72. Dorothy i szpital psychiatryczny
Nie zabijajcie. To wszystko się kiedyś wyjaśni, obiecuję :)
A do tych, którzy czytają też Pieska: rozdział nadal się pisze. Mam nadzieję skończyć go do końca weekendu :)
_______________________________________
We're off to see the Wizard,
The wonderful Wizard of Oz...
Potrząsnęłam głową, ale niewiele to dało. Śpiewając cienkim głosem, ktoś nadal udawał Judy Garland, co skutecznie mnie obudziło. Wkurzyłam się. Dawno nie spałam tak dobrze i głęboko. I właśnie w tej chwili ktoś musiał to zakłócić głupią piosenką.
Dopiero po chwili otworzyłam jedno oko, gdy do mojego zalepionego snem umysłu dotarła prawda.
Przecież w Oz nikt nie znał tej piosenki.
Poderwałam się gwałtownie, siadając na łóżku, które zatrzeszczało pod moim ciężarem. Słysząc to, krzątająca się po pokoju młoda dziewczyna odwróciła się do mnie z psotnym uśmiechem.
– No proszę, nareszcie się obudziłaś! – zawołała, po czym wróciła do przerwanego zajęcia, którym w zasadzie było nie–wiadomo–co. – Wstawaj, zaraz idziemy na stołówkę. Będą dzisiaj świeże drożdżówki!
Potrząsnęłam głową w nadziei, że to tylko głupi sen i przejdzie, gdy wystarczająco się skupię. Nie przeszło. Nadal leżałam na pojedynczym, wąskim łóżku z twardym materacem w stalowej ramie i szarą, szorstką pościelą, i nadal znajdowałam się w tym dziwnym pokoju – niezbyt dużym, z dwoma łóżkami, dwoma komodami i dwoma pojedynczymi krzesłami. Ściany pomalowano na smutny, granatowy kolor, a jedyne dostarczające dziennego światła okno było zakratowane.
To musiał być sen. Co innego mogłoby to być?
– Kim jesteś? – zapytałam czujnie, nie spuszczając wzroku z dziewczyny. Znowu się do mnie odwróciła i wywróciła oczami, jakby moje pytanie ją zdenerwowało.
– Znowu to samo, serio – mruknęła. – Nie mogłam dostać jakiejś innej współlokatorki? Najlepiej katatoniczkę, która tylko czeka na kolejne porcje lekarstwa. Musiała mi się trafić szalona Dorotka z Oz?
Zmarszczyłam brwi i raz jeszcze rozejrzałam się po pokoju. Był całkowicie bezosobowy i jakiś taki ponury. I jeszcze te kraty.
– Po co te kraty? – zapytałam, nie oczekując odpowiedzi. Dziewczyna jednak prychnęła i wyjaśniła:
– Przecież to ósme piętro, jakby ktoś wyskoczył, toby się zabił. – Westchnęła, zapewne na widok mojej skonfundowanej miny, po czym dodała: – Jak ty to właściwie robisz, co? Też czasami chciałabym zapomnieć, co robiłam poprzedniego dnia po paru drinkach. Ale u mnie to jakoś nie działa. Jestem Tessa, pamiętasz?
Powoli pokręciłam głową. Wydało mi się nagle, że kątem oka dostrzegłam jakiś ruch na prześcieradle, którym byłam przykryta. Odskoczyłam odruchowo, kiedy jednak zaczęłam się przyglądać, niczego tam nie dostrzegłam. Pewnie tylko mi się wydawało.
– Nie pamiętam – przyznałam w końcu z irytacją. – Nic z tego nie rozumiem. Gdzie ja jestem? Skąd się tu wzięłam? Co to wszystko ma znaczyć?
– Boże, nie jestem twoim terapeutą – usłyszałam w odpowiedzi. – Pogadaj sobie z doktor Lang.
Doktor Lang. Kto to był doktor Lang?!
Chwyciłam leżący w nogach łóżka, cienki frotowy szlafrok i czym prędzej na siebie nałożyłam, po czym, wyskakując z łóżka, skontrolowałam pospiesznie resztę garderoby. Wyglądało jednak na to, że cokolwiek by się nie działo, mogłam stawić temu czoła – wprawdzie w spodniach od dresu i T–shircie, ale jednak.
Musiałam się dowiedzieć, skąd wzięłam się w tamtym miejscu i gdzie byli moi przyjaciele. Wątpiłam jednak, żebym dowiedziała się tego od chudej, krzątającej się po pokoju dwudziestki z krótkimi różowo–blond włosami.
Przeczesałam włosy palcami i uchyliłam drzwi pokoju, wyglądając ostrożnie na korytarz. Dziewczyna za mną roześmiała się.
– Za każdym razem mnie to wciąż bawi. Dobra, pójdę z tobą.
Nie miałam na to ochoty, ale nie zaprotestowałam, bo szkoda było mi na to czasu. Jack był nieprzytomny, a obecność moich przyjaciół w obozie Iana nie napawała mnie poczuciem bezpieczeństwa. Nie miałam czasu na zabawy w kotka i myszkę w tym ponurym miejscu, w którym nie wiadomo, jak się znalazłam.
Cofnęłam się, zanim jeszcze wyszłam na korytarz. Dziewczyna za mną zaklęła, gdy weszłam jej na stopę, a potem popchnęła mnie do przodu, aż wytoczyłam się na zewnątrz.
Musiało się stać coś złego, gdy spałam. Coś bardzo złego. To miejsce w ogóle nie wyglądało na Oz. To miejsce wyglądało bardzo... ziemsko.
Korytarzem szło kilka osób w szlafrokach albo bardzo nieformalnych ubraniach: dresach, T–shirtach, zupełnie jak ja. Poza tym kręcili się tam również ludzie w jasnoniebieskich uniformach, jakie często widywałam w ziemskich szpitalach. Rozejrzałam się dookoła z niezrozumieniem, a potem stanowczym krokiem podeszłam do pierwszej z brzegu pielęgniarki.
– Przepraszam, gdzie ja jestem?
Pielęgniarka nawet nie podniosła na mnie wzroku znad teczki, którą przeglądała. Miała może czterdziestkę, kręcone, puszyste, rudobrązowe włosy i mocny, ciemny makijaż wokół oczu. Nikt nie malował się tak w Oz.
– W tym samym miejscu, gdzie byłaś tydzień i miesiąc temu, Dorothy – westchnęła z niejakim znudzeniem. – Znowu przez to przechodzimy?
Założyłam ramiona na piersi.
– Przez co?
– Masz sesję z doktor Lang o dziesiątej – przypomniała mi pielęgniarka. – Ona ci wszystko wyjaśni.
– Czy mogłaby mi pani łaskawie powiedzieć, skąd się tutaj wzięłam?! – Nie wytrzymałam, podniosłam głos. – Nie mam czasu na takie pierdoły! Muszę...
– Co musisz, Dorothy? Uratować świat? – Dopiero po tych słowach pielęgniarka podniosła na mnie wzrok. Miała brązowe, całkiem inteligentne oczy. – Ciągle to powtarzasz, a jednak świat jakoś się jeszcze nie skończył.
– Nie obchodzi mnie pani zdanie na ten temat. – Podeszłam bliżej i złapałam ją za przedramię, ale pielęgniarka nawet nie drgnęła na twarzy; zrobiła tylko ruch wolną ręką, jakby kogoś przywołując, po czym znowu skupiła na mnie uwagę. – Chcę natychmiast wiedzieć, gdzie ja, do cholery, jestem!
– Tak jak mówiłam... W tym samym miejscu, gdzie byłaś tydzień i miesiąc temu – powtórzyła pielęgniarka uparcie. – W Creedmoor Psychiatric Center.
Dłoń konwulsyjnie zacisnęła mi się na jej ramieniu. To musiał być sen, prawda? To nie mogła być prawda. To musiał być jakiś idiotyczny, okrutny sen, z którego zaraz się obudzę, jeśli tylko wystarczająco się skupię.
Prawda?
– To... to kłamstwo – powiedziałam, puszczając pielęgniarkę. – To nie może być prawda. Kto kazał wam to zrobić, Clarissa?! To jej sprawka, tak?! Ja... muszę się stąd wydostać. Nie mogę tu zostać, nie możecie mnie tu trzymać!
– Powinnaś porozmawiać z doktor Lang – powiedziała pielęgniarka, dotykając mojej ręki. Kiedy strząsnęłam ją, cofnęła się z pewnym przestrachem. Serio? – A przede wszystkim uspokój się, Dorothy. Nikt tutaj nie chce zrobić ci krzywdy. Chcemy tylko, żebyś wyzdrowiała.
– Nie jestem chora – zaprotestowałam stanowczo. – To z wami jest coś nie tak. Skąd się tutaj w ogóle wzięłam?! Co to za bzdura?! To wszystko mi się śni, tak? Nie jesteście prawdziwi. Nic z tego nie jest prawdziwe!
– Dorothy, uspokój się – powtórzyła pielęgniarka, a w następnej chwili czyjeś ręce chwyciły mnie za ramiona.
Zanim zdążyłam zareagować, coś ostrego wbiło mi się w skórę. Igła. Poczułam ostre pieczenie, krzyknęłam i zareagowałam odruchowo. Chwyciłam tę rękę, która mnie trzymała, wykręciłam, aż usłyszałam męski krzyk, przyciągnęłam do siebie i wyrwałam mu strzykawkę z dłoni. Łokciem walnęłam go w brzuch, aż zgiął się niczym scyzoryk, podcięłam nogi i w następnej chwili stałam już za nim, pustą strzykawkę przystawiając mu do szyi. Podejrzewałam, że udało mi się tylko dlatego, że mężczyzna – pielęgniarz zapewne – był niewysoki i raczej chudy.
Nabrałam do strzykawki powietrza i spojrzałam znowu na lekko struchlałą pielęgniarkę.
– Jeśli w tej chwili mnie stąd nie wypuścicie, za chwilę wstrzyknę mu to w żyłę – oświadczyłam zimno. – Przysięgam, że to zrobię. I tak nie jesteście prawdziwi, więc nie ma to większego znaczenia. A nawet jeśli jesteście... Musicie pracować dla Clarissy, a ona nigdy nie miała skrupułów wobec mnie. Nie zamierzam się tym przejmować.
– Dorothy, proszę, uspokój się. – Pielęgniarka wyciągnęła przed siebie ręce. Patrzyłam uważnie, ale w oczach naprawdę miała strach. Czy miałaby go, gdyby nie była prawdziwa? Gdyby to był tylko głupi sen, z którego nie potrafiłam się obudzić? Zacisnęłam zęby. To nie był dobry czas na wahanie. – Puść Tommy'ego, nie zrobił ci nic złego. Porozmawiasz z doktor Lang i wszystko się wyjaśni.
– Nie chcę, żeby cokolwiek się wyjaśniało – warknęłam. – To nie jest prawdziwe. Nic z tego nie jest! Muszę się stąd wydostać. Gdzie tu jest wyjście?
– Musisz pójść korytarzem na lewo. – Trochę zdziwiło mnie, że tak od razu się poddała. Nie powinna przypadkiem zatrzymać mnie w miejscu? – Wiesz to, byłaś tam nie raz, Dorothy.
– Nigdy tam nie byłam – zaprotestowałam uparcie i przestąpiłam z nogi na nogę, gdy zakręciło mi się w głowie. – To nie jest prawdziwe.
– Oczywiście, że jesteśmy prawdziwi. Spróbuj sobie przypomnieć, Dorothy, proszę.
Zamrugałam, gdy obraz przed oczami trochę się rozmazał. Musiałam mocniej przytrzymać się pielęgniarza, żeby nie stracić równowagi. Przypomniałam sobie nagle.
Strzykawka.
– Co mi daliście? – zapytałam ostro, cofając się odruchowo i ciągnąc za sobą chłopaka. Pielęgniarka poszła za nami.
– Uspokój się, Dorothy, proszę...
– Co mi daliście?! – przerwałam jej. – Co było w tej pieprzonej strzykawce?!
– Środek usypiający – usłyszałam i zakręciło mi się w głowie, choć chyba nie z powodu tej informacji. – Zaczyna właśnie działać. Nigdzie nie uciekniesz, Dorothy, więc puść Tommy'ego i oddaj strzykawkę.
Nie zamierzałam tego zrobić, ale w następnej chwili strzykawka sama wypadła mi z rąk. Zanim upadłam na podłogę, złapały mnie czyjeś ramiona.
Potem, zupełnie znienacka, zapadła ciemność.
***
– Zawsze wiesz, jak zrobić wejście, co, Dorothy?
Otworzyłam oczy, czując suchość w ustach i piasek w głowie. Generalnie jakbym właśnie wróciła z Sahary.
Tuż nad sobą zobaczyłam znajomą twarz, która sprawiła, że szarpnęłam się do tyłu. Clarissa wyglądała jeszcze bardziej perfekcyjnie niż zwykle: bardzo jasne włosy miała spięte w kok na czubku głowy, niebieskie oczy obrysowane czarną kredką, a usta pomalowane mocno czerwoną szminką, ładnie kontrastującą z bladością jej cery. Była ubrana w bardzo porządny, dopasowany, niebieski kostium i beżowe szpilki.
– Gdzie ja jestem? – wymknęło mi się, ale w następnej chwili rozejrzałam się dookoła i sama odpowiedziałam sobie na to pytanie.
Był to jakiegoś rodzaju gabinet. Siedziałam w sporych rozmiarów fotelu, obitym zielonym materiałem, przed dużym, mahoniowym biurkiem, za którym znajdował się wypełniony książkami regał. Miejsce znowu wyglądało bardzo ziemsko i zupełnie nie wyobrażałam sobie w takiej scenerii Clarissy. Inna kwestia, że nie wyobrażałam jej sobie również w biznesowym kostiumie.
W ogóle wyglądała dziwnie. Miała na ustach delikatny, łagodny uśmiech i życzliwość w oczach; ani śladu tej dzikości i szaleństwa, które w niej widziałam, gdy ostatni raz rozmawiałyśmy przez lustro. Wyglądała... zupełnie zwyczajnie.
Nie, żebym dała się nabrać.
– W moim gabinecie – odpowiedziała jednak Clarissa, po czym odsunęła się ode mnie i zajęła miejsce w drugim fotelu naprzeciwko mnie. Zerknęłam raz jeszcze na biurku i dostrzegłam na blacie tabliczkę z wygrawerowanym napisem Doktor Clarissa Lang. – Podobno zrobiłaś scenę na korytarzu. Tommy musiał cię uśpić.
Świetnie, a więc kontynuowaliśmy tę farsę. Wykrzywiłam usta w parodii uśmiechu i zaplotłam ramiona na piersi.
– Jakie to ma znaczenie? Przecież i tak nie jesteście prawdziwi – prychnęłam. Clarissa uśmiechnęła się lekko.
– Na jakiej podstawie tak uważasz?
– Jak się tu w ogóle dostałam? – Nie zamierzałam odpowiadać na żadne jej pytania. – Jak to zrobiliście, że nawet się nie obudziłam? To sen, prawda? Przecież inaczej zorientowałabym się jakoś. Nie sypiam ostatnio dobrze.
– Och, Dorothy, chciałabym, żebyś wreszcie przestała to robić – westchnęła Clarissa, a w jej głosie usłyszałam troskę. Serio. Troskę. Może coś mi się pomyliło? – Znowu wypierasz to, co zdarzyło się wcześniej, kiedy wreszcie zaczęłaś rozumieć, że wszystko, o czym opowiadasz, nie jest prawdą. Nie wiem już, co z tobą zrobić.
– Może po prostu mnie wypuść? – podsunęłam. – Sama znajdę rozwiązanie.
– Nie mogę cię wypuścić, przecież wiesz. – Zmarszczyła brwi. – Chciałabym wierzyć, że nie stanowisz zagrożenia dla innych, ale niestety nie mogę. I nie tylko ja tak uważam. Tommy, na przykład, na pewno by się ze mną zgodził.
Oparłam się ciężko o oparcie fotela i podkuliłam pod siebie nogi, wpatrując się w nią z wyzwaniem. Jakoś już się nie bałam. Jeżeli rzeczywiście znajdowaliśmy się na Ziemi – a wszystko na to wskazywało, od telefonu na biurku do plazmy wiszącej na ścianie – to Clarissa nie miała tam swojej mocy. Nie mogła mnie w ten sposób skrzywdzić.
– Wiesz co, w zasadzie mam to gdzieś – warknęłam. – Widzę tylko dwa możliwe wyjaśnienia tej sytuacji. Pierwszym jest to, że to wszystko sen. W takim razie mogłabym nic nie robić, a może wręcz powinnam, na przykład, się zabić. Ale nie zrobię tego, bo równie dobrze to jakimś cudem może być prawda i twój pokręcony sposób, żeby pozbawić mnie zdrowych zmysłów. Tak czy inaczej, nie widzę absolutnie żadnego powodu, dla którego miałabym z tobą rozmawiać.
– A co, jeśli jest trzecie rozwiązanie? – Clarissa oparła łokcie na kolanach i pochyliła się w moją stronę. – Co, jeśli wymyśliłaś sobie to wszystko, Dorothy? Oz, twoich rodziców, magię i całą waszą walkę? Co, jeśli to tylko urojenia?
– To nie są urojenia – zaprotestowałam stanowczo. – Nie jestem wariatką i nie zrobisz jej ze mnie. Wiem, co przeżyłam.
– Chcesz wiedzieć, skąd się tu wzięłaś? Proszę bardzo – odpowiedziała Clarissa spokojnie, zupełnie ignorując moją wypowiedź. – Dwa miesiące temu sama zgłosiłaś się na terapię, na prośbę swojej ciotki. Wtedy jeszcze rzeczywiście mogłaś wyjść sama, ale od tego czasu dwukrotnie raniłaś już naszych pielęgniarzy. Fakt, że jeszcze nie trafiłaś do izolatki, jest powodowany wyłącznie moją dobrą wolą. Mimo wszystko wierzę, że nie jesteś złym człowiekiem, Dorothy. Jesteś po prostu... zagubiona. Nie radzisz sobie ze swoim życiem i uciekasz w świat fantazji. I cały czas wypierasz z umysłu wszystko co, to zdarzyło ci się tutaj wcześniej.
Odwróciłam od niej wzrok, bo nie mogłam patrzeć w te spokojne, niebieskie oczy. Szukałam przez moment jakiegoś detalu, na którym mogłabym zawiesić wzrok zamiast tego, aż w końcu obok tabliczki z nazwiskiem Clarissy zauważyłam symbol szpitala. Zaczęłam wgapiać się w niego bez sensu, uparcie. „M" w słowie Creedmoor wyróżniało się spośród reszty napisu, było wygrawerowane inną, bardziej ozdobną czcionką, po prawej stronie zakończonej zawijasem i strzałką.
Nie mogłam pozwolić, żeby słowa Clarissy do mnie trafiły. To wszystko przecież było bez sensu. Wiedziałam, co przeżyłam w Oz.
– Moja ciotka? – powtórzyłam pierwsze, co przyszło mi do głowy. – Mówiłaś, że przyszłam tu na prośbę ciotki?
– Tak, dlaczego cię to dziwi? Zresztą Ruth przyjeżdża do ciebie dzisiaj po południu, pamiętasz? Możesz sama ją zapytać.
Sama zapytać. Ciocię. Tę samą ciocię, która zginęła, próbując ratować mi życie.
Ta myśl sprawiła, że oderwałam w końcu wzrok od logo szpitala i spojrzałam z powrotem na Clarissę.
– To bzdura – oświadczyłam stanowczo. – Moja ciocia nie żyje.
– Czy jeśli przyjedzie się dzisiaj z tobą zobaczyć, zrozumiesz w końcu, że nie próbuję cię oszukać? – westchnęła. – Dorothy... Pewnie powinnam pozwolić ci sama do tego dojść, ale robię to już czwarty raz. Za każdym razem to wypierasz. Wiem, że to kwestia twojego nazwiska. Gdybyś nazywała się inaczej, pewnie nie przyszłoby ci do głowy porównywać się akurat do Dorotki. A tak... Wybrałaś sobie akurat ten świat, uciekając w fantazję. No i ten mężczyzna... Jak on miał na imię?
– Jack – odpowiedziałam automatycznie. Clarissa pokiwała głową.
– Jack. Wymyśliłaś go sobie, jak całą resztę, Dorothy. Bo nie znalazłaś go w rzeczywistości. Ideał faceta, który zawsze będzie się o ciebie troszczył i chronił cię przed niebezpieczeństwem. Namiastkę mężczyzny w twoim życiu, bo ani ojciec, ani wujek nigdy nie dali ci takiej pewności. Za krótko byli w twoim życiu, prawda?
Moje życie przed Oz? Życie w Nowym Jorku? Nie było przecież złe, przez długi czas chciałam do niego wrócić. Naprawdę chciałam. Czy gdyby tak było, mogłabym robić coś takiego, co wmawiała we mnie Clarissa? Po co? Przecież byłam zadowolona ze swojego życia.
To kompletnie nie trzymało się kupy.
– Po co miałabym to wymyślać? – prychnęłam z irytacją. – Wiesz, co stało się w Oz, prawda?
– Wiem to, co powiedziałaś mi podczas naszych sesji, Dorothy.
Naszych sesji. Świetnie. Po prostu coraz lepiej.
– Więc wiesz. W Oz nie spotkało mnie nic dobrego. Czarownice próbowały mnie zabić, i ja sama przez przypadek lub nie zabiłam kilka osób. Byłam porywana, topiona, więziona, głodzona, łamano mi kości i wykorzystywano do swoich celów. Po co miałabym wymyślać coś takiego? Jaki w tym sens?!
– Przecież to proste, Dorothy. – Clarissa nie dała się wyprowadzić z równowagi. – W twojej fantazji twoi rodzice ciągle żyją. Są potężnymi ludźmi i walczą ze złem. Twój ukochany jest wspaniałym człowiekiem. To wszystko to, czego nie miałaś w rzeczywistości. A poza tym to twój sposób na ściągnięcie na siebie uwagi.
Zaśmiałam się gniewnie.
– To mówi osoba, która próbowała mnie zabić niezliczoną ilość razy – warknęłam. Clarissa wywróciła oczami.
– Masz do mnie pretensje o trzymanie cię tu, Dorothy, to jasne, że spersonifikowałaś mnie jako zło ostateczne w swoim świecie. Nie mam do ciebie pretensji o przydzielenie mi takiej roli, oczywiście. To całkowicie zrozumiałe. Ale przejrzyj na oczy, proszę, bo już dłużej z tobą nie mogę. Za każdym razem, gdy w końcu to sobie uświadamiasz, natychmiast potem wypierasz to z umysłu. I znowu nie pamiętasz, skąd się tu wzięłaś, i znowu wracasz do swojego świata fantazji. Ile czasu jeszcze zamierzasz tak żyć? Tam, za oknem, jest prawdziwy świat, Dorothy, do którego musisz wrócić. Masz pracę, mieszkanie, przyjaciół, rodzinę. Nie porzucaj tego na rzecz jakiejś fantazji, która nawet nie sprawia ci przyjemności.
Czułam, jak coraz szybciej biło mi serce. To tylko sen, wmawiałam sobie, to tylko głupi sen. Uszczypnęłam się, ale nic to nie dało. Nie, nigdy wcześniej nie miałam podobnego snu. Tak rzeczywistego, tak prawdziwego. Może z wyjątkiem tego razu, kiedy miałam gorączkę, ale nawet wtedy to nie było tak realistyczne.
Jeśli więc to nie był sen i Clarissa próbowała ze mnie tylko zrobić głupka, to mogłam to przecież udowodnić. Nawet jeśli byłam na Ziemi.
– Mogę to udowodnić – wyrwało się ze mnie. Clarissa podniosła brew.
– Myślisz, że jeszcze tego od ciebie nie słyszałam?
– Jeśli jesteśmy na Ziemi, to zapewne wiesz, że magia tutaj nie działa – odparłam niewzruszona. – Ale mogę to udowodnić. Mam blizny. Blizny, których nabawiłam się w Oz albo na Ziemi, walcząc z nasłanymi przez ciebie wilkami.
Nie odpowiedziała, chociaż spodziewałam się jakiejś reakcji. Jakiejkolwiek. Ale nie, Clarissa tylko przyglądała mi się w milczeniu, więc zaczęłam szukać. Zaczęłam od ramienia, gdzie kulą drasnął mnie Jack. Sprawdziłam też blizny po reszcie urazów, włącznie z ugryzieniami wilka. A potem zaklęłam szpetnie.
– Magia – szepnęłam i uderzyłam się w czoło. – Magia musiała je wyleczyć!
– Dorothy, słyszałam to już – dopiero wtedy Clarissa się odezwała. – Słyszałam, że magicznie się uleczyłaś i dlatego nie możesz znaleźć blizn. Muszę przyznać, że twoje opowieści są zaskakująco spójne. Powinnaś jednak spojrzeć na to realnie. Nie ma absolutnie żadnego dowodu na to, że cokolwiek, co mówisz, jest prawdą. Dzisiaj przyjedzie do ciebie twoja ciocia i sama się przekonasz, że historia o jej śmierci też nie była prawdziwa.
Nie wierzyłam, żeby ciocia mogła przyjechać. To by znaczyło, że nie chodziło o jakiś idiotyczny plan Clarissy, żeby pozbawić mnie zdrowia psychicznego i jedynym możliwym wyjaśnieniem pozostawał sen. A ciągle nie wierzyłam, żebym w normalnych okolicznościach mogła mieć tego rodzaju sen. Nigdy nie miewałam.
– Chcę wyjść na ulicę – oświadczyłam, nawet ku mojemu zdziwieniu, bo wcale tego nie planowałam. Clarissa znowu tylko podniosła brew. – Myślę, że mnie okłamujesz, ale nawet ty nie jesteś w stanie utrzymać iluzji wielkości całego miasta. Chcę zobaczyć Nowy Jork. Wtedy może uwierzę, że nie jesteś tą Clarissą, która próbowała mnie zabić.
Wcale nie zamierzałam. To tylko miało mnie przekonać, że jakimś cudem faktycznie znalazłam się na Ziemi.
– Wiesz, że nie mogę cię wypuścić – odparła Clarissa, wzruszając ramionami. – Ale możesz wyjrzeć przez okno. Zobaczysz wszystko, co mogłabyś chcieć zobaczyć.
Automatycznie podniosłam się z fotela. Okno w jej gabinecie nie miało krat i postanowiłam z tego skorzystać. Nie próbowała mnie powstrzymać, gdy otworzyłam je szeroko, po czym wychyliłam się na zewnątrz, tylko również wstała i podeszła bliżej, jakby chciała mnie asekurować. Bała się, że spróbuję się zabić? Wolne żarty. Za dużo kosztowało mnie utrzymanie się przy życiu.
Gdy tylko otworzyłam oczy, do moich uszu dobiegły dźwięki ulicy. Było głośno. Bardzo głośno. Podczas pobytu w Oz zdążyłam zapomnieć, że w Nowym Jorku panował taki gwar. Nawet mój chwilowy pobyt w Kansas mi tego nie przypomniał, bo raczej staraliśmy się wtedy trzymać z dala od dużych miast. Tymczasem po otworzeniu okna zaatakowały mnie najprzeróżniejsze odgłosy – warkot silników samochodów, klaksonów, pisk hamulców. Widok z okna przypominał mi trochę ten z okna w budynku naszej firmy, tylko z nieco innej perspektywy. Manhattan znajdował się dosyć daleko, z tej odległości mogłam jedynie zobaczyć strzelające w niebo wieżowce i korony drzew stłoczonych w parkach, w tym Central Parku. Akurat działki dookoła budynku, w którym się znajdowałam, były puste i dawały dosyć dobry widok na serce Nowego Jorku.
Powietrze też było inne. O ile resztę można było załatwić jakąś iluzją, tego na pewno nie. Ciężkie, pełne spalin, dymu i tego specyficznego zapachu miasta, którego nigdy nie czułam w Kansas, u ciotki. Poznawałam ten zapach. Żyłam z nim na co dzień.
To nie mogła być iluzja. Co więcej, z tego, co wiedziałam, naprawdę znajdowaliśmy się w Creedmoor Psychiatric Center. Nigdy wcześniej tam nie byłam, ale słyszałam, że znajdował się właśnie w tym miejscu, w Queens, wśród zielonych obszarów, w pewnej odległości od innych zabudowań. Wysokość budynku też się z grubsza zgadzała.
Oczywiście tyle wiedziałam. Mogłam to sobie wszystko wyobrazić, to mogła być tylko moja fantazja. Nie pasowała mi jednak Clarissa. Kiedy się do niej odwróciłam, stwierdziłam, że patrzyła na mnie z zatroskaniem, którego raczej nie udawała. Przecież gdybym sama sobie to wszystko wymyśliła, postawiłabym ją zapewne w roli czarnego charakteru. Prawda?
– Dobrze – zadecydowałam, opierając się o parapet i zakładając ramiona na piersi. – Załóżmy, że faktycznie jesteśmy w Nowym Jorku. Ale to wszystko ciągle nie ma sensu. Pamiętam, co przeżyłam. Nie wymyśliłam sobie tego.
– Większość chorych na schizofrenię paranoidalną tak uważa – odpowiedziała Clarissa takim tonem, jakby rozmawiała o popołudniowej herbatce. Nagle zrobiło mi się niedobrze, chociaż wolałam sobie nie uświadamiać, czemu. – Posłuchaj, Dorothy. Według twoich wspomnień, twoja ciocia nie żyje, prawda?
Z trudem pokiwałam głową.
– Więc sama przekonasz się, która z nas ma rację, gdy dzisiaj przyjedzie nas odwiedzić – kontynuowała. – Czy będziesz skłonna przyznać mi rację, jeśli twoja ciocia pokaże się tutaj, cała i zdrowa?
Chciałam ponownie pokiwać głową, ale nie dałam rady. Sama myśl o tym, że miałabym ponownie zobaczyć ciocię żywą, sprawiła, że zesztywniałam. Nie chciało mi się w to wierzyć. To było tak nieprawdopodobne, że po prostu nie potrafiłam objąć tego umysłem. Widziałam, jak umierała. Trzymałam ją w ramionach, tamując krew i czując, jak przez palce ulatywało z niej życie. Ból, jaki czułam z tego powodu, nie był fantomowy. Był prawdziwy.
To musiała być jakiegoś rodzaju halucynacja, założyłam w końcu, ponownie rozglądając się po pokoju. Ale czy halucynacja mogła być tak realna? Tak prawdziwa? Tak dokładna i udana w każdym szczególe? Cholera.
Sama już nie wiedziałam, co myśleć. Moje serce wiedziało jednak swoje. Ciągle czekało, aż wezmę się w garść i znajdę wyjście z tej sytuacji, żeby wrócić do Jacka, który musiał się w końcu obudzić, do rodziców, których musiałam odnaleźć, i do Oz, które potrzebowało pomocy. Odsuwałam od siebie myśli o wujku, bo gdybym tego nie zrobiła, pewnie bym oszalała, ale i tak nie wiedziałam, jak byłabym w stanie spojrzeć w oczy cioci, jeśli faktycznie mnie odwiedzi – nawet jeśli była nieprawdziwa.
Bo przecież ciocia nie żyła. Nie mogła być prawdziwa.
– Dobrze – wykrztusiłam z siebie w końcu, gdy już byłam w stanie. – Zobaczymy, gdy moja ciocia przyjedzie.
– Świetnie! – ucieszyła się Clarissa. – A teraz... może powinnaś iść na śniadanie, póki jeszcze je podają. Nie chcę, żebyś mu umarła z głodu. Zobaczymy się później na terapii grupowej. A gdybyś chciała w międzyczasie porozmawiać, śmiało proś o to pielęgniarki.
Wychodziłam już z jej gabinetu, gdy jakiś poruszający się szczegół na ścianie wyłożonej tapetą w kwiatowe wzory przykuł mój wzrok. Gdy jednak spojrzałam uważniej, niczego tam nie zauważyłam. Chociaż byłam pewna, że kątem oka dostrzegłam tam wcześniej coś niewielkiego, wijącego się po ścianie. Albo po prostu nią idącego, nie byłam pewna.
Mentalnie wzruszyłam na to ramionami. Może faktycznie miałam omamy – to nie było w tamtej chwili istotne. Zdecydowanie bardziej istotne były inne kwestie.
Po pierwsze, wydostać się z tego miejsca.
Po drugie, znaleźć Jacka, Octavię i Nicka, zanim będzie za późno.
Po trzecie, zabić Clarissę.
To była moja prawda i zamierzałam się tego trzymać. A czymkolwiek było to miejsce, nie było prawdziwe.
Tego jednego byłam pewna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top