamknęłam oczy, koncentrując się na tej jednej rzeczy, zgodnie z jej radami próbując skupić moc rozproszoną po moim ciele. Kiedy poczułam ją wyraźniej, pchnęłam ją przed siebie, przez drzwi, równocześnie myśląc Otwórz się. Oczyma duszy widziałam odsuwające się sztaby i wrota stające przed nami otworem.

A potem otworzyłam oczy i zamrugałam, na nowo przyzwyczajając wzrok do rozświetlanego latarniami półmroku tunelu.

Wrota nie były otwarte na oścież. Ale widziałam w nich niewielką szparę, której wcześniej tam nie było. Podekscytowanie, które w tamtej chwili poczułam, nie miało nic wspólnego z wcześniejszą niechęcią. Z tego jednak między innymi wynikała: czułam się wypełniona magią po dziurki w nosie i to było dziwnie oszałamiające uczucie. W tamtej chwili nie dziwiło mnie, że Clarissa chciała jej więcej i z tego powodu wszczęła wojnę w Oz.

– Udało ci się! – Pierwsza odezwała się mama, uśmiechając się z zadowoleniem. – Wiedziałam, że ci się uda, kochanie! Teraz jestem już prawie pewna, że poradzisz sobie, gdy wreszcie dopadniemy Clarissę!

Posłałam jej niepewne spojrzenie, bo nie wiedziałam, które z uczuć powinnam pokazać po sobie najpierw. Złość, że uważała, że magiczne otwarcie wrót oznaczało, że byłam gotowa ją zabić? Rozżalenie, że tak po prostu przeszła nad tym do porządku dziennego? Niedowierzanie, że jej zdaniem nie musiałam już niczego się uczyć? Przecież to wszystko było niedorzeczne!

– Tak, udało mi się otworzyć drzwi – odpowiedziałam w końcu zgryźliwie. – Hurra, cieszmy się wszyscy i wiwatujmy!

Wyminęłam ją i podeszłam do drzwi, ale zanim zdążyłam otworzyć je szerzej, tuż przy mnie znalazł się Jack, chwytając mnie za ramię i odciągając na bok.

– Wszystko w porządku, Dee? – zapytał ze zmarszczonymi brwiami, jakby coś z moich uczuć jednak zobaczył na twarzy. – Wyjdę pierwszy, zobaczę, czy na zewnątrz jest bezpiecznie. Trzymaj się za mną, dobrze?

Dobrze, że na koniec zdobył się na coś w rodzaju tonu pytającego, bo inaczej i jego mogłabym obdarzyć jakąś nieprzyjemną uwagą. A tak tylko skrzywiłam się i pozwoliłam mu ryzykować dla mnie życiem.

Na zewnątrz chyba jednak nie było aż tak niebezpiecznie, bo wkrótce potem Jack dał nam znak ręką, że możemy wyjść. Największy problem był z wozem, który ledwie przecisnął się przez wrota, ostatecznie jednak Jimowi udało się wydostać go na zewnątrz.

Po otaczającej nas roślinności domyśliłam się od razu, że znajdowaliśmy się już bardzo blisko Emerald City. Wylot z tunelu, dobrze zamaskowany bujnymi krzewami i lianami, położony był w oazie, niedaleko drogi, na której kiedyś, dawno temu, zaatakowały nas po raz pierwszy latające małpy. W pierwszej chwili nie rozpoznałam jednak okolicy, bo dookoła dżungla była wykarczowana, a z wysokiej trawy wyrastało kilka chat i sporo wysokich, półkolistych skał, podobnych jak ta, przez którą wyszliśmy z tunelu; ku mojemu zdziwieniu między kilkoma innymi również widziałam wejścia do jaskiń.

Poza tym dookoła było całkiem pusto i dziwnie cicho.

– A tu co się stało? – zdziwił się Jack; najwyraźniej to miejsce nie było mu obce. Mama rozejrzała się dookoła ze smutkiem i westchnęła.

– Przypuszczam, że to przedsmak tego, co zobaczymy w Emerald City.

– Co to w ogóle za miejsce? – Nie wytrzymałam, musiałam zapytać. – Gdzie my jesteśmy?

– Niedaleko miasta – wyjaśnił chętnie Jack, podchodząc bliżej do chat. Odruchowo wszyscy ruszyliśmy za nim. – To miejsce jeszcze niedawno tętniło życiem. To tutaj wydobywa się szmaragdy, którym miasto zawdzięcza swoją nazwę. Do głównej bramy wiedzie stąd szeroki trakt, możemy dostać się do Emerald City tamtędy.

– Chyba raczej wydobywało – mruknął Nick, rozglądając się uważnie dookoła. Octavia zmarszczyła brwi.

– To naprawdę przykry widok.

Nie dziwiły mnie jej słowa. Wszystkie chaty były porzucone, jakby ich właściciele wynieśli się nagle i w pośpiechu. Opustoszałe, robiły naprawdę ponure wrażenie. Tym bardziej, że dookoła dżungla była bardzo cicha, chociaż przecież powinno w niej aż roić się od zwierząt. Nie słyszeliśmy jednak żadnych odgłosów, a nad oazą zapadła podejrzana, trochę niepokojąca cisza.

Wyminęłam chaty, nie poświęcając im więcej uwagi, po czym ruszyłam w stronę, gdzie, jak wskazywał Jack, mieścił się wylot traktu do miasta. Rzeczywiście tam był; sądząc po stanie drogi, częściowo zarośniętej już przez dżunglę, był nieużywany przynajmniej od kilku tygodni. Trakt ginął w ciemności, która wkradła się między drzewa, pogłębiając jeszcze to ssące w żołądku uczucie zaniepokojenia. Stanęłam w miejscu, w którym roślinność niczym ucięta nożem zamieniała się w polanę, po czym wyjrzałam do przodu.

– Nie idź sama, Dorothy! – Usłyszałam za sobą głos nieco podniesiony głos Nicka. – Nie wiemy, co tam jest!

Zamknęłam oczy i wczułam się w otaczającą mnie dżunglę. Kiedy się skupiłam, zaczęłam czuć jej pulsowanie wewnątrz siebie, jakby była jednością, ale też pojedyncze pulsowania, milczącą obecność zamieszkujących ją stworów. Wbrew temu, co słyszeliśmy – a raczej czego nie słyszeliśmy – tętniła życiem, ale to życie skupiało się w jej odległych częściach, nie w okolicach traktu. Miałam nieodparte wrażenie, że droga przed nami była całkowicie opustoszała, choć nie miałam pojęcia, jak doszłam do tego wniosku.

– Jest bezpiecznie – oznajmiłam w końcu, choć wszyscy poza mamą spojrzeli na mnie z niezrozumieniem. Tylko mama, w przeciwieństwie nawet do mnie samej, zdawała się rozumieć, co zrobiłam. – I zaskakująco pusto. Możemy iść.

Po czym, nie oglądając się na nich, wkroczyłam do dżungli, pochylając się, żeby ominąć rozłożyste gałęzie jakiegoś drzewa o wielkich, grubych liściach.

Jack krzyknął za mną, ale nawet nie zwolniłam kroku; dogonił mnie zaledwie po kilku sekundach i chwycił za rękę, ale nie próbował mnie zatrzymać. Nawet nie oglądając się za siebie, wiedziałam, że reszta podążyła za nami, pociągnęłam go więc przed siebie, bo ssący niepokój w żołądku kazał mi jak najszybciej znaleźć się w mieście.

Trakt wyglądał na nieużywany przynajmniej od kilku tygodni.

Być może od wtedy, gdy Emerald City było oblegane przez armię Clarissy.

Ciągnięty przez Jima wóz ledwie mieścił się na trakcie, udało się go jednak na szczęście przewieźć bez dłuższych postojów. Jak się wkrótce okazało, droga do miasta nie była długa. Wydawało mi się, że minęły zaledwie ze dwie godziny żwawego marszu, gdy wyszliśmy z dżungli prosto pod główną bramę.

A raczej to, co zostało z głównej bramy.

Chociaż spędziłam w tym miejscu dużo mniej czasu niż choćby mama czy Jack, serce i tak ścisnęło mi się boleśnie, gdy w półmroku przedświtu roztoczył się przede mną widok na Emerald City. Podeszliśmy ostrożnie bliżej, a ja rozpoznałam moment, w którym trzymający mnie za rękę Jack wstrzymał oddech.

Główna brama, podobnie jak otaczający ją mur, praktycznie przestały istnieć. Zamieniły się w w smętne kupki gruzu z tu i ówdzie sterczącymi ponuro w górę kikutami ścian. Wielkie wrota leżały na ziemi, a na nich znalazły się resztki strzegącego niegdyś wejścia do miasta wilka. Akurat tego ostatniego najmniej było mi szkoda, pamiętałam bowiem, że został zaczarowany przez Czarownicę z Północy. I pewnie dlatego przepuszczał jej własnych szpiegów do miasta.

Za bramą rozciągał się żałosny obraz, w niczym nieprzypominający miasta, do którego tak dawno temu wkroczyłam po raz pierwszy, kiedy jeszcze nie miałam pojęcia, kim naprawdę byli moi rodzice. Główna aleja zasłana była gruzem, spalonymi resztkami drewna i cudzego dobytku. Domy po obydwu stronach miały osmolone ściany, czasami także dachy, jak również powywbijane szyby; część murów była zburzona podobnie do bramy. W oddali, na drugim końcu alei, widziałam zgliszcza pałacu, z którego prawie nic nie zostało. Wszystko to trwało w ciszy i beznadziei wczesnego poranka, zaś dookoła nie widziałam żadnych ludzi. Nie było sprzedawców zachwalających swoje towary na alei; zamiast nich na drodze leżały poprzewracane stragany, w większości pozbawione dóbr. Nie było spieszących na targ lub do pracy przechodniów; nie było nawet zwierząt, które wcześniej wałęsały się po ulicach. Emerald City było puste. Miasto zostało zburzone, a jego mieszkańcy...

A co właściwie stało się z jego mieszkańcami?

Tu i ówdzie widziałam rdzawe plamy krwi, nie było jej jednak wystarczająco wiele, by podejrzewać masowe mordy mieszkańców. Bardziej prawdopodobne wydawało mi się wyjaśnienie, że zostali pojmani przez wojsko Clarissy lub po prostu uciekli. Część być może przeczekała działania wojenne, schowana we własnych domach, a potem widząc, ze miasto chyli się ku upadkowi, spakowała manatki i wyprowadziła się w siną dal.

Przynajmniej taką miałam nadzieję, że to tak właśnie się odbyło.

– Co ona zrobiła z moim miastem – wymamrotał Jack, rozglądając się dookoła z niedowierzaniem. Nie dziwiłam się jemu szokowi: w końcu to było miejsce, w którym spędził dużą część swojego dzieciństwa. Tego prawdziwego dzieciństwa, a nie tego, kiedy był skazany na wieczną ucieczkę, tułaczkę i wyrzuty sumienia, że w ogóle ośmielił się wrócić. – Co tu się stało?!

Odwócił się do mojej mamy, po której minie domyśliłam się od razu, że wiedziała o tym wcześniej. Gdy była tak smutna, wydawała się jeszcze strasza niż w rzeczywistości. A może właśnie zaczynała wyglądać na swój wiek, biorąc pod uwagę, jak długo w ogóle się nie starzała?

– Kiedy uciekliście na Ziemię, Clarissa chciała rozebrać dom po domu, po prostu po to, żeby nad nami zatriumfować – westchnęła w końcu, rozglądając się dookoła z przygnębieniem. – Nie była wściekła, zupełnie jakby to planowała... Dopiero później zrozumiałam, że pewnie tak właśnie było. – Przypomniałam sobie zabójczy pocałunek Jacka i odruchowo się wzdrygnęłam. Mama tymczasem kontynuowała: – Chciała zrównać Emerald City z ziemią...

– I jej się udało – wtrąciłam gorzko. Mama pokręciła głową.

– Bardzo szybko uznała, że ma dość – odpowiedziała. – I że ruiny będą robiły dużo bardziej odstraszające wrażenie niż miasto wypalone do fundamentów. Część mieszkańców zdążyła uciec, resztę pognano do kamieniołomów znajdujących się niedaleko zamku Clarissy na Północy. Ja sama ledwie uszłam z życiem...

A tata i ojciec Jacka zostali wzięci do niewoli. Tak, to już wiedziałam.

– Po co więc w ogóle tu przyjechaliśmy? – zapytałam z frustracją. – Przecież tutaj... nic nie ma...

– Przed wejściem do tuneli posłałam naszym oddziałom magicznego gołębia – oświadczyła ku mojemu zdziwieniu mama. – Tutaj mamy się spotkać. Emerald City zawsze było miejscem silnym magicznie... A jego siła tkwi w ziemi i szmaragdach, nie w budynkach. Uznałam, że jeśli gdziekolwiek będziesz w stanie rzucić zaklęcie chroniące nas przed odnalezieniem przez Clarissę, to właśnie tutaj. Dlatego to nasze miejsce zbiórki.

Określenie „miejsce zbiórki" dziwnie kojarzyło mi się z wycieczkami szkolnymi i zupełnie nie pasowało do obecnej sytuacji.

– Więc teraz to ja mam rzucać zaklęcia? – mruknęłam, z ukosa zerkając na Jacka, który nadal rozglądał się dookoła, po resztkach zrujnowanego miasta. Mama westchnęła niecierpliwie.

– Uwierz mi, Dee, gdyby było inne wyjście, chętnie bym je wzięła pod uwagę. Ale sama z pewnością zdajesz sobie sprawę, że musisz nauczyć się kontrolować magię, jeśli chcesz wygrać w starciu z Clarissą.

Poprawka, ja nie chciałam wygrać w starciu z nią. Ja chciałam ją zabić.

Gdy tylko zamykałam oczy, pod powiekami wciąż miałam twarze ludzi, bliskich mi ludzi, do których śmierci doprowadziłam właśnie przez nią. To ona była temu wszystkiemu winna i musiała zapłacić.

Bez słowa podążyłam w głąb ruin Emerald City, czując pod podeszwami butów wszystkie nierówności terenu, chrzęszczące szkło i gruz. Dookoła było cicho i spokojnie, a znad koron drzew powoli zaczynało wyglądać słońce, na widok którego mimowolnie się ucieszyłam. Świt był przyjemną odmianą po ostatnich dniach spędzonych w podziemnym tunelu.

Wyglądało na to, że gdziekolwiek znajdowała się obecnie armia mamy, nie było jej pod Emerald City. Czyli pewnie byliśmy szybsi od nich. Oznaczało to z pewnością, że powinniśmy na nich zaczekać właśnie w tym miejscu.

Zaczęliśmy wspólnie przygotowywać obóz, bo nieustanny marsz przez ostatnie godziny wszystkim dał się we znaki. Jack zakrył Jimowi oczy, jako że obawialiśmy się, że koń, nieprzyzwyczajony do światła słonecznego, oślepnie, gdy już na dobre wstanie dzień. Zdawaliśmy sobie sprawę, że powinniśmy odesłać zwierzę wraz z wozem z powrotem do podziemnego miasta, ale potrzebowaliśmy ochotnika, który by z nim poszedł. Mama doszła więc do wniosku, że ktoś z armii na pewno się nada.

Szykowaliśmy właśnie posłania, a mama chciała mnie nauczyć, jak rzucić ochronne zaklęcia wokół obozowiska, gdy nadeszli ludzie.

Od razu widać było po nich, że to nie była armia. Nawet byle jak pozbierana i partyzancka. Nadeszli sporą grupą, prowadzeni przez młodą kobietę, a po ich najprzeróżniejszych strojach – od bogatych tunik w ostrych kolorach do poszarzałych, byle jakich koszul – domyśliłam się, że niegdyś byli mieszkańcami Emerald City. Tylko tragedia w rodzaju wypędzenia z własnych domów i poczucie solidarności mogło sprawić, że bogacze gromadzili się w jednym rzędzie z biedakami.

Wszyscy odruchowo wstali na powitanie zbliżających się gości; mimo wszystko jednak nie byliśmy pewni, jakie mieli wobec nas zamiary. A potem zobaczyłam i rozpoznałam twarz kobiety, która ich prowadziła, i sama się sobie zdziwiłam, że nie rozpoznałam jej wcześniej. W końcu jej rude włosy można było dostrzec już z daleka.

To była Annabelle. Ta sama Annabelle, która o mało mnie nie zabiła, gdy na Ziemi pocałowałam Jacka.

Nic nie mogłam poradzić na nagły przypływ złości, który rozpalił mnie od środka i sprawił, że dłonie automatycznie zacisnęły mi się w pięści. Umarłam przez tę dziewczynę. Umarłam, bo przedłożyła własny interes nad zdrowy rozsądek i zgodziła się pomóc Clarissie! To przez nią mój pierwszy pocałunek z Jackiem już zawsze miał mi się kojarzyć z rozpaczliwą walką o oddech i rozdzierającym bólem wywołanym niedotlenieniem!

Nogi same mnie ku niej poniosły. Nie zastanawiałam się nad tym, przez moją głowę, spowitą czerwonymi oparami wściekłości, nie przemknęła nawet jedna sensowna myśl. Annabelle zatrzymała się w pół kroku, spoglądając na mnie z niepokojem; chyba nie spodziewała się mnie w tym miejscu. Ciekawe, kogo w takim razie się spodziewała? Jacka?

Zamachnęłam się i uderzyłam ją z całej siły, odrobinę na oślep, przez co trafiłam w podbródek. Annabelle jęknęła z zaskoczenia i bólu, złapała się za twarz i zatoczyła do tyłu, gdzie wpół pochwycił ją jeden z jej towarzyszy. Spojrzeli na mnie groźnie i chyba zamierzali zaatakować, żeby ją obronić, ale zupełnie się tym nie przejmowałam. Chciałam wystosować kolejny cios, nie przejmując się błaganiem w jej zielonych oczach, ale w tym samym momencie ktoś chwycił mnie mocno za rękę.

– Wystarczy – usłyszałam tuż przy uchu niski, spokojny głos Jacka. – Tak naprawdę nie chcesz jej zrobić krzywdy.

Ze złością obejrzałam się na niego przez ramię.

– Ach tak? A niby skąd to wiesz?! Pamiętasz jeszcze, co przez nią się stało?! Oczywiście, że chcę jej zrobić krzywdę!

Zrobiłam krok w jej stronę, ale Jack chwycił mnie stanowczo wpół i przyciągnął do siebie, aż plecami oparłam się o jego klatkę piersiową. Spróbowałam się wyrwać, na co Jack stęknął i podniósł mnie nieco do góry, aż wierzgnęłam nogami. Chyba trafiłam go przy tym w łydkę, bo syknął z bólu i zaklął.

– Dee, uspokój się, na litość – wycedził, nieco zirytowany. – Przecież wiesz, że nie pozwolę ci jej skrzywdzić, bo sama byś potem tego żałowała!

W tamtej chwili nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mogłabym kiedykolwiek pożałować przefasonowania ładnej buźki Annabelle. Mimo ogólnie mizernego wyglądu – policzki miała zapadnięte, kości lepiej widoczne, niż gdy ostatni raz z nią rozmawiałam, a w wychudzonej twarzy jej zielone oczy wydawały się jeszcze większe – Annabelle nadal wyglądała za dobrze, żebym mnie to nie wkurzyło. Ból i strach w oczach dopełniały wizerunku zranionej sarenki, którą ktoś powinien otoczyć opiekuńczymi ramionami. Ja tymczasem z pewnością wyglądałam jak rozczochrana furia i przez to byłam wściekła jeszcze bardziej.

– Co tu w ogóle robisz, co? – odezwałam się, próbując dopiec jej choćby słowami, skoro pięściami nie mogłam. – Nie uciekłaś na Północ wraz ze swoją nową przyjaciółką Clarissą? Co to, nie chciała dłużej z tobą współpracować?!

Dopiero wtedy Annabelle jakby się odblokowała. Opuściła ręce wzdłuż ciała, wyswobodziła się z objęć mężczyzny za nią i podeszła na krok, patrząc na mnie z żalem. Cały czas nie spuszczała ze mnie wzroku i miałam tego serdecznie dość.

– Przepraszam, Dorothy – wymamrotała tylko. – Nie wiedziałam... Naprawdę nie wiedziałam, że ona chciała cię zabić...

Uspokoiłam się w końcu nieco, wiotczejąc w ramionach Jacka. Ostrożnie poluźnił uścisk, ale nie puścił mnie całkiem, jakby nadal nie do końca ufał moim instynktom. Słusznie, bo jedno nieopatrzne słowo ze strony Annabelle mogło przywołać moją furię z powrotem.

– Jesteś zielarką, na litość boską – warknęłam, ani przez moment nie wierząc jej słowom. – Musiałaś wiedzieć, w jakim zaklęciu pomagasz!

– Clarissa nic takiego mi nie powiedziała! – W zasadzie obrała jedyną możliwą drogę obrony. Clarissa nie mogła przecież zaprzeczyć. – Powiedziała tylko... Domyśliła się. Że Jack coś do ciebie czuje, a ja chcę go odzyskać. Powiedziała, że dzięki temu nie będą mogli być razem. Że jeśli tylko spróbujesz ją pocałować... – przy tych słowach spojrzała na Jacka – ...to na zawsze się rozdzielicie. Takich słów użyła...

– A dla ciebie to oczywiście było na tyle wygodne, że nie dopytywałaś, co dokładnie miała na myśli – weszłam jej w słowo z wściekłością. – Nie zdziwiło cię ani przez moment, że Czarownica z Północy robi coś takiego? Pomaga ci, jakiejś nieznajomej zielarce, chociaż w ten sposób występowała przeciwko córce Czarnoksiężnika?! Bo sądzę, że domyślałaś się wszystkiego, nawet jeśli nie wiedziałaś wprost, i po prostu postanowiłaś na ten temat milczeć!

W zasadzie sama nie wiedziałam już, o co miałam do niej pretensje. Chyba o wszystko. Nie tylko o to, że mnie otruła i prawie doprowadziła do mojej śmierci; także o to, że nie ostrzegła nas na czas przed Clarissą, chociaż poznała przecież jej inne oblicze. Mogłam wymyślić cokolwiek, żeby być zła na Annabelle, bo prawda była taka, że cokolwiek by nie powiedziała, i tak jej nienawidziłam. Nie potrzebowałam kolejnych powodów.

– Nie wiem – odparła, wyraźnie skołowana. Oczywiście, że nie wiedziała; nie miała pojęcia, jak wyplątać się z tych oskarżeń, bo zwyczajnie była winna. – Nie myślałam o ten w ten sposób, sądziłam, że ona po prostu... Ma wobec ciebie jakieś plany, nie chce, żebyś się rozpraszała facetem, czy coś! Skąd miałam wiedzieć? Naprawdę nie sądziłam, że napadnie na miasto...

– Jak udało wam się uciec? – wtrącił Jack, wyraźnie próbując zepchnąć rozmowę na jakieś bezpieczniejsze tory. Prychnęłam.

– Gloria nam pomogła. – Annabelle podniosła wzrok na stojącą w pewnej odległości od nas mamę. Gdy obejrzałam się za siebie, stwierdziłam, że reszta naszej grupy przypatrywała nam się w milczeniu, z zaciekawieniem. – Wyprowadziła tunelami tyle osób, ile się dało. Ukryliśmy się w starej kopalni szmaragdów, tej od dawna nieużywanej. Spodziewaliśmy się, że wrócicie, dlatego zostawiliśmy jednego człowieka na straży przy ruinach. Doniósł nam, że przyjechaliście, gdy tylko przekroczyliście bramę.

– Dlaczego zostaliście w kopalni? – Mama podeszła w końcu bliżej; pewnie czekała, aż się trochę uspokoję i zmienimy temat. – Myślałam, że odejdziecie.

– Dokąd? – Annabelle wzruszyła ramionami. – Ja jeszcze znalazłabym sobie inne miejsce... Ale oni? Emerald City to ich dom. Mieli nadzieję, że pomożecie go odbudować. – Jej towarzysze gwałtownie pokiwali głowami. – A ja... Na początku opatrywałam rannych, potem zaczęłam ich dalej doglądać i w końcu zorientowałam się, że nie mogę już ich zostawić i wyjechać. Teraz moje miejsce jest wśród nich.

Ten ton i słowa zupełnie nie pasowały mi do Annabelle, którą znałam wcześniej – egoistki, która sprowadziła na mnie śmierć, nie wyglądającej poza czubek własnego nosa. Ta Annabelle wydawała się autentycznie przejęta losem ludzi, którzy pozostali pod jej opieką... Co zresztą nie powinno mnie jednak dziwić, w końcu nadal była zielarką i uzdrowicielką. Annabelle nigdy nie była zła do szpiku kości i czasami potrzebowałam przypomnienia, żeby to sobie ponownie uświadomić. Annabelle nie była Clarissą.

Widać było, że jej towarzysze darzyli ją szacunkiem; widocznie dobrze im się przysłużyła po zburzeniu Emerald City. Mimo wszystko nie żałowałam wymierzonego w nią ciosu. Nadal jej nie znosiłam i kilka dobrych uczynków nie mogło tego zmienić.

– Odbudujemy Emerald City – zapewniła tymczasem mama bardzo stanowczo, na co towarzysze Annabelle zaczęli się uśmiechać z aprobatą. – Ale najpierw musimy pokonać Czarownicę z Północy.

Na te ostatnie słowa z kolei wszyscy spoważnieli. Z pewnością Clarissa wśród nich także nie była powodem do żartów.

– Wiem, że się nie popisałam – dodała po chwili Annabelle, znowu spoglądajac na mnie. – Ale przysięgam, że nie wiedziałam... Clarissa powiedziała mi, co naprawdę zrobiłam, dopiero wtedy, gdy uciekaliśmy z miasta, a ona próbowała nas gonić. Chciała mnie chyba w ten sposób wyprowadzić z równowagi... Ale nie zależało jej specjalnie na ściganiu kilku nic nieznaczących osób, dlatego ostatecznie odpuściła i udało nam się ukryć w kopalniach. Przez jakiś czas nie byłam nawet pewna, czy powiedziała mi wtedy prawdę. Miałam nadzieję, że nie... Uwierz mi, Dorothy, nie chciałam mieć na sumieniu twojej śmierci. Myślałam, że po prostu... coś ci się stanie. No wiesz, nie będziesz już chciała oglądać Jacka na oczy, poczujesz do niego wstręt czy coś w tym stylu.

Tak, to rzeczywiście byłoby dużo lepsze, pomyślałam z przekąsem, nie odpowiedziałam jednak nic.

– Chciałabym to jakoś... naprawić – dokończyła nieco kulawo. – Wiem, że chcecie ją zabić. Pozwólcie mi iść z wami.

Prychnęłam z niedowierzaniem, wywracając oczami. Chyba sobie żartowała? Naprawdę sądziła, że będę w stanie zasnąć w tym samym obozie co ona?

– A ci ludzie? – zapytała mama, wskazując głową jej towarzyszy. Rozmawiali cicho ze sobą za naszymi plecami, pozornie nie zwracając uwagi na naszą dyskusję. – Mówiłaś, że zostałaś, żeby im pomóc.

– Tak, i pomogę im ponownie, gdy już w Oz zapanuje spokój – odparła nieco desperacko. – Pozwólcie mi iść z wami.

Mama i Jack spojrzeli na mnie pytająco, jakby to miała być moja decyzja. Westchnęłam z irytacją. Jak zwykle musieli dać mi najtrudniejsze decyzje do rozstrzygnięcia.

– Nie – odpowiedziałam w końcu stanowczo. – Już raz nieomalże mnie zabiłaś. Jaką mam gwarancję, że nie spróbujesz tego po raz drugi? Może tylko tak mówisz, żeby następnym razem spróbować wyrżnąć nas we śnie, co? Clarissa na pewno by się ucieszyła.

Sama wprawdzie byłam względnie bezpieczna, skoro Clarissa chciała wyciągnąć ze mnie magię za mojego życia, ale obawiałam się o resztę moich towarzyszy. I nawet jeśli nie wierzyłam specjalnie, by Annabelle była gotowa zrobić coś takiego, nie mogłam jej też ufać.

Po jej minie widziałam, że moje słowa ją zabolały. Poczułam kretyńskie wyrzuty sumienia, ale szybko je od siebie odsunęłam. Nie mogłam pokazać po sobie słabości.

– Nie jestem po jej stronie – zaprzeczyła nieco płaczliwie. O tak, tę stronę charakteru Annabelle znałam bardzo dobrze. – Popełniłam jeden głupi błąd, to prawda. Ale nie jestem morderczynią...

– Niewiele brakło, żebyś była – przerwałam jej bezlitośnie. Gdy na mnie spojrzała, w oczach Annabelle ku mojemu zdziwieniu dostrzegłam łzy.

– Nie chciałam, żeby tak wyszło. Chciałam tylko... – zawahała się, a potem spojrzała na stojącego cały czas za mną Jacka. – Wiesz, że od początku chodziło o ciebie, a teraz nawet się nie odezwiesz!

– A co chcesz usłyszeć? – zdziwił się Jack. – Kocham Dorothy.

Annabelle zatoczyła się do tyłu, jakbym znowu ją uderzyła. Ale tym razem to nie ja wystosowałam uderzenie.

– Myślę, że na razie wszyscy mamy dość łzawych scen – odezwała się szorstko mama i zamarłam na chwilę, bo zrozumiałam, że jej ton przynajmniej częściowo był wywołany ostatnimi słowami Jacka. Po tym wszystkim, co się stało, nadal do końca go nie akceptowała. – Właśnie zamierzamy rozpalić ognisko, zjeść coś i odpocząć po drodze. Może się do nas przyłączycie? Będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

To był dobry pomysł, aż dziw, że sama na niego nie wpadłam. Ale może i nie było w tym nic dziwnego, skoro czerwona mgła wściekłości nadal w stu procentach mnie nie opuściła.

Annabelle tymczasem zamrugała, jakby próbowała pozbyć się łez spod powiek i trochę uspokoić, odetchnęła głęboko, a potem powiedziała względnie opanowanym, tylko odrobinę drżącym tonem głosu:

– Może w takim razie my zaprosimy was w gościnę do naszego schronienia. Nie ma tam luksusów, ale na pewno będzie wam wygodniej niż tu. Mamy jedzenie, znajdzie się też trochę paszy dla konia.

Mama porozumiała się wzrokiem z Jackiem, a ten lekko skinął głową. Miło, że nie uznali za istotne spytać mnie o zdanie. Tym bardziej się zdenerwowałam.

– Dobra – zadecydowałam za nich, posyłając Annabelle harde spojrzenie. – Ale nie myśl, że tak po prostu pójdziemy spać. Będziemy trzymać warty.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top