74. Dorothy i zatrute żądło


Po kolacji powtórzyła się sytuacja z lekami. Ponownie udało mi się je ukryć, a Tessa znowu czekała na nie niecierpliwie. O dziesiątej ogłoszono ciszę nocną i zgaszono nam wszystkie światła. Długo jeszcze leżałam w łóżku na plecach, masując bolącą klatkę piersiową, wpatrywałam się w sufit i nie mogłam usnąć, chociaż po raz pierwszy od tak dawna miałam pod sobą względnie wygodny materac.

Nie potrafiłam się rozluźnić ani zmusić do zamknięcia oczu. W końcu zmęczenie zrobiło to za mnie, ale było już wtedy bardzo późno.

Ranek wstał ciepły i deszczowy. Nie pozostało ani śladu po fali upałów, która męczyła Nowy Jork, gdy pierwszy raz trafiłam do Oz. Podczas śniadania obserwowałam uważnie całą salę, próbując dostrzec gdzieś mojego wyimaginowanego skorpiona, nigdzie go jednak nie było. Za to w pewnym momencie do mojej samotni dosiadła się Tessa.

– Dlaczego właściwie tu jesteś? – zagadnęłam ją, gdy bez słowa zaczęła jeść. – Wyglądasz na w miarę normalną.

Prychnęła.

– Ty też, kiedy nie opowiadasz o Oz – odparła. – Ja? Nic takiego, mam po prostu... wahania nastrojów. Ale ty... Prawdę mówiąc, pytałam nawet o zmianę pokoju, bo kiedy nie zachowujesz się jak wariatka, jesteś nieco przerażająca.

– Przerażająca? – prychnęłam, zastanawiając się równocześnie, czy „wahania nastrojów" oznaczały chorobę dwubiegunową. – Nie jestem przerażająca.

– Jesteś, jesteś. – Tessa wycelowała we mnie plastikowym widelcem. – Ciągle czujna, spięta, na wszystkich patrzysz tak, jakbyś zewsząd obawiała się ataku. I jakbyś była gotowa się bronić, choćby miała polać się krew. Ty naprawdę wierzysz w te bajki o Oz, nie?

Wywróciłam oczami. A mogłam trafić do pokoju z katatoniczką. Niepotrzebnie w ogóle zaczynałam tę rozmowę.

– To nie jest tak, że w nie wierzę – odparłam, masując klatkę piersiową, gdzie cały czas czułam ból, gdzieś tak na środku, tuż pod mostkiem. – Ja wiem, że to prawda.

– Cokolwiek powiesz – mruknęła, a potem zmieniła temat. – Coś cię boli?

– Nie wiem, może trochę. A co?

– Może powinnaś iść do doktora Wooda? – Oczy jej zabłysły, jakby było w tym coś ekscytującego. Rzuciłam jej pytające spojrzenie. – O rany, zapomniałam, że rozmawiam z dziewczyną o pamięci złotej rybki. No wiesz, nasz lekarz? Ten mega seksowny lekarz, którego obydwie tak bardzo lubimy?

Mega seksowny lekarz. To była jakaś nowość.

– Może pójdę – zadecydowałam, chociaż wcale tak nie myślałam. A już na pewno nie zamierzałam iść do żadnego lekarza z powodu nic nieznaczącego bólu w klatce piersiowej.

Miałam jednak wrażenie, że był coraz silniejszy. Na początku nie czułam go przecież w ogóle, potem odczuwałam jedynie jako lekkie kłucie, a obecnie coraz bardziej się rozprzestrzeniał. Miałam wątpliwości, czy to było normalne.

Po śniadaniu powtórzyłam ceremonię z ukrywaniem leków. Tym razem byłam mniej zręczna i pielęgniarz to zauważył.

– Hej! Połykaj to, ale już! – Chwycił mnie za rękę, gdy próbowałam schować pastylki, po czym niemalże siłą włożył mi je do ust. Nie pozostało mi nic innego, jak faktycznie je połknąć. – Grzeczna dziewczynka. A teraz popij wodą.

Nie wiedziałam, jakie dokładnie działanie miały te tabletki – oprócz oczywistego uspokajającego – i nie miałam pojęcia, czy faktycznie by zadziałały, jeśli to wszystko nie było prawdziwe, nie zamierzałam jednak ryzykować. Podczas gdy wszyscy zebrali się w bawialni, by oglądać jakiś odmóżdżający serial w telewizji, ja uciekłam do damskiej toalety, gdzie nad sedesem włożyłam sobie palce głęboko do gardła.

Zwymiotowałam wszystko, łącznie ze śniadaniem. Nie było to przyjemne uczucie, zwłaszcza że pod wpływem torsji klatka piersiowa zaczęła mnie boleć jeszcze bardziej. Ostatecznie uznałam, że powinnam jednak o tym komuś wspomnieć i może faktycznie odwiedzić tego lekarza.

Na decyzję Clarissy musiałam czekać aż do obiadu. Zabrano mnie tuż przed nim, co było torturą dla mojego burczącego z głodu żołądka, pustego, odkąd zwróciłam całe śniadanie. Chyba robili to specjalnie.

Gabinet lekarski znajdował się na innym piętrze. Drogę do niego starałam się zapamiętać bardzo dokładnie, tak na wszelki wypadek, gdybym kiedyś miała jednak uciekać z oddziału. Od klatki schodowej oddzielało nas zamknięte szczelnie przejście, które otwierały tylko specjalne przepustki personelu lub guzik umieszczony w zamkniętej stróżówce obok. W stróżówce z kolei siedział ochroniarz, który nie przepuszczał byle kogo. Zapowiadała się niezła zabawa.

Potem był już standard – windy działały na te same przepustki, które otwierały drzwi, co znaczyło, że musiałam jedną zwinąć, jeśli zamierzałam uciec. Podejrzewałam, że nie będzie z tym większego problemu, powoli zaczęłam więc w głowie formować plan.

Równocześnie miałam jednak wrażenie, że to nie było właściwe wyjście. Jeśli ten świat nie był prawdziwy, ucieczka z zakładu zamkniętego niewiele miała mi dać. Musiałam znaleźć sposób, żeby się obudzić. Biorąc pod uwagę, że znajdowałam się w Oz, gdzie magia umożliwiała jeśli nie wszystko, to na pewno bardzo wiele, to mógł być jakiś czar lub urok, który rzuciła na mnie Clarissa. Nic więc dziwnego, że nie pomogło szczypanie się w skórę. Musiałam znaleźć inny sposób, a bez pomocy z zewnątrz było to bardzo utrudnione.

W końcu znalazłam się w należącym do doktora Wooda gabinecie zabiegowym. Przez chwilę czekałam niemalże sama, siedząc na kozetce i majtając nogami. Robiłam głupie miny do stojącego w drzwiach, pilnującego mnie pielęgniarza Sama, nie dał się jednak sprowokować. Był niewzruszony niczym głaz.

– Dziękuję, Sam, możesz już iść, sam się nią zajmę – usłyszałam w pewnej chwili zdecydowanie znajomy, męski głos. Brew pielęgniarza Sama drgnęła i powędrowała lekko w górę.

– Jest pan pewien, doktorze?

– Jasne. Przecież Dorothy mnie nie skrzywdzi, prawda, Dorothy? – Z sąsiedniego pomieszczenia wyłonił się wysoki mężczyzna w białym kitlu i niemalże spadłam z kozetki, gdy go zobaczyłam.

Przystojny facet. Tessa była niezła.

To był Nick. Przyjrzałam mu się z zainteresowaniem, bo wyglądał inaczej niż Nick, którego znałam. Przede wszystkim, nie miał szpecącej, przebiegającej przez połowę twarzy blizny, która, moim zdaniem, w Oz dodawała mu charakteru. Poza tym jasne włosy miał krótsze, starannie zaczesane do tyłu, był równie starannie ogolony i miał na nosie okulary w prostokątnych oprawkach. To jednak z pewnością był on. Poznawałam doskonale te ostre rysy twarzy, wąskie usta i patrzące na mnie zza szkieł niebieskie oczy.

Nawet nazwisko do niego pasowało. Wood.

– Oczywiście, że nie – odpowiedziałam automatycznie, bo pielęgniarz Sam wyglądał tak, jakby faktycznie czekał na odpowiedź. Słysząc to, wzruszył ramionami i zwrócił się z powrotem do Nicka.

– Na pańską odpowiedzialność, doktorze – oświadczył, wycofując się spod drzwi. – Jakby co, będę na korytarzu.

Nick machnął na niego ręką, ale jakby go odganiał, nie zachęcał. Potem odwrócił się do mnie z oszczędnym uśmiechem, który zupełnie mi do niego nie pasował. Opanowany, spokojny Nick, to było coś nowego. Żadne z nich nie zachowywało się normalnie, jak mnie do tego przyzwyczaili – ani Clarissa, która traktowała mnie całkiem przyzwoicie, ani Octavia, wariatka większa ode mnie, ani on. Chociaż Nickowi najbliżej jeszcze było do tego Nicka, którego pamiętałam z Oz.

– Nie przyszłoby ci przecież do głowy zrobić coś głupiego, prawda, Dee? – Nick puścił do mnie oko. Przyglądałam się temu z pewną ostrożnością.

Dlaczego tak uważasz?

– Nie mów, że znowu nic nie pamiętasz – prychnął, podsuwając sobie okrągły stołek i siadając naprzeciwko mnie. Kiedy nie odpowiedziałam, roześmiał się. – Nie wierzę, znowu jesteśmy w punkcie wyjścia? Super. Więc przypomnę ci, że przecież ty mnie lubisz. Chyba nikogo tutaj nie lubisz oprócz mnie.

Brzmiał na pewnego siebie. Może nawet za bardzo.

– Dlaczego? – powtórzyłam. – Nigdy nie lubiłam lekarzy.

– Bo u mnie jest jeszcze względnie spokojnie – odparł. – No dobrze, to z czym dzisiaj do mnie przychodzisz? W czym mogę ci pomóc?

– Mam bóle w klatce piersiowej – wyjaśniłam, porzucając chwilowo temat mojej sympatii do tego dziwnego Nicka–doktora. – Nie chcą przejść od wczoraj.

Nick zmarszczył brwi, po czym postanowił mnie przebadać. Zaczął od stetoskopu i osłuchania mnie, zmierzył mi ciśnienie, zajrzał do oczu, do ust, a później także kazał mi się położyć i zaczął uciskać okolice mostka. Poddawałam się temu bez protestów, bo cały czas był milczący, skupiony i profesjonalny, ale przede wszystkim dlatego, że jakimś cudem ciągle widziałam w nim mojego Nicka z Oz.

Kiedy skończył, zadał mi jeszcze kilka standardowych pytań – jak określiłabym ból, jakie było jego nasilenie w skali od jeden do dziesięciu, czy istniały sytuacje, w których bolało mnie bardziej, czy zdarzyło się coś nietypowego, od czego ból się zaczął, tego typu pytania. Odpowiadałam cierpliwie, miałam jednak dziwne wrażenie, że niewiele to wszystko da.

– Na pierwszy rzut oka nie widzę tutaj niczego nietypowego – zadecydował w końcu, sięgając po notatnik, w którym zapisał coś szybko. A nie mówiłam. – Masz trochę podwyższone ciśnienie i tętno, ale to może być wynik czegokolwiek, choćby stresu. Musiałbym zrobić prześwietlenie, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, a tutaj to nie będzie proste. Może zacznę od badania krwi, dobrze? Zrobimy podstawowe badania, zobaczymy, czy są jakieś odchylenia od normy, dam ci też jakieś tabletki przeciwbólowe. Wyniki powinny być jutro, ale gdybyś w międzyczasie poczuła się dużo gorzej, zaraz się do mnie zgłoś.

Pokiwałam głową i równie cierpliwie przeczekałam pobieranie krwi. Wpatrywałam się w tym czasie w pomalowaną na biało ścianę gabinetu zabiegowego, a potem zaczęłam studiować plakat dotyczący prawidłowej metody resuscytacji. Dopiero gdy Nick wyjął igłę i kazał mi przytrzymać miejsce ukłucia, zdecydowałam się znowu odezwać.

– Mówiłam ci kiedyś, że znam cię z moich wspomnień z Oz? To pewnie dlatego ci ufam.

Nick pokiwał głową.

– Tak, ale nie tylko mnie, prawda? – przypomniał. – Podobno kojarzysz też doktor Lang.

– Może i tak, ale to nie jest dobre skojarzenie – prychnęłam. – Clarissa chce mnie zabić. Ty nie. Ty zawsze byłeś moim przyjacielem.

– Miło mi to słyszeć. – Znowu się uśmiechnął. Łypnęłam na niego spod oka.

– Nie zamierzasz powiedzieć mi, że to tylko moja wyobraźnia? Że powinnam dać sobie z tym spokój, że to jest moja rzeczywistość – rękami wskazałam gabinet dookoła mnie – bla bla bla, i tak dalej? Wszyscy dookoła tak robią.

– Nie, nie zamierzam – odpowiedział, przyczepiając jakąś naklejkę do próbki z moją krwią. Jakoś nie chciało mi się jeszcze wstawać z kozetki, w gabinecie Nicka rzeczywiście czułam się bezpieczniej niż na oddziale. – Sama musisz do tego dojść, Dee, nikt ci tego za ciebie nie powie. Nie chcę mówić ci, co masz robić. Jesteś naprawdę inteligentną dziewczyną i wierzę, że sobie z tym poradzisz... Może po prostu potrzebujesz czasu, ciężko powiedzieć. Ale na pewno nie zamierzam cię przekonywać, żebyś o tym zapomniała i żyła normalnie. Co to zresztą znaczy normalne życie?

– Pracujesz w szpitalu psychiatrycznym, pewnie nic na ten temat nie wiesz – zażartowałam. Z uśmiechem pokiwał głową. – Wiesz... W zasadzie to mi kogoś przypominasz. Tylko ten ktoś podobno nie istnieje.

– Jack? – Tym razem to ja skinęłam głową. – To chyba nic nowego, Dee. W końcu mówiłaś, że jemu też wmawiałaś, że dogadalibyśmy się ze sobą, bo mamy wiele wspólnego, prawda?

Zamilkłam na moment, przyglądając mu się z otwartymi lekko ustami. Mój skołowany mózg potrzebował nieco więcej czasu, żeby zaskoczyć, niż zwykle. Jasne, wszyscy dookoła zdawali się wszystko o mnie wiedzieć, chociaż nie pamiętałam, żebym komukolwiek mówiła cokolwiek. Tłumaczyli to moim wyparciem i to też byłam w stanie łyknąć. Ale coś takiego? Co, dostarczałam im stenogram wszystkich rozmów z Oz?

– Skąd o tym wiesz? – zapytałam powoli, ostrożnie. Nick chyba nic nie zauważył, bo tylko wzruszył ramionami.

– Nie wiem, kiedyś mi coś mówiłaś.

– O rozmowie, którą odbyłam z Jackiem w cztery oczy dawno temu? – prychnęłam. Absolutnie nie zamierzałam w to uwierzyć. – Daj spokój, Nick. Jasne, na pewno słyszałeś różne opowieści. Ale takie szczegóły?

– O co ci właściwie chodzi? – Zmarszczył brwi. – Nie pamiętam, ale musiałaś mi mówić. Skąd inaczej bym wiedział?

Właśnie. Skąd?

Podskoczyłam na kozetce, gdy tuż obok siebie na materacu dostrzegłam dążącego w moją stronę skorpiona. Byłam pewna, że to ten sam, którego widziałam wcześniej, miał tak samo piaskowy kolor, był nieduży i żądło miał wyraźnie wystawione w moją stronę. Czym prędzej zeskoczyłam z kozetki i cofnęłam się o parę kroków, aż wpadłam na Nicka.

– Hej, Dee, wszystko w porządku? – zapytał, łapiąc mnie za łokcie. – Usiądź spokojnie, dobrze? Co się dzieje?

– Widzisz go? – Wskazałam palcem skorpiona, szykującego się właśnie do zeskoczenia z kozetki. Nick odsunął mnie nieco i poluźnił uchwyt.

– Co? Nic tam nie ma. Wszystko w porządku? Chcesz coś na uspokojenie?

Nie, dzięki. Całkowicie wystarczyły mi leki, które musiałam zwymiotować po śniadaniu.

Odetchnęłam głęboko i odwróciłam się do niego. W jego oczach zobaczyłam czujność, której wcześniej nie widziałam. Czyli jednak cały czas zdawał sobie sprawę, że miał do czynienia z pacjentką szpitala psychiatrycznego.

– Nie, dzięki – sapnęłam w końcu, z trudem się uspokajając. Wymusiłam potem na sobie słaby uśmiech. – Mogłabym tylko dostać coś do picia, proszę? Chociaż kubek wody? Całkiem zaschło mi w ustach.

Nick skinął głową i odwrócił się, żeby nalać mi wody z saturatora. Zawahałam się tylko na ułamek sekundy.

Nie wierzyłam, żebym powiedziała mu, o czym rozmawiałam z Jackiem dawno temu, jeszcze w Mieście Portowym. Jasne, może gdzieś później ta kwestia jeszcze się przewijała, ale po prostu w to nie wierzyłam. Nick nie miał prawa wiedzieć.

Nie miał prawa wiedzieć, chyba że był mną. Chyba że cały ten szpital psychiatryczny był wytworem mojej wyobraźni i to przez nią wszyscy tyle o mnie wiedzieli.

Chwyciłam stojący na biurku nieopodal gliniany kubek, zamachnęłam się i rozbiłam go Nickowi prosto na głowie. Narobiłam trochę hałasu, ale sam Nick nie odezwał się nawet, tylko zamroczony padł na podłogę. Rzuciłam się do biurka, a następnie do szafek, by znaleźć jakieś odpowiednie narzędzie, słysząc równocześnie donośne pytania pielęgniarza Sama, czy wszystko było w porządku. Miałam tylko sekundę, zanim wparuje do gabinetu.

W końcu znalazłam. Szukałam czegokolwiek ostrego; na szczęście w jednej z szafek w głębi gabinetu, z dala od zasięgu wzroku chorych na umyśle pacjentów, Nick trzymał kilka narzędzi, w tym lśniący nowością stali skalpel. Szarpnęłam go, nadal nieco zamroczonego, i zmusiłam do wstania w tym samym momencie, gdy pielęgniarz Sam w końcu wpadł do gabinetu.

- Rzuć to, Dorothy – odezwał się, na mój widok zatrzymując się w progu. – To w niczym ci nie pomoże!

– Jeszcze zobaczymy – prychnęłam, stanęłam za Nickiem i przyłożyłam mu ostrze do gardła, chociaż był względem mnie nieco za wysoki na takie manewry. – Przepuść mnie, albo go zabiję.

– Nie zrobisz tego – odpowiedział pielęgniarz niepewnie. – Nie chcesz iść tą drogą, Dorothy. To tylko szpital, poczujesz się lepiej i cię wypuszczą. Po co dodawać do tego oskarżenie o napaść i usiłowanie zabójstwa? Nie wywiniesz się z tego tak łatwo.

– Mam nadzieję – warknęłam przez zęby, po czym bliżej przystawiłam skalpel do gardła Nicka. – No już, rusz się, nie mam całego dnia! Przepuść nas!

Gdy pielęgniarz się odsunął, wyszłam na korytarz, ciągnąc ze sobą Nicka, cały czas świadoma, że jeszcze się ich nie pozbyłam. Sama nie wiedziałam, co robić, złapanie Nicka było podyktowane impulsem, który jakoś nie chciał mi podpowiedzieć, jaki powinien być mój kolejny krok. Na szczęście Nick miał przy sobie przepustkę, którą kazałam mu otworzyć drzwi na klatkę schodową. Musiałam się spieszyć, bo pielęgniarz Sam, zostawiony pod gabinetem, na pewno informował już wszystkich dookoła o mojej ucieczce.

– Zastanów się, co robisz, Dee – odezwał się Nick, kiedy kazałam mu przepustką wezwać windę. Uczynił to bardzo niechętnie. – Co chcesz w ten sposób ugrać? Przecież to całkiem bez sensu. Wyjdziesz z budynku i co dalej?!

I wtedy się będę zastanawiać, przemknęło mi przez głowę. A potem drzwi windy otworzyły się i automatycznie cofnęłam się o kilka kroków, cały czas trzymając przy sobie Nicka.

Ze środka wyszła Clarissa w otoczeniu kilku ochroniarzy. Jednym z nich był... Christian.

Nie miałam czasu skupiać się na tym ani roztrząsać, o co w tym chodziło. Czym było to wszystko, co mnie otaczało, bo przecież na pewno nie rzeczywistością. Nie mogłam skupiać się na roztrząsaniu tego – musiałam działać, żeby się stamtąd wydostać.

– Nie zbliżajcie się! – wykrzyknęłam, cofając się jeszcze o krok, pod ścianę. Clarissa mimo wszystko zrobiła krok w moją stronę. – Słyszysz?! Nie zbliżaj się, bo go zabiję!

– Nie zabijesz go, Dorothy – odparła stanowczo, zdecydowanie, jakby sama siebie chciała przekonać. – Nie jesteś mordercą. Wiem, że nie zrobisz Nickowi krzywdy, więc po prostu go puść, dobrze?

– Dlaczego wszyscy tak przeceniacie mój charakter?! – krzyknęłam, przybliżając ostrze do szyi Nicka, aż zadrasnęłam go lekko. Na ten widok Clarissa i ochroniarze wstrzymali oddech. – Po prostu mnie przepuśćcie, a nikomu nic się nie stanie.

– Dee...

– Przepraszam, Nick – mruknęłam, przerywając mu w pół słowa. – Nie chciałam, żeby to na ciebie padło. Mimo że nie jesteś prawdziwy. Nic tutaj nie jest, więc po prostu powiedzcie mi, jak się stąd wydostać albo mnie przepuśćcie.

– Nie możesz się stąd wydostać, bo to jest rzeczywistość – odparła Clarissa, brzmiąc niczym zdarta płyta. – Jeśli skrzywdzisz Nicka, nie będziesz mogła tego cofnąć. Nic już nie będziesz mogła zmienić. Proszę, zastanów się nad tym, co dla ciebie jest dobre, Dorothy.

– Uwierz mi, cały czas nad tym myślę – warknęłam.

Właśnie miałam kolejny raz im rozkazać, żeby się odsunęli, gdy nagle ściana gdzieś po lewej stronie Clarissy zamigotała dziwnie; zamrugałam oczami, gdy po chwili w pustej przestrzeni zmaterializowała się znajoma postać.

Wytrzeszczyłam oczy. Mama? Nie wyglądała tak, jak ją zapamiętałam. Miała mnóstwo zmarszczek, posiwiałe włosy, opuszczone kąciki ust i oczu; najwyraźniej coraz bardziej doganiał ją czas. Ale to była ona. Nawet gdyby całkiem zmieniła się na twarzy, zawsze poznałabym ją po oczach. I po uśmiechu.

Uśmiechała się lekko, z napięciem. Zamrugałam oczami.

– To nie jest prawdziwe – usłyszałam jej głos, dobiegający skądś z daleka, jakby zza grubej warstwy szkła. Skinęłam głową.

– Wiem – odpowiedziałam po prostu. – Co mam robić?

– Musisz go zabić – oświadczyła mama, a potem zniknęła.

Ignorując chwilowo czających się na mnie ochroniarzy i Clarissę, rozejrzałam się dookoła. Nigdzie już jednak jej nie było. Pojawiła się tylko na moment, jakby połączenie było słabe, a zaraz potem zniknęła. Musiałam radzić sobie sama.

Zaraz, co takiego powiedziała? Że musiałam go zabić?

Zmartwiałam. Jasne, trzymałam skalpel tuż przy szyi Nicka. Ale to było jednak coś innego niż zabicie z zimną krwią człowieka, którego w innym życiu uważałam za przyjaciela.

Byłam w ogóle w stanie to zrobić?

– Dorothy, proszę! – Dobiegł mnie nagle podniesiony głos Clarissy, jakby po chwili ciszy ktoś zwiększył głośność. – Z kim rozmawiasz? Kimkolwiek jest, nie słuchaj go, to tylko twoja wyobraźnia! Puść Nicka i oddaj się w nasze ręce, a potraktujemy cię możliwie łagodnie!

Po moim trupie.

Odetchnęłam głęboko i już wiedziałam, co musiałam zrobić. To była iluzja. Tego jednego byłam pewna.

A jak zburzyć najlepszą nawet iluzję? Udowodnić, że nią jest. Zrobić coś tak drastycznego, że kłóciłoby się to z nawet najmniej prawdopodobną rzeczywistością. Na przykład...

Zabić przyjaciela.

Słowa mamy mogły nie być tak całkiem pozbawione sensu. Niestety, był tylko jeden sposób, żeby dowiedzieć się na pewno.

– Przepraszam – szepnęłam znowu Nickowi do ucha.

Słyszałam jeszcze, jak ktoś wykrzykiwał moje imię, ale adrenalina przyspieszyła bieg mojego serca, szum w uszach zagłuszył wszystko i nie mogłam już skupić się na niczym innym. Być albo nie być. Jeśli byłam wariatką, to miałam też do tego zostać morderczynią.

Nie wiedziałam, czy będę w stanie to zrobić, dopóki tego nie zrobiłam. Przeciągnęłam skalpelem po szyi Nicka, wkładając w to możliwie dużo siły. Wszedł gładko, zaskakująco gładko, aż straciłam na moment oddech, rozumiejąc, co właśnie zrobiłam. Przecięłam gardło. Tchawicę. Pewnie też tętnicę.

Nick zacharczał i odruchowo chwycił się za szyję, z której lała się krew. Odsunęłam się, nie próbowałam go przytrzymać, kiedy poślizgnął się na powiększającej się kałuży własnej krwi i stracił równowagę, upadając na podłogę. Przez dwa bolesne uderzenia serca, które wydawały mi się wiecznością, wpatrywałam się w niego, jak nadaremnie usiłował zatamować krwotok, wił się konwulsyjnie na podłodze i charczał, krztusząc się własną krwią. Potem przeniosłam wzrok na wyciągniętą rękę ze skalpelem, który trzymałam tak mocno, że niemalże wbił mi się w skórę; cała moja dłoń i część moich ubrań była pokryta krwią.

– Dorothy, nie! – Clarissa krzyknęła z taką rozpaczą i przerażeniem, że ani na chwilę nie zwątpiłam w szczerość jej reakcji. Odruchowo wyciągnęłam w jej stronę skalpel. – Odsuń się, musimy mu pomóc! Dorothy!

– Nick musi umrzeć – odpowiedziałam głosem całkowicie wyzutym z emocji. – Przepraszam. Przepraszam, Nick – dodałam do coraz słabiej ruszającego się na podłodze mężczyzny. – Naprawdę tego nie chciałam. Spośród wszystkich osób najmniej chciałabym zabić ciebie... i dlatego to musiałeś być ty. Wiem, że to boli, ale za chwilę wszystko się skończy. A i tak nie jesteś prawdziwy, więc to nie ma znaczenia.

Christian zrobił krok w moim kierunku, jakby zamierzał zabrać mi skalpel, ale dostrzegłam to kątem oka i cięłam na oślep. Syknął, co oznaczało, że trafiłam, niestety okazało się jednak, że tylko drasnęłam go w ramię. Pokręciłam ostrzegawczo głową, na co cofnął się z powrotem, poza zasięg moich ramion.

Clarissa posłała mi spojrzenie, w którym po raz pierwszy dostrzegłam coś z tej Czarownicy z Północy, która tak bardzo starała się mnie zabić. Wyraźnie malowały się w nim nienawiść i żądza mordu. W tamtej chwili Clarissa nie wyglądała jak szanowana pani doktor.

– Dorothy, natychmiast oddaj skalpel. Jeszcze nie jest za późno, możemy pomóc Nickowi i nie zostaniesz oskarżona o morderstwo. To twoje życie, do cholery! Wiem, że tego nie chcesz, Dorothy, do diabła!

Wpatrywałam się w nią bez słowa, aż Nick przestał się ruszać. Zamrugałam kilka razy, by odgonić gorące, nieposłuszne łzy. Przecież nie zabiłam go naprawdę. On nie był prawdziwy. Nikt z nich nie był.

Dlaczego więc nic się nie zmieniało? Dlaczego nadal znajdowałam się w tym miejscu, dlaczego zabicie Nicka nie przerwało iluzji? Nie wydawało mi się, że widziałam mamę. Naprawdę przedostała się jakoś do mnie i powiedziała, co robić. Dlaczego więc się nie budziłam?!

– Oddaj skalpel, Dorothy. Nie pogarszaj jeszcze swojej sytuacji.

Głos Clarissy był matowy i lekko drżący, jakby z trudem utrzymywała spokój. Nie patrzyłam na nią jednak, tylko na swoją zakrwawioną rękę. Zabiłam człowieka. Zdarzało mi się już wcześniej, jasne, ale nigdy w taki sposób. Wykalkulowany, całkowicie celowy, zaplanowany z zimną krwią sposób.

Boże, naprawdę byłam nienormalna.

Znowu poczułam ten ból w klatce piersiowej i kiedy spuściłam wzrok, by na nią spojrzeć, zobaczyłam na sobie niedużego, piaskowego skorpiona, wczepionego we mnie żądłem. Krzyknęłam i odskoczyłam do tyłu, aż plecami uderzyłam o ścianę, z paniką wpatrzona we własną klatkę piersiową. Bałam się choćby go ruszyć, nie wiedziałam, co robić, hipnotycznie wgapiając się w żądło, wbijające się głęboko pod moją skórę gdzieś pod mostkiem.

Moja pierwsza myśl była niespecjalnie trzeźwa.

Nic dziwnego, że mnie bolało.

– Widzicie to?! – krzyknęłam w histerii. – Widzicie to na mnie...?!

– Nic tam nie ma, Dorothy – odpowiedziała spokojnie Clarissa, kiwając ręką na ochroniarzy. Natychmiast rzucili się do Nicka, gdy tylko odsunęłam się od niego pod ścianę. Byłam już jednak zbyt zajęta skorpionem między piersiami, żeby w ogóle się tym przejmować. – Oddaj skalpel, proszę. Pomyśl przez chwilę rozsądnie.

Skalpel. W mojej ręce. Przyjrzałam mu się uważnie, odwracając go tak, by odbiło się w nim światło jarzeniówki. Ból w klatce piersiowej jeszcze się zwiększył, aż zaczęłam mieć trudności z oddychaniem.

To nie Nicka miała na myśli mama, zrozumiałam nagle. Skorpion.

Przypomniało mi się, jak widziałam go wcześniej. Jak znalazłam w Internecie znaczenie tego symbolu w nazwie szpitala. Widziałam go wszędzie w tym dziwnym miejscu. Od początku chodziło właśnie o to.

Wahałam się kolejną sekundę. Zaszłam już jednak za daleko, by się teraz wycofać. Po prostu zamknij oczy i to zrób, Dee, poleciłam sobie stanowczo. Po prostu to zrób!

– Dorothy, nie! Łapcie ją! – wrzasnęła Clarissa i to popchnęło mnie do działania.

Chwyciłam skalpel odwrotnie, ostrzem do siebie, zamachnęłam się mocno i wbiłam go prosto w siedzącego na mnie skorpiona.

Sapnęłam z trudem, a potem krzyknęłam rozdzierająco, gdy ostrze przebiło pajęczaka i wbiło się prosto w moją klatkę piersiową, pod mostek, między żebra. Gwałtowny, ostry ból sprawił, że momentalnie straciłam równowagę, osunęłam się po ścianie na podłogę i wypuściłam skalpel z dłoni, która nagle dziwnie mi zdrętwiała. Ten obezwładniający ból, promieniujący na całe ciało, jedyne, na czym mogłam się skupić, ostrze ocierające się o moje żebra i wbijające się w płuco, jedyna istotna rzecz poza oddychaniem. Ale oddychać też nie mogłam. Próbowałam zaczerpnąć oddechu, walczyłam o niego z całych sił, ale wydawałam z siebie tylko beznadziejne rzężenie i znowu czułam się tak, jakbym powoli się dusiła.

Powietrza. Powietrza...

Skorpion najpierw zawył zupełnie nie jak zwykłe zwierzę, co usłyszałam gdzieś wewnątrz głowy, tak głośno i przeraźliwie, aż niemalże pękła mi czaszka; potem przez moment drgał jeszcze konwulsyjnie, żeby wreszcie opaść bez ruchu. Poczułam, jak czyjeś ręce podniosły mnie z podłogi, byłam już jednak kompletnie bezwładna, a w głowie miałam sieczkę. Wszystkie moje myśli zlały się w jedną kolorową plamę, a oczy uciekły mi w głąb czaszki.

Nie miało znaczenia, co się ze mną działo. Ważne, że zabiłam skorpiona.

Nie wiedziałam, czy potem straciłam przytomność, czy może jednak umarłam.

W zasadzie to nie miało znaczenia.

Byle dalej od psychiatryka.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top